Anne McCaffrey - Pokolenie wojownikow.rtf

(884 KB) Pobierz
ANNE MCCAFFREY

 

ANNE MCCAFFREY

JODY LYNN NYE

 

 

 

 

POKOLENIE WOJOWNIKÓW

 

(TŁUMACZ: MARCIN ŁAKOMSKI)

 

 

 


 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Nie znają wszystkich naszych możliwości - stwierdziła Sassinak, nie pierwszy zresztą raz. Jednak ani trochę nic poprawiło to jej samopoczucia.

Radosny nastrój, w jakim Sassinak i Lunzie snuły pierwsze plany zjednoczenia sił przeciwko piratom planetarnym, dawno już wyparował. Początkowo dały się ponieść entuzjazmowi, gdy katedra Theków wymierzyła kapitanowi Crussowi karę za to, że wylądował pełnym nielegalnych grawitanckich osadników trans­portowcem na Irecie, tuż pod nosem ścigającego go dowodzonego przez Sassinak krążownika. Przy okazji udało się uzyskać od kapitana sporo interesujących informacji o jego chlebodawcach.

Thekowie rozstrzygnęli co prawda kwestię prawa do zasied­lenia Irety, ale potem odlecieli, nie fatygując się nawet, by wymierzyć sprawiedliwość mocodawcom piratów planetarnych. Sassinak i Lunzie zrozumiały, że nie mają raczej szans na poparcie ze strony tej długowiecznej, najstarszej i najmądrzejszej ze wszystkich ras zamieszkujących Wszechświat. Thekowie rzadko mieszali się w sprawy jakże krótko żyjących przed­stawicieli innych ras. Interweniowali tylko wówczas, gdy coś zagrażało ich własnym interesom - jak na frecie — a poza tym pozwalali wszystkim niższym istotom, poczynając od jaszczuropodobnych Setich, przez kształtozmiennych Weftów i zamiesz­kujących morza Ssli, kończąc zaś na ludziach, by same “prały własne brudy". Również teraz, gdy tylko załatwili sprawę Irety, natychmiast odlecieli, a Sassinak i Lunzie stanęły przed nie lada wyzwaniem.Musiały i chciały - odszukać i zniszczyć tych, którzy stosowali najohydniejszą formę piractwa, napadając i łupiąc całe planety oraz biorąc w niewolę zamieszkujących je ludzi.

Przed paniami piętrzyły się niezliczone problemy. Sassinak była zbyt doświadczonym komandorem, by zignorować po­tencjalne zagrożenie. Lunzie również nie raz już przekonała się, że najwspanialszy nawet plan potrafi spalić na panewce. Teraz rozsiadła się wygodnie na białej skórzanej kanapie w biurze pani komandor i przyglądała się swej prapraprawnuczce z lekkim rozbawieniem. Sassinak była jednocześnie tak młoda i tak stara!

- Tak samo jak ty - odcięła się Sass.

Lunzie oblała się rumieńcem.

- Telepatia nie istnieje - zawołała szybko. - Nigdy nie udowodniono jej działania w warunkach eksperymentalnych.

- Jednak bliźniakom jakoś się udaje - zaoponowała Sas­sinak. - Gdzieś o tym czytałam. Zdarza się również niekiedy między bliskimi krewnymi. A jeśli chodzi o nas, cóż, kto wie, jak podziałała na ciebie długotrwała hibernacja i do czego do­prowadziła moja własna biografia. Myślałaś o tym, że jestem jednocześnie młoda i stara, a ja myślałam dokładnie to samo o tobie. Zresztą jesteś młodsza ode mnie...

- Ale to nie daje ci żadnego prawa do zgrywania ważniaka - przerwała jej Lunzie i natychmiast ugryzła się w język. Twarz Sass zastygła w nieprzyjemnym grymasie. Oczywiście miała najświętsze prawo do tego, by się mądrzyć. Pełniła funkcję kapitana okrętu i była bogatsza o całe dziesięć lat doświadczeń.

- Przepraszam - powiedziała szybko Lunzie. - Rzeczy­wiście jesteś starsza i to ty wydajesz rozkazy. A mnie wciąż trudno się do tego wszystkiego przyzwyczaić.

Uśmiech, rozjaśniający natychmiast twarz Sassinak, podniósł ją nieco na duchu.

- Mnie też. Mimo to muszę zachowywać się jak na dowódcę okrętu przystało. A ty, jako moja dostojna prapraprababka, nie wiesz przecież, co płynie w każdej z tych pokładowych rur.

- Dobrze już, zrozumiałam aluzję. Postaram się zachowywać jak potulny cywil. - I spróbuję, dodała już w myślach, zaakcep­tować fakt, że mam potomka, od którego jestem nie tylko młodsza, ale też słabsza. Pochyliła się i odstawiła kubek. - Co zamierzasz teraz zrobić?

- Potrzebujemy więcej danych - odparła Sass, marszcząc brwi. - Dowodów, które mogłybyśmy przedstawić na przykład na forum Rady. Weźmy sprawę Diplo. Kto się z kim kontaktował i czyje pieniądze poszły na ten piracki statek? Które grupy grawitantów zamieszane są w piractwo? Czy pozostali zdają sobie sprawę z tego, co czynią ich pobratymcy? No i zostaje jeszcze rodzina Paraden. Mam powody, by sądzić, że wszyscy jej członkowie biorą udział w perfidnym spisku, lecz jak to udowod­nić? Gdyby udało się znaleźć kogoś spośród nich samych, jakiegoś sprzymierzeńca...

Lunzie wzięła kubek i wychyliła go do dna, nie zwracając najmniejszej uwagi na burczenie w brzuchu. Czyżby miała zamiar zaproponować coś głupiego? Albo niezwykle odważnego? Lub jedno i drugie równocześnie?

- Być może potrafiłabym ci pomóc w sprawie Diplo.

- Ty? Ale jak?

Sassinak myślała już o swych przyjaciołach-grawitantach, lecz stwierdziła, że nie powinna wykorzystywać ich w podobny sposób. Byłoby to dla nich zbyt ryzykowne, gdyby przyłapał ich jakiś agent Floty.

- Miejscowi nie zgadzają się na to, by na Diplo przyjeżdżało wielu lekkich, lecz ze względu na problemy zdrowotne związane z genetyką i trudnościami adaptacyjnymi, naukowców i doradców medycznych przyjmują dosyć chętnie. Niewiele sympatyczniej niż pozostałych lekkich, ale zawsze. Przydałby mi się jakiś kurs u boku Mistrza, dla odświeżenia wiadomości z mojej dziedziny...

Sassinak zamyśliła się.

- Hm... To brzmi dość rozsądnie. Nawet gdyby cię ktoś obserwował, taka decyzja nie powinna budzić podejrzeń. Spadłaś prawdopodobnie o jeden szczebel w hierarchii naukowej. Wy, naukowcy, macie swoje ambicje...

Zawiesiła głos na wypadek, gdyby Lunzie zechciała się wytłumaczyć, lecz bez zdziwienia przyjęła jedynie skinienie głowy. Lunzie wróciła do tematu Diplo.

- Lekarze zadają zwykle wiele pytań. Gdybym została członkiem grupy badawczej, zajmującej się na przykład dziedziną patologii ciąży, miałabym okazję, by w ramach takiej pracy porozmawiać z wieloma osobami.

Sassinak przekrzywiła głowę na bok. Lunzie w ostatniej chwili powstrzymała się przed identycznym ruchem.

- Czy przypadkiem nie próbujesz w ten sposób pozbyć się jakiegoś grawitanckiego demona? Z tego, co mówiłaś...

Lunzie nie chciała jednak powracać do tego tematu.

- Wiem, wiem. Mam dość powodów, by bać się grawitantów, a nawet ich nienawidzić. Przynajmniej niektórych z nich. Ale poznałam także szlachetnych przedstawicieli tej rasy. Mówi­łam ci o Zebarze. - Sass skinęła głową, lecz nie wyglądała na przekonaną. Lunzie mówiła dalej. - Poza tym będę mogła porozmawiać z Mistrzem i wznowić trening. Znasz Dyscyplinę na tyle, aby wiedzieć, iż jest równie skuteczna, jak inne formy obrony. Jeśli Mistrz stwierdzi, że nie jestem wystarczająco odporna, żeby jechać, dam ci znać.

- Opowiesz mu o wszystkim?

Sądząc po tonie jej głosu, Sass nie wydawała się zachwycona tym pomysłem. Lunzie westchnęła w głębi ducha.          

- Nie o wszystkim, ale o tym, że lecę na Diplo, na pewno. Istnieją pewne umiejętności, które mogą ułatwić pobyt na ciężkiej planecie.

- Postaraj się spełnić wszystkie wymagania Mistrza. To zbyt ważne, by ryzykować jakieś emocjonalne rozchwianie. Pamiętaj o tym, jakie miałaś kłopoty...

- Poradzę sobie - ucięła Lunzie, nadając brzmieniu swego głosu moc Dyscypliny. Sassinak zamilkła. Stanowczość Lunzie nie podziałała na nią tak, jak na innych w podobnych okolicznoś­ciach, lecz wyglądała na przekonaną.

- To załatwia problem Diplo - mruknęła wreszcie, wzru­szając nieznacznie ramionami i zajęła się kolejną sprawą. - Wyjeżdżasz zatem, nie wiedząc, ile czasu zajmą ci przygotowania. Bierzesz udział w kursie i wybierasz się na Diplo, zostawiając mi prowadzenie śledztwa wśród podejrzanych korporacji handlowych, Setich oraz w wewnętrznych strukturach EEC, Floty i Rady. Przydałaby się nam jakaś własna sieć kontrwywiadu, ale...

Lunzie weszła jej w słowo, pusząc się jak paw..

- Znasz admirała Coromella?

Szczęka Sass lekko opadła. Najwyraźniej była zaskoczona.

- A ty go znasz?

- Owszem, dość dobrze.

Patrząc na Sassinak, która prowadziła jakąś wewnętrzną walkę, Lunzie postanowiła o nic więcej nie pytać. Może zresztą dla Sass konsekwencje tego faktu nie przedstawiały się nazbyt jasno. Teraz Coromell był już tak wiekowy, jak jego ojciec w chwili poznania Lunzie. W oczach Sass musiał sprawiać wrażenie starca. Lunzie pokonała kolejną falę smutku i wkupiła się na chwili obecnej.


- Pracowałam przez krótki czas pod jego rozkazami, jeszcze przed aferą z Ambrozją.

- Pod jego rozkazami!

Czy ten okrzyk wyrażał aprobatę, czy niesmak? Lunzie nie spytała o to, streszczając w zamian w kilku słowach okoliczności owej współpracy i jej następstwa. Sassinak nie przerywała, słuchając ze wzrokiem utkwionym w jakimś dalekim punkcie. Gdy opowiadanie Lunzie dobiegło końca, lekko potrząsnęła głową.

- Kochana, mam wrażenie, że mogłybyśmy rozmawiać tygodniami, a ty wciąż miałabyś w zanadrzu nowe niespo­dzianki. - Nic w jej głosie nie sugerowało, czy to zaskoczenie jest miłe, czy raczej nie. Lunzie pomyślała, że brak komentarza dałoby się wytłumaczyć szacunkiem Sassinak dla gwiazdek admiralskich Coromella. Nagle Sass otrząsnęła się z zamyślenia i odsunęła od biurka. - Mam ochotę rozprostować trochę nogi. Właściwie nie zdążyłam nawet obejrzeć okrętu. Przejdziesz się ze mną?

- Oczywiście.

Lunzie zadowolona była z przerwy w tak męczącej naradzie. Ruszyła za Sass korytarzem prowadzącym wzdłuż całego pokładu głównego.

- Wszystko się tu zmieniło - stwierdziła, schodząc po drabince na pokład żołnierski. - Ciekawe, dlaczego tu ściany są zielone, skoro na górze miały szary kolor.

- Zmieniło?

- Nie zdążyłam ci o tym powiedzieć, ale kiedy opuszczaliś­my wówczas Ambrozję, przybył po nas właśnie ten krążownik, Zaid-Dayan. Nie spotkałam jego kapitana, lecz wiem, że to była kobieta. Dlatego właśnie użyłam tej nazwy na Irecie. Ty i ten okręt... To było istne deja vu.

Sassinak odchrząknęła.

- To nie mógł być ten sam okręt. Przecież ewakuacja z Ambrozji nastąpiła przed misją na Irecie, przed twoją hibernacją, jakieś czterdzieści lat temu. Mówisz chyba o wersji z czterdzies­tego trzeciego roku. Tamten statek został zniszczony w bitwie dokładnie wtedy, gdy kończyłam Akademię.

Skinęła głową oddziałowi żołnierzy. Przycisnęli się do ściany korytarza, żeby mogła ich minąć.

Lunzie pospieszyła za Sass. Było jej niezwykle zimno. Ponosiła konsekwencje tego, że nie starzała się w sposób naturalny, lecz przeskakiwała całe dziesięciolecia.

- Jesteś pewna? Gdy usłyszałam o przylocie Zaid-Dayana z kapitanem-kobietą, pomyślałam sobie, że może

Sass potrząsnęła głową.

- Jestem niewiele straszą od ciebie. Nic, nie... Ewakuacja z Ambrozji... Uczyłam się o bitwie na TacSim II. Okrętem dowodziła Graciela Yinish-Martinez. To było jej pierwsze dowó­dztwo, na nowiuteńkim statku. Z początku nieźle jej się oberwało od Komisji Dochodzeniowej za tak rozległe zniszczenia, ale potem ktoś z Ambrozji, jakiś dowódca wyprawy zwiadowczej, czy ktoś taki...

- Zebara - wtrąciła Lunzie, wstrzymując oddech.

- Być może. W każdym razie ten dowódca napisał raport, dzięki któremu Komisja odczepiła się od niej. Przypomniałam sobie o, tym, kiedy sama musiałam stanąć przed Komisją. A nawet ją widziałam. - Sass miała dziwny, jakby nieprzytomny wyraz twarzy. Wcisnęła jakiś guzik w ścianie i otworzył się właz windy. Weszły do środka. Sassinak wcisnęła następny guzik i dopiero wtedy dokończyła. - Zapowiedziano wykład dla kadetów-kobiet na temat odpowiedniego wyglądu dowódcy. Stwierdziłyśmy, że to idiotyczny temat. Krytykowałyśmy go półgłosem, wchodząc do sali wykładowej. Było zupełnie pusto, tylko jedna drobna, starsza kobieta siedziała gdzieś w kącie. Wyglądała jak wszyscy starzy oficerowie na emeryturze. Łazili tacy po Akademii i nikt właściwie nie wiedział, po co tu przychodzą. Miała staroświecki zeszyt i flamaster. Ominęłam ją wzrokiem. Usiadłyśmy na miejscach, zastanawiając się, jak bardzo spóźni się admirał Yinish-Martinez. Wystarczyło nam rozsądku, żeby nie gadać na głos, ale tu i ówdzie zaczęły się rozlegać szepty. Po chwili i mnie usta się nie zamykały. - Sassinak uśmiechnęła się do siebie. - I nagle ta staruszka wstała. Nadal nikt się niczego nie domyślał, sądziłyśmy, że wychodzi. A ona ruszyła prosto do katedry. Pomyślałyśmy, że może chce oznajmić, iż pani admirał się spóźni albo odwołuje wykład, i nagle... Przysięgam ci, Lunzie, żadna z nas nie zauważyła gwiazdek na jej naramiennikach, aż do chwili, kiedy nam na to pozwoliła. Zmieniła się na naszych oczach, choć nie drgnął jej żaden mięsień, nie rzekła ani jednego słowa. Zresztą nie musiała. Skoczyłyśmy na równe nogi i salutowałyśmy przed nią, nim zdążyłyśmy pojąć co się naprawdę  stało.

- A potem? - Lunzie nie mogła opanować ciekawości. Urzekła ją ta historia.

- A potem uśmiechnęła się do nas i powiedziała: “To był, drogie panie, pokaz odpowiedniego wyglądu dowódcy". I wyszła, zanim którakolwiek z nas zdążyła złapać oddech.

- To ci dopiero!

- Właśnie. Wykład ograniczył się do tego jednego pokazu. I powiem ci jeszcze, że zapamiętałyśmy go sobie na zawsze. Przez wiele godzin ćwiczyłyśmy to, próbując, czy już się czegoś nauczyłyśmy. Pani admirał przekazała nam wszystko, co najważ­niejsze. Nie ma znaczenia, jakiego jesteś wzrostu, czy jesteś piękna lub silna, jak głośno potrafisz krzyczeć. Tu chodzi o coś zupełnie innego, o jakąś nieuchwytną cechę wewnętrzną. Jeśli ci jej brak, to nic nie da największa siła, uroda, wzrost czy wrzask.

Drzwi windy rozsunęły się. Za nimi znajdowało się malutkie pomieszczenie, niemal całkowicie wypełnione kłębowiskiem różnokolorowych rur, w których coś syczało i bulgotało. Na ścianie umieszczono tabliczkę z napisem: “Pierwszy poziom środowiskowy".

- Chodzi ci o pewien rodzaj Dyscypliny? - spytała Lunzie.

- Może. Wiesz, we Flocie, uczą podstaw Dyscypliny. Ale pewien potencjał powinien już tkwić, w człowieku, albo też później musi się wydarzyć coś specjalnego. Element skupienia jest z pewnością ten sam... - Sass zawiesiła głos, zmarszczyła czoło.

- Ty masz ten potencjał - stwierdziła Lunzie. Widziała, jak załoga okrętu patrzy na swą panią kapitan, a i sama czuła przed nią zdumiewająco głęboki respekt.    

- Och... No tak, w pewnym stopniu. Potrafię nauczyć młodych, oficerów szacunku dla okrutnej rzeczywistości. Ale nie tak, jak ona..- Uśmiechnęła się jeszcze raz do swych wspomnień. - Przez całe lata chciałam się tego nauczyć być właśnie taka...

- A wiec była idolem twego dzieciństwa? Marzyłaś o Flocie jeszcze zanim cię pojmano?

I czy to marzenie utrzymywało ją wówczas przy zdrowych zmysłach ?

- Nie, nie. Chciałam być Carin Coldae - widząc minę Lunzie, dodała szybko.- Przepraszam, zapomniałam. Nie była jeszcze gwiazdą video czterdzieści trzy lata temu, kiedy ty ostatnio... To znaczy...

- Nie przejmuj się. - Otrzymała kolejny dowód na to, jak wiele straciła. Nigdy nie interesowała się specjalnie, która gwiazda video jest aktualnie najpopularniejsza, lecz sądząc po tym, jak Sass wymówiła nazwisko Coldae, znało ją chyba każde dziecko.

- To bohaterka filmów przygodowych - wyjaśniła Sassinak. - Miała mnóstwo fanklubów, wszędzie pełno było jej plakatów. Razem z przyjaciółką marzyłyśmy o tym, żeby prze­żywać podobne przygody w całej galaktyce, by mężczyźni tak samo padali nam do stóp...

- No cóż, to chyba ci się udało - wtrąciła oschłym tonem Lunzie.- Tak przynajmniej twierdzi twoja załoga.

Sassinak oblała się rumieńcem. Te słowa bardzo jej po­chlebiły.

- No, może niezupełnie tak, jak w naszych fantazjach. Carin nigdy włos z głowy nie spadł, z każdej opresji wychodziła cało, w najgorszym razie na jej kombinezonie widniało kilka artystycznie rozmieszczonych plamek brudu. Czasami zresztą miewała na sobie wyłącznie te brudne plamki, ale najczęściej paradowała w szykownych kombinezonach, srebrnych albo zło­tych, z zamkiem rozsuniętym niemal do jej doskonałego pępka. Jedną ręką powalała na ziemię tuzin piratów, drugą potrafiła jednocześnie zastrzelić kolejny tuzin, a do tego nuciła pod nosem swoją ulubioną piosenkę, nie wypadając nawet z rytmu. Kiedy byłam mała, do głowy mi nie przyszło, że ktoś głodzony i bity, wypruwający sobie żyły w kopalni toru, nie powinien mieć tak wypielęgnowanego ciała. Ani też to, że przechadzając się nago po kraterze wulkanu, można sobie uszkodzić długie purpurowe paznokcie.

- Hm... Ciągle jeszcze cieszy się niesłabnącą popularnością?

- Raczej nie. Co prawda wciąż puszczają powtórki, zwłasz­cza takich klasycznych “arcydzieła jak “Ciemna strona księżyca" czy “Żelazne łańcuchy". Ale teraz Coldae gra wyłącznie w dra­matach i zajmuje się polityką. - Sassinak skrzywiła się, przypo­minając sobie ujawnione przez Dupaynila sensacyjne informacje na temat swej dawnej idolki. - Mówiono mi, że od lat popiera pewne organizacje wywrotowe. - Westchnęła i zmieniła te­mat. - Przeciągnęłam cię przez cały pokład żołnierski i nic ci właściwie nie pokazałam. No cóż, to jest sektor środowiskowy, który utrzymuje nas przy życiu.

- Widziałam napis - potwierdziła Lunzie. Sassinak z nie­zwykłą czułością poklepała jakąś opasłą brązowawą rurę.

-  Kiedy skończyłam Akademię, moim pierwszym zadaniem było doglądanie nowego systemu środowiskowego na krążowniku.


- Sądziłam, że od tego macie specjalistów...

- Owszem, ale oficerowie dowodzący muszą znać się na wszystkim. Teoretycznie dowódca powinien obejrzeć każdą rurę, każdy kabel, każdy opornik w komputerze, wiedzieć wszystko o wyposażeniu i rezerwach: gdzie się znajdują, jak działają, kto ma się nimi zająć. Dlatego każdy z nas zaczyna od jakiejś specjalizacji i podczas dwóch pierwszych misji kolejno zapoznaje się z pozostałymi dziedzinami.

- A ty znasz tu wszystko?

Zdaniem Lunzie było to niemożliwe. Czy jednak Sass zdawała sobie sprawę z tego, że nie może znać całego okrętu, czy też uważała, iż jest wręcz przeciwnie?

- Nie wszystko i nie do końca. Ale dużo więcej niż dawniej. Na przykład to - znów poklepała rurę - doprowadza dwutlenek węgla do zbiorników buforowych. Rury z tlenem, jak wszystko, co łatwopalne, są czerwone. Nie zobaczysz ich w tym pomieszczeniu, bo gdyby jakiś idiota wyszedł z windy z otwartym ogniem, albo zaiskrzyłaby sama winda... Ponieważ jesteś leka­rzem, pomyślałam, że to cię zainteresuje.

- Owszem, to bardzo ciekawe.

Na szczęście miała wystarczający zasób wiedzy ogólnej, by nie czuć się jak zupełny laik. Sass poprowadziła ją niskimi tunelami, pomiędzy bulgoczącymi i syczącymi rurami, pokazując luki umożliwiające dostęp do tych umieszczonych w dalszych rzędach, do przysadzistych cylindrycznych filtrów, zaworów, liczników i lampek kontrolnych sygnalizujących ewentualne awarie.

- Nowiutkie - podsumowała Sassinak, ruszając w stronę sektora hydroponicznego. - Podczas ostatniej wyprawy mieliśmy kłopoty. I nie były to zwykłe awarie, lecz wyraźny sabotaż. W konsekwencji śmierdzące glony zarosły wszystkie rury i nie mogliśmy się ich pozbyć, bo bakterie siarkowe wżarły się w wewnętrzne ścianki przewodów.

Sektor hydroponiczny na krążowniku Floty przypominał Lunzie widziane już wcześniej kultury wodne. Rozpoznała podstawową konfigurację zbiorników, rur odpływowych, zaworów i spustów. Nic szczególnego. Wreszcie Sass zaprowadziła ją do windy i zjechały z powrotem na pokład główny.

- Kiedy nowy członek załogi zaczyna się w tym wszystkim orientować?

Sassinak zamyśliła się.

- Cóż... Jeśli chodzi o członków załogi i oficerów, to zwykle już po tygodniu mają pewne rozeznanie. Przydzielamy im najróżniejsze zadania we wszystkich sektorach, pozwalamy im zgubić się na pokładzie, więc szybko uczą się korzystać z terminali komputerowych przy odnajdywaniu drogi. Zauważyłaś pewnie, że każdy pokład pomalowany jest na inny kolor, a szerokość pasów na ścianie służy do oznaczenia rufy i dziobu. Jeżeli się tego nauczysz, nie powinnaś się zgubić. - Weszła do swego biura. Na tablicy rozdzielczej migało jakieś światełko. - Muszę biec na mostek. Chcesz tu zostać czy pójdziesz do swojej kabiny?

Lunzie spodziewała się, że zostanie zaproszona na mostek, ale niewzruszona twarz Sassinak odebrała jej tę nadzieję.

- Zostanę, jeśli mogę.

- Oczywiście. Żebyś się nie nudziła, zajmij się tym. - Dotknęła przycisku terminalu. - Proszę, lista kodów dostępu. Niedługo wracam.

Zastanawiając się, co naprawdę miało znaczyć owo “nie­długo", Lunzie usadowiła się przed ekranem. Nie zdążyła jeszcze zdecydować się, jaki kod wystukać, gdy usłyszała odgłos czyichś ciężkich kroków. W drzwiach pojawił się niezadowolony Aygar.

- Gdzie Sassinak?

- Na mostku. - Ciekawe, co go tym razem zdenerwowało. Stojący za jego plecami kapral, Weft, wyglądał raczej na rozbawionego niż zatroskanego. - Poczekasz tu na nią?

- Nie chcę czekać. - Jednak wszedł do pokoju i usiadł na białej kanapie, jakby nie zamierzał już się stąd ruszać. - Chciałbym wiedzieć, jak długo to jeszcze potrwa. - Lunzie przyglądała mu się beznamiętnie, więc dokończył. - Kiedy wreszcie dotrzemy do centralnego układu Federacji, gdziekolwiek to jest. Kiedy odbędzie się sąd nad Taneglim. I kiedy będę mógł przemówić w imieniu moich... kolegów. - Zawahał się na chwilę, jakby używał nowego słowa. Dlaczego się nim posłużył?

- Nie wiem - odparła spokojnie Lunzie. - Mnie też nic nie mówi. Może sama nie wie. - Zerknęła w stronę drzwi. Weft opierał się o futrynę, pozornie niedbale, choć najwyraźniej gotów do działania. - Przeszkadza ci, że za tobą chodzą?

Aygar skinął głową i pochylił się ku Lunzie.

- Nie rozumiem tych Weftów. Jak mogą być jednocześnie ludźmi i czymś zupełnie innym? Skąd wiadomo, kto jest człowie­kiem, a kto nie? Słyszałem też co nieco o innych obcych. Nie tylko o Weftach i Thekach, bo tych już widziałem na własne oczy. Podobno są jeszcze Ryxi o wyglądzie ptaków i Bronthini, i jeszcze...

- Na Irecie też spotykałeś wiele dziwnych stworzeń.

- No tak, ale... - Zmarszczył brwi. - Dorastałem wśród nich. Ale żeby w przestrzeni kosmicznej było tyle ras...

- “Wiele jest cudów świata" - zacytowała Lunzie - “lecz żaden z nich nie jest wspanialszy niż człowiek..." A przynajmniej tak się wydaje nam, ludziom.

Z miny Aygara wyczytała, że nigdy wcześniej nie słyszał podobnych słów. No cóż, ciężkoświatowi partyzanci nie studiowali starożytnej literatury. Przypomniała sobie kolejny wierszyk Kiplinga i zastanowiła się, czy wschodni odłam cywilizacji, z którego pochodził Aygar, spotka się kiedykolwiek z jej zachodnią częścią, czy też na zawsze pozostaną sobie wrogie? Teraz należało jednak skupić się na chwili obecnej. Koniec z cytatami, pomyślała. Zauważyła też, że Aygar przypatruje się jej z dziwnym wyrazem twarzy.

- Jesteś od niej młodsza - odezwał się, nie pozostawiając żadnych wątpliwości co do tego, o kim mówi. - A jednak ona nazywa cię swoją prapraprababką. Dlaczego?

- Przypomnij sobie, co ci mówiłam o hibernacji, dzięki której przetrwali lekkoświatowcy uczestniczący w wyprawie. Ja byłam hibernowana wiele razy. Urodziłam się dawniej, niż mógłbyś przypuszczać. - Nie miała ochoty tłumaczyć mu dokładnie, co się wydarzyło. - W rzeczywistości komandor Sassinak jest ode mnie młodsza o kilka pokoleń. A ty jesteś potomkiem ludzi, którzy, gdy hibernowano mnie na Irecie, byli młodzi, dziś zaś są starcami.

Minę miał zaciekawioną, pozbył się też chyba dawnego lęku.

- A w hibernacji człowiek się nie starzeje?

- Nie, o to właśnie chodzi.         

- Można się wtedy czegoś nauczyć? Czytałem coś o meto­dach nauki w trakcie snu. Czy tak samo jest podczas hibernacji?

- Czy możną zbudzić się pięknym i młodym, a jednocześnie bogatym w wiedzę? - Lunzie potrząsnęła głową. - Niestety, nic z tego, choć pomysł jest wyborny. Gdyby chociaż istniał sposób na zdobycie informacji o tym, co przegapiło się w czasie hibernacji, przyjemniej byłoby obudzić się po czterdziestu czy pięćdziesięciu latach.

- Czujesz się stara?

Pytanie Aygara dotyczyło zagadnienia, o którym Lunzie mówiła najmniej chętnie. Z pewnością Sassinak również nie mogła poradzić sobie z własnymi emocjami w obliczu kogoś, kto powinien był odejść całe pokolenia temu. Jakiego znaczenia nabierało w tej sytuacji słowo “wiek"?

Znów nadała swemu głosowi moc Dyscypliny.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin