Moje rozne swiaty A5.doc

(2605 KB) Pobierz
Moje różne światy




Pearl S. Buck

Moje różne światy

 

 

Przełożył Jan Rybicki

Tytuł oryginalny My Several Worlds

Data wydania oryginalnego 1956

Data wydania polskiego 1994

 

 

„Moje różne światy” to autobiografia noblistki, autorki licznych książek, których akcja dzieje się w Chinach. Jest to naprawdę niezwykłe dzieło - ukazuje nam naród chiński w przełomowym dla niego momencie - następuje koniec władzy cesarskiej i początek komunizmu. Wszystko to z punktu widzenia bezpośredniego świadka - pani Buck. Możemy poznać też późniejsze dzieje Chin - tym razem relacjonowane już zza oceanu. Jednocześnie czytamy o życiu autorki.

Można poznać, jak bardzo naród może zmienić się przez pięćdziesiąt lat, pielęgnując tradycje i kulturę.

 

 

Spis treści:

Od tłumacza.              3

Część pierwsza.              6

Część druga.              61

Część trzecia.              191

Część czwarta.              446


Od tłumacza.

Anglicy tęsknią za Indiami, Francuzi za Algierią, Polacy za swoimi wschodnimi kresami... Granice państw skaczą po mapie jak rysy na kliszy starego filmu, a ludzie mogą tylko usiłować znaleźć się po tej ich stronie, która wydaje im się lepsza i bliższa. Mówi się, że ojczyzna jest tam, gdzie chleb, ale to oczywiście nieprawda. Ona jest raczej tam, gdzie spędzamy dzieciństwo i młodość.

Dla Pearl S. Buck, Amerykanki, córki misjonarza, tą pierwszą ojczyzną był najbardziej i zarazem najmniej znany kraj na świecie - przedkomunistyczne Chiny.

Nic dziwnego, że pisała najwięcej i najlepiej właśnie o Państwie Środka; dziwniejsze jest może to, że jej pisarstwo zostało tak szybko docenione przez ludzi Zachodu, dla których Chińczyk w tych czasach kojarzył się najczęściej z kupcem albo tajemniczym opryszkiem z szanghajskich doków. Natychmiast doceniono ją także w Polsce, natychmiast - po nagrodzie Nobla w 1938 roku - tłumaczono na wiele języków. Moja babcia czytywała jej książki jeszcze przed wojną.

Ale potem powieści Pearl Buck już w Polsce nie czytano, zapewne dlatego, że zwycięstwo komunizmu w Chinach uważała za największą tragedię, jak mogła się przydarzyć jej ukochanym, może nawet przesadnie idealizowanym Chińczykom.

Buck zawsze twierdziła, że jej książki pokazują Chińczyków, którzy są tacy jak my, „zamorskie diabły” - słabi i silni, mądrzy i głupi, prości i skomplikowani, okrutni i litościwi. Chciała, byśmy w Chińczyku zobaczyli człowieka, często człowieka przez nas, białych, skrzywdzonego. Pragnęła, żeby biali zrozumieli tych, których tak chętnie i łatwo obdarzają pogardliwym epitetem „Żółtek”.

Ziemia błogosławiona, Spowiedź Chinki, Pałac kobiet, Cesarzowa, Wygnanka, Walczący anioł i oczywiście niniejsza autobiografia Moje różne światy - wszystkie te książki mówią o człowieku. Ani żółtym, ani białym, ani czarnym, ale o człowieku wszystkich ras, narodowości, wyznań, wieku, płci...

Oczywiście, Pearl Buck czyta się łatwo i szybko i niecierpliwie czeka się na to wieczne „co będzie dalej?”, czytelnika fascynuje nie znane mu, autorce zaś tak dobrze, tło powieści. W końcu kiedyś nawet Conrada czytano jako autora książek podróżniczych. Buck myli się, sądząc, że przybliża nam swych chińskich bohaterów i ich losy. Nie musi. Ona opisuje los człowieczy, ten sam pod wszystkimi szerokościami geograficznymi, prosto, po hemingwayowsku snując swe powieści.

Proszę nie dać się nabrać na złudną prostotę tego pisarstwa, ale i nie czytać między wierszami. Proszę przeczytać, przeczytaną książkę odłożyć - i zrozumieć, ale nie Pearl Buck, nie Chińczyka, tylko po prostu człowieka.

Jan Rybicki


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wszystkie rzeczy na świecie są wielkie lub małe tylko w porównaniu z innymi, które je otaczają... Cóż z tego, że potrafimy obliczyć wielkość naszej planety? Przecież rozmiary wszechświata są najmniej ważną częścią naszej o nim wiedzy...

Czymże jest naród, jeśli nie rodziną, tyle że rozumianą w szerszej skali? Czyż chwała starożytnego Rzymu nie była rodową dumą tysiąca rodzin?

 

Z listu Horace’a Wałpole’a do Horace’a Manna,

26 września 1781


Część pierwsza.

Green Hills

w stanie Pensylwania

czerwiec 1953 r.

 

Tego ranka wstałam wcześnie, jak to mam w zwyczaju, i jak co dzień podeszłam do otwartego okna, by popatrzeć na najpiękniejszy, jaki znam, krajobraz. Te wzgórki i pola widywałam już o świcie i o zmierzchu, w blasku słońca i świetle księżyca, w zieleni lata i śnieżnej bieli, a mimo to za każdym razem widzę je jakby na nowo. Dziś, na przykład, dzięki szczęśliwemu trafowi, który jest chyba główną siłą sprawczą w moim życiu, ujrzałam o świcie stuprocentowo chińską scenerię; gdyby nie świadomość, że mieszkam teraz na drugim końcu świata, mogłabym pomyśleć, że nigdy nie było tu inaczej. Nad wielkim stawem, okolonym płaczącymi wierzbami, unosiła się mgła, a przez jej delikatną chmurkę przeświecała szarosrebrna tafla wody. Chińscy artyści od wieków malowali przecież takie właśnie krajobrazy; a ja w tej chwili miałam przed oczami ten sam widok na mej własnej ziemi, na tym skrawku Ameryki tak amerykańskim, jak tylko można sobie wyobrazić, należącym teraz do mnie, ale przedtem będącym w posiadaniu całych pokoleń Amerykanów, z których pierwszym był Richard Penn, brat Williama, założyciela naszego stanu, Pensylwanii. Nie mogłam chyba wymarzyć sobie widoku lepiej odpowiadającego czekającej mnie dziś pracy: rozpoczęciu niniejszej książki.

Muszę jednak zaraz na wstępie ostrzec czytelnika, że książka ta nie będzie miała zakończenia, a co gorsza opowiadać będzie w bardzo różny sposób o różnych ludziach i krajach, zaś łączyć to w jedno będzie tylko czas - a wszystko przez to, że tak właśnie wyglądało całe moje życie, i tak wyglądać będzie zawsze, aż do śmierci. Z geograficznego punktu widzenia moje światy znajdują się na przeciwległych krańcach kuli ziemskiej i jedynym spoiwem pomiędzy nimi są lata mojego życia. To nie jedyna sprzeczność. Z natury jestem domatorką, ale wiek, w którym przyszło mi żyć, i zdolności, które uczyniły mnie pisarką, zmusiły mnie, by żyć intensywnie nie tylko domem i rodziną, ale również życiem innych ludzi. Niech jednak będzie mi wolno zacząć od tego, co osobiste, bo przecież od tego wszystko się zaczyna.

Książka ta nie jest typową autobiografią. W życiu prywatnym znalazłam spokój i szczęście. Było też kilka katastrof, ale potrafiłam się z nimi pogodzić. Nie ma chyba człowieka, który miałby mniej do zarzucenia losowi niż ja. Szczęśliwe dzieciństwo, zamążpójscie ani za wczesne, ani za późne, miłość, dom, dzieci i przyjaciele - i kariera, wielka, jak na kogoś o tak małych ambicjach i nikłej waleczności jak ja - oto cały sekret mojego życia.

Moim największym szczęściem było urodzić się w takiej właśnie epoce. Nigdy jeszcze - przynajmniej tak sądzić można z lektury dzieł historycznych - nie było epoki bardziej fascynującej, bardziej płodnej niż ta, w której dane było mi żyć. Kiedy indziej mogłabym wychować się w bezpiecznej, oddalonej od świata przystani przyjemnego miasteczka moich przodków, przyjmując za coś naturalnego zapewne, że mojej rodzinie żyje się wygodniej i dostatniej niż innym. A tymczasem za rodziców dostałam od losu parę energicznych idealistów, którzy już w młodości, z powodów nadal zupełnie dla mnie niezrozumiałych, postanowili porzucić całą resztę oburzonej i zdumionej tym postępkiem rodziny po to tylko, by tłuc się przez pół świata aż do Chin, tam zamieszkać i tam głosić swą wiarę. Dla nich samych decyzja ta była czymś naturalnym i nieuchronnym zarazem; poświęcili jej ponad pół wieku, choć dotąd w rodzinie nie było żadnych tradycji misjonarskich. Ani jedna, ani druga rodzina, z których się wywodzili, nie zdradzała przedtem żadnych oznak takich ciągot, a i potem gorliwości głoszenia wiary „dzikim” nie przejawiało żadne z ich dzieci. Mogę się tylko domyślać, że rodzice szli po prostu za duchem swego pokolenia, za duchem powstającego w chwale kraju, Ameryki, podnoszącej się z popiołów wojny, przepełnionej wiarą, że ma w sobie dość mocy, by „zbawić” cały świat. Nie zdawali sobie sprawy, że w rzeczywistości swoją działalnością wzniecają płomień rewolucji, która trwa po dziś dzień i której końca nadal nie potrafimy przewidzieć.

Młodzieńczy wybór rodziców sprawił, że zamiast na półkuli amerykańskiej wychowałam się na azjatyckiej, choć urodziłam się - ale był to tylko czysty przypadek - w ojczyźnie. Moja mama, która jadąc do Chin jako świeżo upieczona mężatka miała dopiero dwadzieścia trzy lata, bardzo szybko urodziła czworo dzieci. Bardzo szybko też troje zmarło na choroby tropikalne, których w owych czasach nikt nie umiał ani leczyć, ani im zapobiegać. Rozpacz mamy była tak wielka, że lekarze zalecili jej dwuletni pobyt w rodzinnych stronach Zachodniej Wirginii. Przyszłam na świat właśnie w ostatnich miesiącach tego długiego „urlopu”, stając się tym samym obywatelką Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej nie tylko mocą dwustuletniej tradycji rodowej, lecz również ze względu na miejsce urodzenia.

Gdybym mogła sama wybrać miejsce swych narodzin, wybrałabym to właśnie, w którym się urodziłam: wielki, biały dom dziadka z dwurzędową kolumnadą portyku, stojący w przepięknej, zasobnej, zielonej dolinie, z pasmem górskim Alleghenów w tle. Byłam przy tym dzieckiem chcianym i oczekiwanym z niecierpliwością, co, jak się zdaje, znacznie zwiększa skłonność do wesołości i optymizmu. Tak czy inaczej, początki miałam radosne, w radosnym otoczeniu; a gdy tylko pozwoliło na to zdrowie mamy, czyli po około trzech miesiącach, przewieziono mnie za morza i oceany, bym żyła i dorastała w Chinach. I tak moim prawdziwym, realnym światem stała się Azja, a moją ojczyzną świat jak ze snu, wspaniale cudowny, zamieszkany przez ludzi, w których całkowitą dobroć święcie wierzyłam, kraj prawdziwie miodem i mlekiem płynący.

Rodzice, od kiedy weszłam w wiek pytań, moje jedyne źródło informacji o tym bajkowym świecie, na pewno mówili prawdę, a przecież ich własne wspomnienia nie zawsze były tak przyjemne. Na latach ich dzieciństwa ciążył przecież cień wojny między Pomocą a Południem; czterej starsi bracia mego ojca walczyli w niej po stronie Południa i mocno przeżywali klęskę. Największym dla nich wszystkich ciosem był dokonany zupełnie arbitralnie podział ukochanej Wirginii, przez co ich rodowe siedziby znalazły się o kilka zaledwie mil za granicą nowego stanu. Mimo to ominęły ich na szczęście najcięższe lata powojennej odbudowy, bowiem w okresie, gdy dobiegła końca ich edukacja - ojciec studiował na uniwersytecie imienia Waszyngtona i Lee, mama w modnym wówczas seminarium Bellewood w stanie Kentucky - trudy wojny należały już do przeszłości. Zresztą w obu rodzinach cieszono się ze zniesienia niewolnictwa, mocno ciążącego na sumieniu tych ludzi, kierujących się Konstytucją USA i Kartą Praw Człowieka, nie mówiąc już o zasadach wiary chrześcijańskiej.

W Chinach jednak rodzice szybko pozbyli się wszelkich mniej przyjemnych wspomnień o ojczyźnie i podczas mego dzieciństwa raczyli mnie opowieściami o cichych, wiejskich uliczkach, wielkich domostwach oddzielonych od drogi skrywającymi je drzewami, o dobrym, pobożnym ludzie, co niedziela sławiącym swego Pana w starych, pięknych kościołach, o uczciwych mężczyznach i kobietach, o pilnie uczących się dzieciach posłusznych rodzicom. W świecie tym, nawet jeżeli ktoś przypadkiem zachorował, zaraz zostawał wyleczony przez lekarzy albo szedł do cudownie czystego szpitala; przy tym nikt nie chorował na cholerę, czerwonkę, tyfus czy dżumę. Po ulicach nie snuli się trędowaci, strachem przed swą chorobą wyłudzający jałmużnę od sklepikarzy i przechodniów. I żebraków też tam nie było. Nie moją jest więc winą, że otrzymany w dzieciństwie obraz kraju ojczystego był tak wyidealizowany.

Tak jak Ameryka była światem marzeń, tak światem rzeczywistym była dla mnie Azja. Ziemia była chińska, ale wokół Chin kłębiło się mnóstwo innych narodów i krajów, których obywateli często widywałam, a często i znałam osobiście. Bardzo wcześnie dowiedziałam się o istnieniu Indii, a to za sprawą naszego lekarza-Hindusa i jego dobrotliwej, krępej żony, choć nawet między sobą rozmawiali po angielsku, a w Chinach przebywali jako członkowie misji angielskiej. W dodatku musieli mieć jakąś domieszkę rasy białej, gdyż po stuleciach rządów białego człowieka w Indiach w żyłach nawet najrdzenniejszych mieszkańców tego kraju nie płynie już czysto hinduska krew. Od małego pałając niezaspokojoną żądzą opowieści - byłam pod tym względem istnym utrapieniem - wyciągałam od tych naszych przyjaciół ich wspomnienia z dzieciństwa, a wspomnienia te musiały z natury rzeczy dotyczyć Indii. Słuchając ich przenosiłam się wraz z nimi do tego gorącego kraju, gdzie, bywało, całym rzeszom ludzi nie pozostawało często nic innego, jak tylko usiąść na ziemi i czekać na deszcz - i często go nie doczekać. To za ich pośrednictwem dowiedziałam się o istnieniu ogromnych węży i kołyszących się w gałęziach drzew małp. I o innych niż mój Bogach. I słyszałam język inny od tych dwóch, które uważałam za swoje. Szybko też usłyszałam o dręczących Indie nieszczęściach, o marzeniach ich mieszkańców.

Wysoko zaś na wzgórzach, po drugiej stronie doliny, w której stał nasz niski, wzniesiony z cegieł dom, wraz ze swym mężem Anglikiem mieszkała pani Japonka. Od niej dowiedziałam się o istnieniu Japonii, zanim jeszcze zaczęłam tam jeździć, najpierw z rodzicami, potem sama, tak często, że Japonia stała się moją, już trzecią, ojczyzną. Wśród naszych znajomych byli też Azjaci z Filipin, Tajlandii, Indonezji, Birmy czy Korei. Toteż szybko wytworzył się w mej świadomości obraz świata, którego środkiem były Chiny, otoczone tymi wszystkimi innymi ludami, nieodmiennie przyjaznymi, ciekawymi, wartymi poznania.

Z kolei do zachodniego świata z baśni należeli nasi znajomi Anglicy, mieszkający za murem Koncesji Brytyjskiej w portowym mieście Czinkiang nad wielką rzeką Jangtse, podobnie jak parę rodzin francuskich i włoskich. Jednak spośród Włochów i Francuzów znałam przede wszystkim księży katolickich, którzy od czasu do czasu składali nam wizyty, i trzy czy cztery zakonnice prowadzące sierociniec dla tych spośród licznych dzieci porzucanych na ulicach miasta, którym udało się przeżyć. Indie i Jawę potrafiłabym sobie wyobrazić, Anglię już znacznie trudniej, zaś Francję czy Włochy w ogóle nie.

Wszystko stąd, że Chińczycy w głębi duszy - zwierzały mi się moje chińskie towarzyszki zabaw - traktowali ludzi Zachodu jak „cudzoziemców”, a zatem jako potencjalnych wrogów. Tak myślały moje koleżanki, tak myślałam i ja. To „cudzoziemcy” wyrządzali w Azji krzywdy, ale nie Amerykanie - jak zapewniały mnie moje małe, ale już wówczas taktowne koleżanki - bo Amerykanie są „dobrzy”. Amerykanie nie zabierali ziemi krajom Azji, a gdy nastawał głód, zawsze słali pomoc żywnościową. Zgadzałam się z tym podziałem i nie czułam żadnych związków z europejskimi narodami, a wręcz uważałam je wówczas za swych wrogów. Zamiast w policjantów i złodziei bawiliśmy się wtedy w niekończącą się wojnę Chińczyków i ich „dobrych”, azjatyckich sprzymierzeńców z imperialistami Zachodu. Rola jedynej Amerykanki w grupie - czyli mnie - polegała na dostarczaniu pomocy i żywności niezwyciężonym zastępom chińskim. To, w co pół wieku temu bawiły się dzieci w Azji, później przestało być zabawą. Jest tylko dziełem przypadku, że mała, jasnowłosa Amerykanka reprezentowała wśród nich swój kraj.

Pomiędzy tymi dwoma światami nie było jednak całkowitej pustki; tu właśnie znajdowały się dzieci mojej przyrodniej siostry-Chinki. Otóż pewnego wieczoru, na wiele lat przed moim przyjściem na świat, mamę wezwano do miasta w głębi Chin, nad Wielkim Kanałem, do umierającej Chinki. Mama nigdy nie zdradziła jej imienia, ale ja wiedziałam, że była nią pierwsza żona głowy pewnej starej i zamożnej rodziny chińskiej. Mego ojca łączyły z tym Chińczykiem wspólne zainteresowania naukowe; ojciec starał się zresztą nakłonić go do przyjęcia chrześcijaństwa. Przy tej okazji ojciec poprosił kiedyś mamę, by złożyła wizytę żonie jego przyjaciela. Obie zapałały do siebie wzajemną sympatią. Kiedy więc okazało się, że choroba Chinki jest nieuleczalna, wezwała mamę i powierzyła jej opiece swą małą córeczkę, obawiając się o los dziecka w domu, którym odtąd miały rządzić konkubiny. Dziewczynkę oddano mojej matce i moi rodzice uznali ją za swoje własne dziecko. Nazywała się Ts’ai Yiin, czyli Piękna Chmurka. Pamiętam ją jako śliczną, czułą, młodą kobietę o słodkiej buzi. Była już mężatką, gdy przyszłam na świat, i właśnie zaczynała rodzić, jedną po drugiej, mnóstwo córek, czego okropnie się wstydziła. W wychowaniu Pięknej Chmurki mama postępowała według zwyczajów chińskich. Po misyjnej szkole dla dziewcząt zaręczyła ją z przystojnym, porządnym młodzieńcem, synem wikarego mojego ojca. Był to związek i dobrany, i szczęśliwy. Mąż Pięknej Chmurki poszedł w ślady swego ojca, stając się w swoim czasie jednym z filarów Kościoła, głównie dzięki swej łagodności i dobroci. Pierwszą dziewczynkę przyjęli z radością, drugą, rok później, już z tylko z pokorą, trzecią z powagą, czwartą z przerażeniem. Przy szóstej sytuacja stała się krytyczna, szeptano przy tym wokół. Jak to się dzieje, że chrześcijanom rodzą się same dziewczynki? A że już po trzeciej dziewczynce w intencji nieszczęsnej rodziny zaczęto w naszej parafii odprawiać modły, nasuwało się następne pytanie: jak to się dzieje, że modły te pozostają bez echa? Zaczęły narastać wątpliwości co do zamorskiego Boga, aż mój ojciec, który najpierw starał się tego nie zauważać, po kilka razy dziennie pomrukiwał pod nosem: „Do licha, do licha”. Zawsze tak czynił, gdy był czymś bardzo zaaferowany. W naszej rodzinie traktowano życie na tyle wesoło, że trudno było nam nie dostrzegać absurdu całej sytuacji. Z drugiej jednak strony wiedzieliśmy, że sprawa jest poważna. Najbardziej dręczyła się tym oczywiście moja śliczna przyrodnia siostra, uważając, że to wszystko jej wina. Jej mąż nie okazywał nigdy takiej dobroci, jak wówczas, gdy perswadował jej te skrupuły. Był to świetny przykład chrześcijańskiego hartu ducha, jak kiedyś zauważył mój ojciec.

Kochałam i lubiłam moje siostrzenice jak własne siostry. Dwie najstarsze były mniej więcej w moim wieku i wspaniale bawiłyśmy się, gdy przyjeżdżali do nas z wizytą lub gdy my odwiedzaliśmy ich dom, odległy od naszego o parę kilometrów. Opowieść tę spisałam zresztą później dla mego amerykańskiego potomstwa w małej książeczce pod tytułem „Małe Chinki z naprzeciwka”. Ci, co ją czytali, pamiętają zapewne, że w końcu wszyscy doczekali się happy-endu, bo po sześciu dziewczynkach cierpliwość mej biednej siostry została wreszcie nagrodzona dorodnym chłopcem. Na tym zresztą zaprzestali płodzenia dalszych dzieci. Ani ona, ani jej mąż nie mieli odwagi na ósme dziecko, które znowu mogło okazać się dziewczynką. Z przyjemnością dowiedziałam się później od pewnego znajomego z Indii, że kiedyś, gdy Gandhi był chory, Jawaharlal Nehru czytał mu na głos moją książeczkę, która podobno bardzo rozśmieszyła Mahatmę - przecież dokładnie to samo mogło wydarzyć się w Indiach.

Był to w ogóle bardzo szczęśliwy świat dla dziecka, nawet białego - mimo trędowatych, żebraków i zdarzających się co jakiś czas klęsk głodu - rządziła nim zaś, baczność, dumna staruszka z Pekinu, cesarzowa wdowa lub, jak nazywał ją jej lud, Czcigodna Przodkini. Ja też wierzyłam, że jest moją Czcigodną Przodkinią. Gdy teraz wspominam te czasy, zdaję sobie sprawę, że cesarzowa wdowa była najważniejszą postacią mego dzieciństwa, a przy tym tak dobrze znaną, jakbym widziała ją na własne oczy. Wszyscy wiedzieli doskonale, jak wygląda, a każda mała Chinka, której przypadło w naszych zabawach grać rolę cesarzowej i zamiast z tronu rządzić innymi z naśladującej tron kępki trawy na jednym z mnóstwa wysokich, szpiczastych kurhanów wznoszących się na naszym wzgórzu, była z tego bardzo dumna.

Wówczas jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że cesarzowa wcale nie jest Chinką, lecz należy do dynastii mandżurskiej. Miała czarne włosy i oczy, i piękną, bladokremową skórę ludów Północy. Nie była wysoka, ale dzięki haftowanym, atłasowym pantoflom na pogrubianych, zgodnie z mandżurską modą, obcasach i wysokiej, czarnej, lśniącej fryzurze czyniła wrażenie osoby obdarzonej wręcz imponującym wzrostem. Gdy zaś zasiadała na Pawim Tronie na podwyższeniu wzniesionym o parę stopni nad mozaikową posadzką sali tronowej krytego żółtą dachówką pałacu cesarskiego w pekińskim Zakazanym Mieście, wszyscy twierdzili, że wygląda jak mężczyzna. Wielkość jej nie była zresztą wyłącznie fizyczna. Cesarzowa wdowa była dumna i nieustępliwa, a wzrok jej przyprawiał o drżenie najodważniejszych. Była też niebezpieczna i wiedzieliśmy o tym wszyscy. W naszych zabawach rolę małego cesarza powierzaliśmy zawsze najmniejszemu, najpotulniejszemu z chłopców, by cesarzowa mogła łatwo straszyć go i zamykać w więzieniu.

Nie pamiętam dokładnie, kiedy dowiedziałam się, że cesarzowa wdowa wcale nie jest Chinką i że wielu Chińczyków uważa panującą dynastię mandżurską za obcą. O Mandżurach wiedziałam jedynie tyle, że istnieli. W każdym znaczniejszym mieście, również w naszym Czinkiang, jedna dzielnica była jakby ich rezerwatem. Dzielnicę tę, znajdującą się na uboczu, otaczał wysoki mur. Przy głównej bramie stali zawsze chińscy wartownicy, bez których pozwolenia nie było co nawet marzyć o wejściu do środka. Takie odosobnienie tłumaczono nie jako niewolę, lecz jako konieczne środki ostrożności w trosce o bezpieczeństwo wszystkich Man-dżurów, spokrewnionych z rodziną cesarską. W rzeczywistości było to jednak więzienie, tyle że luksusowe, bo w ten właśnie sposób Chińczycy zawsze zwyciężali swoich wrogów. W roku 1644 Mandżurowie napadli na Chiny i odnieśli szybki sukces militarny, gdyż Chińczycy nie stawiali oporu - zdaje się, że każdy kraj potrafiłby odnieść nad Chinami sukces militarny - i zachowywali względem najeźdźców pozorną bierność, pewną ciekawość, a nawet wyszukaną grzeczność. Prawdziwa walka rozpoczęła się dopiero potem. Chińczycy prowadzili ją jednak tak subtelnie, że zwycięzcom ani przez myśl nie przeszło, że stopniowo stają się zwyciężonymi. Chińska technika walki polegała na tym, że gdy tylko zwycięski najeźdźca na dobre rozlokował się w państwie, filozoficzni, lecz wielce praktyczni jego mieszkańcy przekonywali go, by wprowadził się do pałaców i pędził tam wesołe życie. Im więcej pili i jedli nowi panowie, tym bardziej cieszyli się Chińczycy, a gdy jeszcze dowiadywali się, że władcy zasmakowali w hazardzie, opium czy wielożeństwie, radość ich nie miała granic. W ogóle można by sądzić, że Chińczycy cieszyli się z faktu napaści i podboju ich kraju. Pod pretekstem dążenia do zapewnienia im jeszcze większych wygód przekonano Mandżurów, by przenieśli się do szczególnie przyjemnych części miast, gdzie w dodatku mogli lepiej chronić się przed buntowniczymi poddanymi. A że tak odseparowanych „zwycięzców” zachęcano przy tym do próżniactwa, uciążliwy trud rządzenia powierzono wkrótce Chińczykom. Skutki bezczynności i życia w luksusie nie dały na siebie długo czekać: Mandżurowie zniewieścieli, cała zaś administracja znalazła się w rękach chińskich. Wreszcie dynastia mandżurska upodobniła się do rasowych kotów salonowych. O to właśnie chodziło Chińczykom, którzy wiedzieli, że gdy degeneracja się dokona, ten czy inny rebełiant chiński za jednym zamachem zniszczy przegniły ustrój.-Rewolucja jest cząstką chińskiej tradycji; każda rządząca dynastia upadała albo z powodu obcej interwencji, albo wewnętrznej rewolty.

Jako dziecko, gdzieś do ośmiu lat, nie wiedziałam oczywiście, jak blisko było wtedy do końca Mandżurów. Były to beztroskie lata i dla mnie, i dla moich chińskich towarzyszek zabaw; we wspomnieniach wydają się teraz zupełną sielanką. Kochało mnie przecież tyle osób. Rodzice, choć bardzo zajęci, byli dla mnie dobrzy i zawsze gotowi mnie wysłuchać, a chińska służba z czułości pozwalała mi na wszystko, rozpuszczając mnie do granic niemożliwości, zawsze stając po mojej stronie przeciw jakiejkolwiek dyscyplinie. Za każdym razem, gdy mama nakazała mi za dobrze zasłużoną karę wykonanie jakiejś pracy domowej, wystarczyło tylko zrobić żałosną minkę, a już moja chińska amah w tajemnicy robiła to za mnie; jeżeli praca miała być wykonana na dworze, wykonywali ją ogrodnik lub drugi boy, zresztą nawet sam kucharz nie odmawiał swego udziału w tych niecnych praktykach. Prędzej czy później mama zawsze orientowała się, co się święci i usiłowała przekonać całą służbę, że taka „pomoc” wcale nie wychodzi mi na korzyść, że, przeciwnie, nie dają mi okazji ćwiczyć samodyscypliny. Służba zaś reagowała na te uwagi zaskoczeniem i szemraniem, że przecież jestem tylko dzieckiem, że nie można ode mnie od razu wszystkiego wymagać. W ich rozumieniu dyscyplina była jedynie wyrazem gniewu rodzicielskiego, przed którym należy dziecko chronić, bo przecież gniew nie jest niczym innym, jak tylko dość niebezpieczną przypadłością zdrowotną. Mama w końcu zrezygnowała z perswazji, a za to naznaczała mi kary takie, których w żaden sposób nie mogli wykonywać rozkochani we mnie Chińczycy, jak sprawdzanie pisowni angielskich słów w słowniku i wypisywanie ich znaczeń. Trzeba było widzieć, z jakim przejęciem służba chciała mnie wspomóc w inny sposób, pocieszając mnie w krwawym trudzie, jak tylko się dało, podsuwając mi słodycze i zabawki, po które któryś z Chińczyków natychmiast pędził na targ: glinianą lalkę w jaskrawej sukience z papieru, bambusowy gwizdek czy nabitego na patyk tygrysa z cukru!

Kiedyś - nie miałam wtedy nawet ośmiu lat - dostałam w skórę od taty za kłamstwo, kara ta wywołała straszliwe poruszenie nie tylko wśród służby, ale w całym sąsiedztwie. Poszło o to, że złamałam motykę ogrodnika, a potem wyparłam się tego. Ogrodnik, bardziej niż sama zainteresowana przerażony wizją tak strasznej kary, przysięgał na wszystkie świętości, że to on sam złamał swe narzędzie pracy. Tata jednak widział wszystko na własne oczy, więc kara została wymierzona szybko i solidnie, na progu zaś sali tortur stał zapłakany ogrodnik, a kieszeń wypychał mu wielki lizak. Te przysmaki były mi surowo zakazane, ponieważ roiło się w nich od zarazków chorób tropikalnych, co oczywiście nie przeszkadzało naszym Chińczykom karmić mnie nimi potajemnie, ja zaś pożerałam je bez żadnych obaw, bo przecież oni sami również je jedli. Jako najzdrowsze dziecko na świecie musiałam chyba wykształcić sobie odporność podobną do tej, której nabywali Chińczycy, bo choroby tak groźne dla przeciętnego białego dziecka w ogóle się mnie nie imały. Nie można też powiedzieć, że świadomie byłam nieposłuszna rodzicom, bo choć wierzyłam, że biali ludzie rzeczywiście z zadziwiającą łatwością umierają, a przynajmniej ciężko chorują na te wszystkie okropności, wcale wtedy nie uważałam się za białą. Wiedziałam co prawda, że nie jestem stuprocentową Chinką, ale wiedziałam też, że jestem nią na tyle, by bezkarnie objadać się słodyczami z targu.

Wyrastałam więc w dwóch całkowicie odrębnych światach: w małym, czyściutkim światku amerykańskiego prezbiterianizmu moich rodziców i w ogromnym, kochającym, wesołym, niezbyt czystym chińskim uniwersum. Gdy przebywałam w świecie chińskim, byłam Chinką, mówiłam po chińsku, zachowywałam się po chińsku i jadłam to, co Chińczycy, dzieląc ich myśli i uczucia, a wkraczając do świata amerykańskiego zamykałam za sobą drzwi.

Co prawda w tym chińskim świecie często rozmawialiśmy o Amerykanach. Na całe szczęście Chińczycy bardzo lubili moich rodziców, więc właściwie nie musiałam się za nich wstydzić, jeśli nie liczyć paru nieszczęsnych ich osobliwości, jak na przykład absurdalnie wielkich stóp i wysokiego wzrostu taty czy pobudliwości mamy. Tatę szanowano powszechnie za jego dobroć, ale innych białych traktowano już znacznie bardziej surowo, poddając ich charaktery szczegółowej, kpiarskiej analizie. O białych ludziach i ich tajemnicach wiedziałam bez wątpienia więcej niż ktokolwiek z tamtejszych Amerykanów. Wiedziałam na przykład, że pewien pan ma zawsze pod ręką butelkę whisky, ukrytą przed wzrokiem niepożądanych w szafce, że pewna pani nie sypia ze swym mężem, że pewien niezwykle dystyngowany starszy pan okrutnie cierpi na niestrawność, a inny znowu, młody jeszcze kawaler, kochałby się z każdą kobietą, która by na to pozwoliła, choćby i z żoną stróża. W świecie chińskim nie było żadnych sekretów domowych, nie dało się utrzymać żadnej tajemnicy - zresztą chińskie słowo „tajemnica” znaczy równocześnie „przestępstwo”. Był to świat prawdziwie ludzki, pełen humoru i równocześnie swoistej powagi. Bardzo często, gdy wszyscy otarli już łzy śmiechu, jakiś stary, dobrotliwy Chińczyk mówił: „Mimo wszystko ci chrześcijanie to dobrzy ludzie. Starają się jak mogą, a to już nie ich wina, że nie wiedzą pewnych rzeczy. Przecież nie są Chińczykami. Taki już ich los”.

Oczywiście, choć cesarzowa wdowa była w moim życiu postacią bardzo realną, nigdy nie zetknęłam się z nią osobiście. Mieszkała bardzo daleko, w Pekinie, ja zaś byłam amerykańskim dzieckiem mieszkającym w wielkim, starym mieście oddalonym o jakieś trzysta pięćdziesiąt kilometrów od ujścia Jangtse. Moim jedynym oknem na Zachód był Szanghaj. Przez to miasto, będące pstrokatą mieszaniną ludzi z całego świata, przewijały się ttumy cudzoziemców. Tam bogacili się bandyci, tam pod angielsko-francuską protekcją dożywali końca swych dni emerytowani „panowie wojny”, jak nazywano w Chinach niesfornych i wojujących zwykle na własną rękę dowódców wojskowych. Za tą bramą na Pacyfik leżały wielkie Chiny, bardzo odległe od zachodnich obyczajów, i tym właśnie krajem rządziła cesarzowa. Fascynowała mnie tym bardziej, że nie pochodziła z rodu królewskiego, tylko z ludu. Jej ojciec był drobnym urzędnikiem wojskowym, a rodzina żyła niemal w ubóstwie. Będąc dzieckiem ciężko pracowała, a jako najstarsza z rodzeństwa musiała też opiekować się młodszymi. Jako Mandżurka miała tę przewagę nad Chinkami - przewagę tę miałam zresztą i ja - że w dzieciństwie nie krępowano jej stóp, dzięki czemu rosła w duchu niezależności i władzy. W wieku szesnastu lat była już piękną kobietą. Mogła zresztą być nawet i brzydka - i tak zostałaby zabrana z domu na dwór cesarski na oględziny, jak wszystkie niemal dziewczęta mandżurskie. Te z nich, które uznano tam za nadające się na przyszłe konkubiny cesarskie, musiały opuścić dom rodzinny i do końca życia mieszkać w Zakazanym Mieście, niezależnie od tego, czy cesarz kiedykolwiek ich zapragnie, czy nie. Gdyby jej nie zauważono, zmarnowano by jej życie w sposób tragiczny. Zauważono ją jednak. Została konkubiną cesarza i dała mu syna. Potem, ponieważ w gwiazdach zapisano jej władzę, dążyła do niej samą tylko siłą charakteru, aż wreszcie stała się pierwszą osobą w największym królestwie świata, Państwie Środka, jak na Zachodzie nazywano Chiny. Chińczycy podziwiali cesarzową za tę romantyczną karierę i wybaczali jej wiele, nawet bezpośrednio dotykające ich krzywdy, które zresztą miały potem doprowadzić do całkowitego upadku imperium.

Nam nawet nie śniło się o takiej katastrofie. W moich wspomnieniach mój pierwszy świat jest ucieleśnieniem spokoju. Widzę w nich krąg zielonych wzgórz, a za nim purpurowy łańcuch gór. Między tymi zielonymi wzgórzami rozciągały się jeszcze zieleńsze doliny, których każdą piędź od czterech tysięcy lat wykorzystywano pod uprawy. Przed każdym z gospodarstw znajdował się staw pełen ryb, każda rodzina miała własną świnię, trochę kur, koguta i bawołu wodnego. Na ulicach miasta często spotykało się żebraków, ale o ile nie byli to uciekinierzy z dotkniętych klęską głodu obszarów Północy, ich profesjonalizm dorównywał zawodowej karności miejskich złodziei. Rządził nimi król żebraków, który na każdy sklep nakładał określone podatki, pobierane jeśli nie codziennie, to przynajmniej bardzo regularnie. Jeżeli któryś ze sklepikarzy odmawiał tej,jałmużny”, zaraz przed jego sklepem pojawiali się najbardziej odrażający trędowaci i kaleki, odstraszając klientów. Mimo to żywot żebraka był nędzny, nędzniejsze życie miał już tylko żołnierz zawodowy, bo żołnierze nie tylko nic nie wytwarzają, ale jeszcze niszczą. U nas na wsi, wśród wzgórz, żebraków nie widywano, ale żołnierzy owszem. Na jednym ze wzniesień niedaleko naszego domu stał otoczony ziemnymi obwarowaniami fort. Niczego tak się nie bałam, jak tego, że w drodze do chińskiej szkoły dla dziewczynek, do której chodziłam codziennie, mogę spotkać żołnierza. Gdy tylko widziałam jednego z tych próżniaków w żółtych mundurach, natychmiast wpadałam jak strzała z powrotem za wielką, skrzypiącą bramę naszego obejścia.

- A cóż ci się stało? - zdziwiła się któregoś popołudnia mama.

- Żołnierz! - wysapałam.

- No to co? - zapytała z przesadną obojętnością.

Nie potrafiłam jej tego wytłumaczyć. Należała przecież do tego małego, białego światka, więc na pewno by nie zrozumiała. Za to w moim drugim świecie nauczono mnie, że żołnierze to nie ludzie, a przynajmniej nie w cywilizowanym, szlachetnym znaczeniu tego słowa. Żołnierze żyli poza prawem ogniska domowego, więc lepiej, żeby małe dziewczynki trzymały się od nich z daleka.

- Co prawda - pouczała kiedyś mnie i swe wnuczki madame Szen - nie każdy żołnierz to diabeł, ale rzadko to się zdarza, bo to diabelski zawód.

Madame Szen była naszą sąsiadką, na swym gospodarstwie równą cesarzowej wdowie we wszystkich pałacach Pekinu. Jej wnuczki chodziły ze mną do szkoły, ponieważ rodzina Szen była oświecona, do tego stopnia nawet, że mówiło się o zaprzestaniu krępowania stóp najmłodszych córek tego rodu. Starszym dziewczynkom jeszcze je krępowano, a choć nie zazdrościłam im bólu, jaki towarzyszy skręcaniu wszystkich palców u nóg pod podeszwę stopy, aż pięta zaczyna stykać się z wykrzywionym śródstopiem, bywało, że martwiłam się czasem w dzieciństwie, czy przypadkiem nie zaprzepaszczę szans na dobre zamążpójście przez te moje wielkie, czyli nie krępowane, stopy. Starszym dziewczynkom z rodziny Szen ani w głowie było zaprzestać tej „kosmetyki”, choć moja mama zajmowała się i tym problemem w swojej pracy misjonarskiej. Kiedy później jedną z nich posłano do szkoły misyjnej, kazano jej pozbyć się bandaży, ale, jak wyznała mi raz w sekrecie, co noc krępowała je z powrotem. W tamtym świecie bardzo ważne było być kobietą i to w miarę możliwości kobietą piękną, a akurat małe stopy były atrybutem piękności, który zdobyć mogła każda, czy miała ładną, czy brzydką twarz.

Cesarzowa z Pekinu starannie unikała jakiegokolwiek mieszania się do obyczajów swych chińskich poddanych. Kiedy pewnego razu jedna z mandżurskich księżniczek powróciła z zagranicznej podróży w zachodnim stroju, cesarzowa poprosiła ją o wyjaśnienie, dlaczego jej jak dotąd obfita talia nagle stała się tak cienka. Księżniczka zwróciła się do swej córki, zgrabnej dziewczyny w paryskiej sukni.

- Córko, rozbierz się i pokaż jej cesarskiej mości gorset.

Młodsza księżniczka posłusznie spełniła żądanie matki, a stara cesarzowa otaksowała wzrokiem tę straszliwą konstrukcję ze stali i ciężkiego sukna.

- Z tych dwóch tortur - zauważyła - już chyba chińska jest lżejsza.

Być może właśnie dzięki temu, że Mandżurowie nie przeciwstawiali się chińskim...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin