Wowczuk Wł. Waki.txt

(792 KB) Pobierz
Włodzimierz Wowczuk
Waki

ISBN 83-7179-146-1
Warszawa 1999

Rozdział I
Syndrom Martina Edena
Harbin
„Azja” - superekspres w składzie siedmiu wagonów o opływowych kształtach, pomalowanych na jaskrawożółty kolor, z symbolicznym kolorowym szlaczkiem czerwono-granatowo-czarnym, chluba i duma kolei Mantetsu, kursujący między południowym portem Dalen i na północ położonym Harbinem -zwalniał bieg. Przybywał do Harbinu jak zwykle punktualnie, co do minuty. Pokonywał prawie 950 kilometrów w 12 i pół godziny.
Świtało. Pustymi korytarzami szedł konduktor ubrany w zielony mundur, wołając: - Pociąg kończy kurs - za 10 minut Harbin!
Na dworze padał deszcz, którego krople bębniły o szyby wagonów, spływając strumykami w dół. Przed jednym z przedziałów II klasy w półmroku nadchodzącego poranku majaczyła sylwetka wysokiego, szczupłego chłopca. Stał w uchylonym do połowy oknie, nie zwracając uwagi na deszcz, pogrążony w swoich myślach.
- Nie wolno otwierać okna! - konduktor mówił łamaną ruszczyzną. Twardy, gardłowy akcent zdradzał Japończyka. -Pociąg kończy swój kurs... zaraz Harbin - powtórzył już mniej ostro, spoglądając w górę na wyższego co najmniej o głowę gajdzina - obcokrajowca. Ruszył dalej, ale zaraz zatrzymał się znowu i spojrzał raz jeszcze na bladą mokrą twarz młodzieńca. „Płakał... czy co?...”
- Tak... tak... dziękuję... - chłopak szybko zamknął okno. -Przepraszam.
3
Było coś dziwnego w tym samotnym chłopcu. Na chodniku pod oknem była spora kałuża, widać, już dość długo stał w otwartym oknie.
- Jesteś jednym z tych sportowców, co wracają z Pekinu?
Chłopak milcząco skinął głową.
- No to obudź kolegów... za osiem i pół minuty Harbin... W radiu mówili - dodał konduktor - że przegraliście z Chińczykami.
Chłopak milczał.
Pociąg wtoczył się pod kryty oszklonym dachem peron i stanął przed piętrowym budynkiem harbińskiego dworca głównego. Na peronie było pusto. Zawiadowca - Japończyk w dobrze dopasowanym mundurze - stał na baczność, salutując z całą urzędową powagą, jakby oczekiwał niezwykle dostojnych gości. Kilku bagażowych Chińczyków uważnie spoglądało w stronę wagonów pierwszej klasy, w których podróżowali zazwyczaj japońscy urzędnicy wysokiego szczebla bądź niezbyt liczni, bogaci kupcy chińscy. Po wybuchu wojny na Pacyfiku zdarzało się, chociaż rzadko, że do Harbinu - tego niegdyś wielkiego ośrodka przemysłowego na szlaku handlowym ze Wschodu na Zachód i z Południa na Północ, z Chin do Rosji i z Rosji do Chin, Korei, Japonii - przyjeżdżali również przemysłowcy i handlowcy ze „świata ludzi białych”... Teraz już tylko Niemcy i Włosi, niegdyś zaś Amerykanie, Anglicy, Francuzi, z rzadka Rosjanie. Nie ci, oczywiście, którzy po przewrocie bolszewickim i przegranej wojnie domowej pędzili skromny żywot emigrantów, a właściwie klepali biedę. Lecz ci na specjalnym statusie, pracujący w instytucjach japońskich. Ci „lepsi” Rosjanie - obok Koreańczyków, których Imperium wspaniałomyślnie uznało za... Japończyków, nadając im wraz z obywatelstwem nawet japońskie nazwiska - wśród których było sporo wyższych oficerów armii carskiej, stanowili swego rodzaju elitę. Wszystkie swoje nadzieje na „powrót” wiązali z Japończykami, którym służyli wiernie. „Elita” nie cieszyła się uznaniem
4
współrodaków, o wiele liczniejszych obywateli „drugiej kategorii”, również białych oficerów i żołnierzy, którzy złożyli broń po przekroczeniu granicy Rosji z Mandżurią.
W przejściu wagonu drugiej klasy tłoczyła się gromadka chłopców - Rosjan, z przewieszonymi przez ramię torbami, z piłkami do koszykówki w siatkach. Wszyscy krótko, jak nakazywał regulamin szkolny, ostrzyżeni, w jednakowych zielonych mundurkach i czarnych butach. Na głowach - granatowe czapki z czerwonym otokiem i godłem szkoły, posrebrzonym orłem dwugłowym z przodu. Nieco z boku stał chłopak, z którym próbował rozmawiać konduktor. Zamyślony, jakby nie zauważał zgiełku charakterystycznego dla przyjazdów i odjazdów; owego pośpiechu bez istomej potrzeby; podniecenia i oczekiwania na jakąś zmianę, na nadejście czegoś nowego, może niezwykłego. Był już w domu, ale myślami pozostawał wciąż w Pekinie, gdzie wraz z kolegami brał udział w mistrzostwach szkół średnich Chin Północnych i Mandżurii w koszykówce. Pierwszy występ „białej” drużyny, która przeszła przez sito eliminacji, weszła do ćwierćfinału, mając wszelkie szanse na półfinał, w którym bynajmniej nie była bez szans. Jeszcze nigdy dotychczas żadna drużyna -reprezentacja rosyjskiej szkoły, nie zdołała pokonać „po drodze” tyle zdawałoby się o wiele silniejszych zespołów, odnieść tyle zwycięstw zarówno nad silnymi, ale prymitywnie grającymi Koreańczykami, jak i nad niejedną drużyną finezyjnie grających Chińczyków, których uskrzydlał wręcz żywiołowy i deprymujący przeciwników doping tysięcznej widowni. To nie były łatwe -mimo wszystko - wygrane. I zdawałoby się, że nieosiągalne jest w zasięgu ręki... Nie, tego niepodobna zapomnieć! Michał Radwan wciąż tkwił pamięcią tam, gdzie doznał swej najdotkliwszej porażki.
- Finita la commedia! Finis Poloniae! - usłyszał nagle za swoimi plecami drwiący głos. Michał odwrócił się i spojrzał na kolegę. Dima - bożyszcze harbińskich gimnazjalistek, rywal
5
Michała na boisku o miejsce w podstawowej piątce - spoglądał nań z ironicznym uśmiechem.
Dlaczego ten goguś - pomyślał niechętnie - jest zawsze taki złośliwy... - Wziął torbę z podłogi i ruszył w ślad za kolegami do wyjścia. Minę miał ponurą, jak zresztą wszyscy pozostali gracze.
- Chłopcy! - Mały starszy pan, nauczyciel gimnastyki i trener w jednej osobie, były oficer, Aleksander Pietrewicz Pieszkow, ze względu na skromną posturę zwany „Konusem”, powtórzył: -Chłopcy! Proszę się nie rozchodzić. Może będzie dyrektor albo ktoś z kuratorium, chociaż jeszcze się nas nie spodziewają. Pójdziemy zapalić świeczki przed obrazem Mikołaja Cudotwórcy. Co prawda - tu spojrzał na zachmurzonego Michała - nie wracamy jako zwycięzcy i triumfatorzy...
Milczał chwilę, po czym dodał:
- „A szczęście było tak blisko”, mówiąc słowami poety... No, ale jesteśmy zdrowi i cali, za co Bogu dziękować.
Na peronie nagle zrobiło się rojnie. Wycieczka małych Japończyków w skupieniu otaczała minipomniczek. Niewielkie ogrodzenie z giętych metalowych prętów chroniło szklaną szybkę, pod którą na płycie peronu widniała brunatna plama. W tym miejscu swego czasu koreański terrorysta, An Dyn-gyn, zastrzelił generalnego gubernatora Korei, księcia Ito Hirabumi.
Chłopcy obojętnie minęli miejsce, które dla Japończyków było niemal świętością, i skierowali się w stronę budynku dworcowego, gdzie w jednej z bocznych salek znajdował się cudowny obraz św. Mikołaja, ufundowany przez pierwszych budowniczych Kolei Chińsko-Wschodniej. Zmieniały się rządy, a obraz trwał. Bolszewicy próbowali go usunąć, kiedy krótko zarządzali koleją wspólnie z Chińczykami, ale sprzeciwili się temu... Chińczycy. Później przyszli Japończycy. Wyrzucili czerwonych z Mandżurii, a święty obraz, o którym krążyły rozmaite legendy, również uszanowali. Był powierzony opiece podróżnych, i tych białych, i tych żółtych. Kunszt nieznanego malarza sprawiał, że z pięknej, natchnionej twarzy świętego patrzyły oczy o niezwykłej głębi,
6
które spotykały się ze wzrokiem każdego patrzącego, niezależnie od tego, z której strony zbliżał się do obrazu. Obraz miał misterną obudowę z ciemnego rzeźbionego dębu z tajgi nadamurskiej.
Chłopcy stali w skupieniu w małej salce przed świętym obrazem. Półmrok panował tu i cisza... Migotały płomyki świeczek i nie gasnący nigdy znicz, z rosyjska zwany łamada, płonący przed obrazem,
Kilku kulisów zajrzało do salki przez uchylone drzwi. Przystanęli nieśmiało. Byli widać z dalekich stron. Biednie ubrani, o ogorzałych twarzach i spracowanych rękach, przyglądali się obrazowi z ciekawością. Nigdy czegoś podobnego nie widzieli w dalekim Szangtungu. Zbliżyli się powoli i jakby z bojaźnią. Przyjechali tu towarowym z daleka szukać pracy, lepszego życia, bo tam, w ojczyźnie, przeludnionej i głodnej prowincji, nie mieli już żadnych szans, żadnej nadziei. Wszystko dla tych zabiedzonych i ciemnych chłopów było nowe, niezwykłe. I ci „biali-długonosi”, i ten dworzec okazały, i ten obraz, i wszystko, wszystko...
Obok stał bagażowy, Chińczyk. Może poprosić tego staruszka o łagodnym obliczu o pracę? Godziwy zarobek pozwoli zaoszczędzić trochę grosza i wysłać rodzinie - starym, żonie i wiecznie głodnym dzieciakom.
Bagażowy tłumaczył ściszonym głosem:
- ... i biednym przychylny. W potrzebie nie opuści... Flisak na rzece, w wir się dostał i tonąć zaczął. Jeno zawołał: „Starika wakzała, mało-mało pomagaj!" - „Starcze z dworca! Ratuj mnie!”... No, i żyje do dziś. Przychodzi tu wciąż dziękować.
- A teraz, chłopcy, jesteście wolni - odezwał się „Konus”. -Dziękuję wszystkim. Szkoda wielka, ale... co tam... Jutro zobaczymy się w szkole. Pojutrze trening. Nie martw się - nagle zwrócił się do Michała. - Byłeś dobry, właściwie cały czas, aż do... Ale basket - to sport zespołowy. Wygrywa drużyna, a nie najbardziej nawet błyskotliwy gracz. Chciałeś być lepszy od innych, pokazać się i wrócić w glorii... No i dlatego przegraliśmy,
7
a przede wszystkim przegrałeś ty, chłopcze. Wy, Polacy, lubicie takie fajerwerki, solowe popisy. Rosjanie zaś, jak wiesz, mają przysłowie: „Odin w pole nie woin” - dodał sentencjonalnie i poklepał speszonego chłopca po plecach.
- Jaki on Polak - odezwał się Dima. - Ani on Polak, ani Rosjanin - ciągnął dalej - odmieniec i „solista” ze splajtowanej budy!
- Przestań, już dość! - przerwał mu niewysoki, mocno zbudowany chłopiec. Goszka od pierwszej gimnazjalnej, od pierwszych wspólnych treningów miał do Michała przyjacielski stosunek. Dobre chłopaczysko. Syn nocnego stróża - niegdyś porucznika lejbgwardii Pawłowskiego Pułku - pilny uczeń i dobry kolega.
Wciąż milczący Michał spojrzał na niego z miną wyrażającą wdzięczność i zarazem za...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin