Ian Weir - Trupiarz.pdf

(1910 KB) Pobierz
P
rolog
Londyn
1 maja 1816 roku
W ciemności chłodnej wiosennej nocy u wylotu gnojowo-moczowego
ścieku nazywanego Fleet Ditch stał rozkraczony mężczyzna z biodrami
wypchniętymi do przodu i jednookim koleżką w dłoni, wydając pełne ulgi
„aaaaaach”. To właśnie tam wszystko się zaczęło – założywszy, że
o czymkolwiek można powiedzieć, że gdzieś się zaczęło, a nie jest po
prostu jedną wielką plątaniną konsekwencji wijącą się wstecz aż do
pierwszego fiku-miku Adama z Ewą. Ale to był ten moment – właśnie ten –
gdy wydarzenia nieodwołalnie zaczęły się toczyć, coraz szybciej, na
złamanie karku, w dół zbocza rozgorączkowanych intencji, aż na samym
dole dno się obrywa i lecimy na łeb, na szyję ku wiecznemu potępieniu.
W takim właśnie punkcie zwrotnym stoi Dick Whycher.
Dick był kancelistą w biurze armatora. Wyszedł na jednego z kumplem,
czeladnikiem stolarskim nazwiskiem Toby Fegen. Odwiedzili już rozmaite
speluny w krętych uliczkach wzdłuż rzeki, a teraz chwiejnym krokiem
zmierzali w stronę domu. Toby prowadził, a światło z byczego oka jego
lampy miotało się w mroku jak latarnia na maszcie statku. Ulice były śliskie
od deszczu po niedawnej burzy i Toby, człapiąc, rozchlapywał kałuże.
– Sekundeczkę – rzucił Dick, który poczuł zew natury.
– Na twoim miejscu – ostrzegł Toby, widząc, co zamierza jego kumpel –
nie robiłbym tego. Mówiłem ci już.
W odpowiedzi Dick beknął i pogmerał w portkach.
To było jakąś minutę temu, bowiem Dick Whycher umiał szczać jak nikt.
Było to dla niego źródłem dumy, podobnie jak jego zęby, w większości
niespróchniałe. Co prawda włosy mu się przerzedzały, ale któż jest
doskonały! A zresztą Dick Whycher i tak nosił kapelusz z niskim rondem,
który tkwił na jego głowie pod zawadiackim kątem, podczas gdy jego
właściciel, zapatrzony w noc, wsłuchiwał się w pluszczące odgłosy z dołu.
Jak na Londyn noc była wyjątkowo pogodna. Godzinę temu przeszła burza
i teraz mocno świeciły gwiazdy, mrugając w dół na szczającego Dicka.
Przepełniło go to nagłym zachwytem, jak gdyby uchylono mu rąbka
wielkiej tajemnicy wszechświata i jego w nim specjalnego miejsca, którą,
gdyby tylko był odrobinę bardziej trzeźwy, mógłby pojąć w akcie
oślepiającej przemiany.
– Wiem, że mi nie wierzysz, Dick – ciągnął ponuro Toby Fegen. – Ja
tylko mówię, że to fakt.
Toby stanął tuż obok, ale guziki jego portek były dokładnie zapięte.
Pewien marynarz opowiedział mu kiedyś o stworzeniu, czymś na kształt
maleńkiego węgorza z zębami, zamieszkującym rzeki jakiegoś
zdradzieckiego miejsca jak Afryka lub może Peru, które potrafiło płynąć
w górę strumienia moczu, kiedy szczało się do wody, prosto w samotne oko
żmii mieszkającej między nogami, czego konsekwencje były zbyt
szokujące, by się nad nimi rozwodzić. Marynarz znał kiedyś mężczyznę,
któremu się to przytrafiło i który w następstwie zmarł po trzech dniach
wycia. Prócz tego, to była nauka.
Toby Fegen nie był człowiekiem uczonym, ale o nauce wiedział. To był
nowy, zuchwały wiek odkryć, a ona parła do przodu, co dzień odwalając
nowe głazy i wykrzykując na widok tego, co się wiło pod nimi. Byli ludzie
z teleskopami, przez które oglądali gwiazdy, i ludzie wznoszący się
w balonach pod niebo. I jeśli istniały mikroskopijne węgorze w Afryce lub
może Peru, Toby z pewnością nie zamierzał lać do Fleet Ditch. Kanał był
cuchnący, parujący i zatkany zdechłymi psami, kotami, gryzoniami, a może
i czymś jeszcze gorszym. Bóg jeden wie, jakie zębiska mógłby mieć
węgorzyk żyjący w czymś takim!
– Jezu – powiedział nagle Toby.
– Yyy? – zareagował Dick, ciągle wpatrując się w niebo.
Toby uniósł latarnię, by lepiej widzieć.
– Tam na dole.
– Co?
– T a m.
Dick zaczął się uważniej przyglądać.
Kupa szmat, uznał w pierwszej chwili. Tuż poniżej ginących meandrów
jego moczu połyskujących w nikłym świetle latarni. Tyle że to nie były
szmaty.
– Jezu Alojzy Chryste na kiju! – krzyknął Toby.
Facet leżał na plecach, na wpół zanurzony w szlamie. Maleńki człowiek
w kamizelce, która kiedyś była czerwona, z pałąkowatymi nogami
rozrzuconymi na boki, z otwartymi oczami ślepo wpatrującymi się w tego,
kto obecnie na niego szczał. Jedno ramię miał odrzucone, jakby chciał
sięgnąć po okulary, które wystawały z błota tuż poza zasięgiem jego rąk.
Pęknięte okrągłe szkła pochwyciły światło i zalśniły.
Dick Whycher od razu wiedział, co powinni zrobić.
– Guy’s Hospital – rzucił. – Za mostem. Wyciągniemy go i tam
zabierzemy. Zabierzemy go do chirurgów.
– Facet jest martwy! I nie tak po prostu martwy, on jest zamordowany!
Patrz, ktoś mu poderżnął gardło! – W świetle latarni rana rozłaziła się,
jakby rozwarta w makabrycznym uśmiechu. – Zmyjemy się, Dick. To
właśnie zrobimy. Zanim ktoś się zjawi i pomyśli, że mieliśmy z tym coś
wspólnego.
Ale Dick już złaził do kanału i wołał, by Toby do niego dołączył.
– Dick! – jęczał Toby. – Nic mu po szpitalu, żaden chirurg nie przyniesie
mu już pożytku!
– Ale chirurdzy mogą mieć pożytek z niego. I zapłacą. Cztery funty, tyle
będzie za tego tu… A to jest o cztery funty więcej niż ty jesteś wart,
kwicząc i machając łapskami. Weźmiemy go na portiernię w Guy’s
Hospital. Mają specjalne drzwi na tyłach.
– Skąd…
– Bo wiem. Spotkałem kiedyś jednego takiego, dobra? A teraz pomóżże!
Dick Whycher zdawał się zawsze wiedzieć, co trzeba. Znał człowieka
lub kogoś, kto znał człowieka. Albo mieszkał zaraz obok jego pociotka.
Dzięki temu był odpowiednio zorientowany, jeśli chodzi o najistotniejsze
informacje z londyńskich spelun i ciemnych zaułków, wypłukane niczym
błyszczące monety z rynsztokowego mułu. Teraz stał po kolana w szlamie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin