Sala Sharon - Nieśmiertelny.pdf

(1472 KB) Pobierz
Sharon Sala
Nieśmiertelny
Tłumaczyła
Jolanta Zubek
PROLOG
Ameryka Północna
Początek XVI wieku
Night Walker, czyli Nocny Wędrowiec, młody wódz szczepu Żółwia
i przyszły następca starego przywódcy, stał na cyplu nieopodal swojej wioski
i  spoglądał na wielką wodę. Był dzielnym wojownikiem, skończył
dwadzieścia dziewięć wiosen, miał ostro wyciosaną twarz, szerokie bary
i  twarde muskuły. Z  każdym porywistym podmuchem wiatru jego gęste,
czarne włosy unosiły się z  ramion jak skrzydła kruka, a  nozdrza drgały
w napięciu.
Od wielu dni miał wizje, które zakłócały mu sen. Krwawe, okrutne majaki
nieodmiennie kończące się śmiercią. Czuł, że to zły znak, dlatego stał na
warcie, w miejscu górującym nad osadą. Wyższy o głowę od reszty mężczyzn
ze szczepu Żółwia, dostrzegał w  dali więcej niż inni. Wpatrywał się
w  spiętrzone fale i  wiedział, że nadejdzie sztorm. Nagle przyroda zamarła,
powietrze stało się dziwnie rześkie. Nocny Wędrowiec poczuł, że zaraz coś
się wydarzy. Podobnie jak w snach, ogarnęło go napięcie. Czekał.
Stał twardo na skale, wystawiając twarz na gniewne podmuchy wiatru,
starając się dojrzeć cokolwiek pod brzuchami pędzących nisko ciemnych
chmur. Nagle niebo rozświetliła błyskawica. Nocny Wędrowiec drgnął,
każdym zmysłem wyczuwając zbliżające się niebezpieczeństwo.
Gdy uderzyła druga błyskawica, zobaczył dziwny kształt wyłaniający się
zza przylądka. To była łódź, podobna do łodzi, którymi pływał jego lud, ale
znacznie większa, z białymi skrzydłami wydętymi przez wiatr.
Nocny Wędrowiec zamarł w  napięciu. Nigdy nic takiego nie widział.
Niespokojne wody kołysały statkiem. Ludzie biegający po pokładzie
wyglądali jak małe robaczki. Serce podskoczyło mu do gardła, złe przeczucie
się wzmogło.
Spojrzał w  dół na swoją wioskę. Jego szczep nie spodziewał się niczego
więcej prócz nadciągającego sztormu. Zobaczył swoją kobietę, Białą Sarenkę.
Wyszła z wigwamu i walcząc z silnymi porywami wiatru, szła w stronę sągu
drewna. Pewnie chciała osłonić zapas suchych szczap, nim spadnie deszcz.
Była dobrą kobietą, bardzo dbała o  jego wygodę. Na jej widok zawsze
przyśpieszał mu puls. Była jego sercem, połową duszy, i  nawet jeśli Wielki
Duch nie zesłał im dzieci, kochał ją. Dopiero gdy znikła w  sadybie, znowu
spojrzał na wodę i przebiegł go dreszcz. Wielka łódź stała na środku zatoki,
a  trzy mniejsze, wypełnione dziwnie wyglądającymi ludźmi, zdążały do
brzegu.
Wiedział, po prostu wiedział, że stanowią śmiertelne zagrożenie dla jego
szczepu. Zaczął szybko schodzić po stromym zboczu klifu. Chciał jak
najszybciej ostrzec swój lud.
Antonio Vargas był piratem, okrutnikiem i  chciwcem wciąż wietrzącym
nowy łup. Od miesięcy dochodziły go plotki z Hiszpanii, że niejaki Colombo
odnalazł nową drogę do Indii Zachodnich i odkrył ziemie bogate w rozmaite
dobra, a  strzeżone tylko przez dzikusów. Innymi słowy, skarb łatwy do
wzięcia.
Vargas ruszył na poszukiwania tej cudownej krainy, lecz atak angielskiego
statku korsarskiego zdziesiątkował załogę. Ci, którzy ocaleli, szczęśliwie
zdołali uciec, kierując statek w przybrzeżną mgłę. Od tamtej pory żeglowali
na zachód przez wiele tygodni. Od dawna nie widzieli ani innych statków, ani
lądu.
Rejs trwał już ponad dwa miesiące. Vargas zaczął się obawiać, że podjął złą
decyzję, ale wtedy właśnie w oddali dostrzegli ląd. Był na to najwyższy czas.
Ludzie słaniali się, cierpieli na dyzenterię, potrzebowali świeżej wody
i żywności. Ląd był dla nich zbawieniem, ale gwałtowny wiatr pchał ich do
brzegu zbyt szybko. Vargas wykrzykiwał rozkazy, popędzał marynarzy
i zdołali bezpiecznie wprowadzić statek do zatoki.
Dopiero gdy zarzucili kotwicę, Vargas mógł spokojnie rozejrzeć się wokół.
Zaraz za brzegiem, jeszcze przed ścianą lasu, leżała niewielka wioska.
Powolny uśmiech wykrzywił mu twarz. A więc udało się. Odkrył nowy ląd!
Po powrocie uznają go za dzielnego odkrywcę. Potrzebował tylko dowodu,
takiego jak złoto, które według wszelkich pogłosek znalazł Colombo.
Kazał spuścić szalupy, obserwując przy tym brzeg przez lunetę. Widział, że
dzikusy zbierają się w grupki i wskazują zatokę.
– Szybko! – wrzasnął. – Zauważyli nas!
Płynął na dziobie pierwszej z trzech łodzi. Zobaczył, że czterech mężczyzn
zmierza do brzegu, a reszta tłoczy się nieopodal, najwyraźniej zaciekawiona.
Wiatr nadal był bardzo silny, spieniał wodę, czuć było nadciągającą burzę, ale
dzikusy nie okazywały zaniepokojenia pogodą, więc i  Vargas przestał o  niej
myśleć.
Po kilku minutach łodzie wbiły się w piasek. Vargas wskoczył do wody, nie
zważając na silny wiatr i fale. Tuż za nim podążało trzech jego ludzi, głośno
przeklinając pogodę, ale on myślał tylko o jednym. Na widok zbliżających się
dzikusów ogarniała go niepohamowana chciwość.
Ich skóra była ciemna, choć nie tak jak u Maurów. W proste długie włosy
mieli wplecione pióra i  kawałki zwierzęcej skóry. Z  zafascynowaniem
wpatrywali się w  jego ludzi i  podchodzili coraz bliżej, nie bacząc na
podmuchy wiatru.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin