Dragonlance Boh 03 Szczescie lasicy A5.doc

(2150 KB) Pobierz
Szczęście Łasicy




Michael Williams

Szczęście Łasicy

Dragonlance Saga

Cykl: Bohaterowie Tom 3

 

 

Przekład: Andrzej Sawicki

Tytuł oryginalny: Weasel's Luck

Rok pierwszego wydania: 1988

Rok pierwszego wydania polskiego: 1996

 

Galen Pathwarden, obdarzony niezbyt sympatycznym przezwiskiem: Łasica, oddałyby wszystko, żeby tylko trzymać się jak najdalej od przygód, niebezpieczeństw i bohaterskich awantur. Los jednak chce inaczej i Łasica staje w obliczu starej rodowej klątwy. On, rycerz solamnijski sir Bayard Brightblade i niezbyt bystry centaur Agion muszą zapobiec wcieleniu w życie podstępnego spisku, którego autorem jest złowrogi mistrz iluzji, znany pod imieniem Skorpion.

 

Spis treści:

Część 1. Od Zamku nad Fosą do Bagna Wardenów.              3

Część 2. Ród di Caela.              184

Część 3. Do gniazda Skorpiona.              354

Epilog.              426


Część 1. Od Zamku nad Fosą do Bagna Wardenów.

Znak Łasicy jest tunelem nad tunele,

zaklęciem nad zaklęcia.

Podkopuje sam siebie, kopiąc zasię

odsłania daremność wszelkich dróg.

Szukaj w ciemnościach, dopóki mrok nie wyjawi

sekretów mrocznego korowodu filozofów.

Calantina, IX:IX


Rozdział pierwszy.

WSZYSTKO ZACZĘŁO SIĘ NOCĄ podczas uczty, w której nie wziąłem udziału.

Inni się bawili, ja zaś sprzątałem komnaty mojego starszego brata Alfrica, wymiatając z nich gromadzące się tam codziennie sterty mokrych szat, kości i łupin melonów. Pokoje Alfrica przypominały śmietnik lub legowisko ogra. Nie wątpiłem, że słudzy, którzy nagle gdzieś poznikali, kryją się w domku przy fosie i wkrótce zeń wyjdą.

Proszę was, nie zrozumcie mnie źle. Nie byłoby to sprawiedliwe, gdybym kiedykolwiek porównał mojego brata do ogra. Ogry są większe i bardziej złośliwe. I pewnie bystrzejsze.

Alfric jednak miał dość rozumu, by wrobić mnie w sprzątanie i mycie okien w jego komnatach, podczas gdy reszta rodziny, wespół ze znamienitym gościem, raczyła się kolacją.

Od ośmiu lat brat szantażował mnie ujawnieniem najdrobniejszych choćby moich przewinień. Tak więc, kiedy synowie rycerzy solamnijskich spędzali czas, uganiając się konno za sokołami, moja młodość mijała na sprzątaniu i drżeniu z obawy, ponieważ... no, powody wyjaśnią się nieco później.

Wystarczy rzec, że w wieku lat siedemnastu zacząłem się buntować, uważałem bowiem, że jestem już za stary, by pełnić funkcję osobistego sługi starszego brata.

Podczas gdy ja wycierałem kurze w jego komnatach, Alfric siedział za stołem w wielkiej hali, gdzie ojciec zabawiał sir Bayarda Brightblade'a z Vingaard, rycerza solamnijskiego, który odwiedził nasz skromny, otoczony fosą zameczek. Wjeżdżając w bramy naszego zamku, sir Bayard odziany był w lśniącą zbroję, która stała się już tematem pieśni i jednej czy dwu legend. Na domiar wszystkiego sir Bayarda uważano za pierwszego szermierza w północnej Solamnii.

Na mnie nie robiło to zresztą wrażenia.

Szczególnie irytującym aspektem tej wizyty był fakt, iż stała się ona wybawieniem dla Alfrica. Wyglądało bowiem na to, iż sir Bayard wyruszył na wyprawę, by podczas świetnego turnieju ubiegać się o rękę córki jakiegoś szlachcica z południa, ryżowy nasz zagon odwiedził zaś jedynie ze względu na uprzejmość, którą chciał wyświadczyć naszemu sławnemu niegdyś ojcu. Obiecał mu kiedyś, że weźmie do rycerskiej służby mojego brata, który obecnie skończył dwadzieścia jeden lat, wiek dość zaawansowany - jak na giermka - i któremu odmówiło już kilku innych rycerzy. Sir Bayard miał oto wziąć Alfrica ze sobą, nauczyć go manier i zwrócić ojcu jako człowieka nie bez perspektyw na rycerski pas i ostrogi.

Gdy Alfric usłyszał te radosne nowiny, oczywiście musiał je jakoś uczcić. Dziś rano znaleziono więc w stajni kolejnego zajeżdżonego na śmierć konia i raz jeszcze stanęła w ogniu kwatera naszego wychowawcy, Gileandosa. Owe podpalenia były rozrywką, której ja i Alfric oddawaliśmy się z równym zapałem, jak zwykle jednak podejrzenie padło na mnie, co skończyło się moją banicją z przygotowywanej na naszych oczach uroczystej kolacji.

Na dole rozlegał się więc teraz śmiech i słychać było brzęk naczyń, ja zaś wycierałem szafkę mojego brata, na której paluchem w kurzu wypisano: „Byłem tu. Alfric”. Niewątpliwie przy winie i dziczyźnie rozmawiano o mnie i wszyscy wyrażali nadzieję, że już niedługo wyrosnę z... z czego tam powinienem wyrosnąć. Brithelm, mój średni i pokrewny mi duchem brat, został wyproszony z jadalni ze względu na, bogowie jedynie wiedzą jak stary i szlachetny, post, Alfric zaś niewątpliwie rozpierał się teraz po prawicy ojca i kiwając głową, przytakiwał staremu prykowi (który niewątpliwie miał na względzie jedynie nasze dobro), podczas gdy sir Bayard z pewnością spoglądał na wszystko z powagą i łaskawym rycerskim przyzwoleniem.

Kipiałem więc z gniewu, wymiatając sterty popiołów, kości i piór. Jak miało okazać się później, mój gniew - nie mówiąc o całej historii - dopiero się rozpoczynał.

Gdy wczołgałem się pod łóżko, aby skończyć zamiatanie, zanim wezmę się za mycie okien - które musiałem, psiakość, przecierać codziennie - usłyszałem jakiś szmer przy drzwiach. W pierwszej chwili pomyślałem, że to Alfric, który mając już dość uciech przy stole, przeprosił uprzejmie zebranych i przywlókł się tu na górę, by sprać mnie dla samej radości wytrzęsienia ze mnie ducha. Kuląc się pod łóżkiem, zamarłem więc wśród zbitych garnków, pustych butelek, zużytych kaganków i kości.

Od strony drzwi dobiegł zaś głos, słodki niczym miód, głęboki i melodyjny.

- Hej, ty tam pod łóżkiem, gdzie podziali się wszyscy? Nie musisz się kryć, potrafię bowiem przejrzeć mrok z równą łatwością, z jaką widzę przez zasłony czasu, kamienia czy metalu. Widzę cię więc. Gdzie jest reszta mieszkańców tego domostwa? Mam tu coś do załatwienia.

Głos ten nie ustępował twardością stali i zwiastował niebezpieczeństwo. Przywodził mi na myśl głos zabójcy lub najemnego mordercy, który przemawia słodko niczym pienia chóru i łagodnie jak wiolonczela w rękach mistrza nawet wtedy, gdy mówiący sięga po sztylet lub nalewa komuś trucizny.

Przysiągłbym, co więcej, iż po wejściu nieznajomego przygasło światło w komnacie, z podłogi zaś podniosła się nikła mgiełka. Temperatura nagle spadła tak, że meble pokryły się koronkami szronu.

Przerażony bardziej niż na początku, kiedy obawiałem się jedynie brata zamierzającego stłuc mnie na kwaśne jabłko, odpowiedziałem tak, aby nie zdenerwować osobnika i narazić na jak najmniejsze niebezpieczeństwo najbardziej mi drogie osoby w domu.

- Nie wiem, kim jesteś, panie, proszę jednak, nie czyń mi krzywdy. Jestem trzeci w kolejce do tytułu dziedzica tych włości, nie warto więc mnie nawet porywać. Jeśli szukasz, panie, mojego ojca, znajdziesz go na dole w sali jadalnej, łatwiej jednak będzie ci go wziąć na cel, gdy zaczaisz się nań rankiem, kiedy będzie wdrapywał się po schodach. Dowiedz się przy okazji, że sześć miesięcy temu miał wypadek podczas polowania i utyka, gdy chodzi, by odciążyć lewą nogę, mierz więc nieco w prawo. - W tym miejscu wybuchnąłem płaczem, nie zwlekałem jednak z dalszymi propozycjami. - Jeśli zamierzasz zaatakować mojego brata, Brithelma, to pewnie medytuje w swoim pokoju. Chodzi o jakieś święto religijne. Korytarzem w dół i trzecie drzwi na lewo. - Brithelm był nieszkodliwym i dobrodusznym chłopcem, ze wszystkich członków rodziny lubiłem go najbardziej. Nie na tyle jednak, aby nie podsunąć go zamiast siebie potencjalnemu mordercy. Pospiesznie ciągnąłem wyliczankę dalej: - Na tym piętrze znajdziesz jeszcze tylko Gileandosa, naszego wychowawcę i opiekuna. On jednak niczego nie usłyszy, bo leczy się z poparzeń i o tej porze prawdopodobnie zdążył się już nielicho zaprawić gorzałą.

Snując ów łańcuch zdrad, nadal siedziałem pod łóżkiem, skąd mogłem widzieć nogi intruza tylko do kolan. Zatrzymał się na chwilę w drzwiach, potem wszedł do komnaty i rozsiadł się w fotelu. Jego stopy widziałem przez wypukłe szkło uszkodzonej lampy i wydały mi się ogromne, miał zaś na nich czarne, wysokie skórznie ozdobione srebrnymi skorpionami, jakby sama czerń butów nie była dość złowroga. Pospiesznie zgarnąłem przed siebie stertę kości, potłuczonego fajansu i brudnych szmat, sam zaś niemal wcisnąłem się w ścianę, pod którą stało łoże Alfrica.

- Panie, oczywiście, mam też starszego brata, Alfrica. Jeśli życzyłbyś sobie poznać jego zamierzenia na parę najbliższych dni lub spis jego ulubionych potraw...

- Ależ mój mały... - przerwał mi obcy, którego śpiewny głos zabrzmiał teraz kojąco niczym kołysanka. - Nie zamierzam wyrządzić krzywdy żadnemu z członków twojej rodziny. No, chyba że zostanę do tego zmuszony. Szukam kogoś innego...

- Ach, masz panie na myśli sir Bayarda? Jeśli zamierzasz odebrać mu życie, lepiej będzie, abyś przyszedł nieco później, gdy wszyscy - nawet służba - zasną. W ten sposób przeprowadzisz rzecz sprawniej i bardziej prywatnie. Nie zamierzasz chyba zabijać kogoś bez potrzeby?

- Mały, czy ty mnie w ogóle słyszałeś? - Przybysz przemówił ciszej, a powietrze zmroziło się jeszcze bardziej. Przestały nawet śpiewać słowiki za oknem, jakby cały zamek i wszystko wokół niego ucichło, by nie stracić żadnego ze słów mordercy. - Ty chyba uwielbiasz dźwięk własnego głosu, co? Powiadam ci, dziś nie zamierzam nikogo pozbawić życia.

Oparłem się na łokciach, wzniecając pod łóżkiem tuman kurzu, który - taką żywiłem przynajmniej nadzieję - ukryje równie dobrze moje myśli, jak i moją rozdygotaną osobę.

Podczas gdy ogień na kominku marniał w oczach, nieznajomy w czerni poświęcił chwilkę czasu na wyjaśnienia.

- Dziś w nocy nie czyham na niczyje życie. Nie, dziś z pewnością nie. Pożądam jedynie zbroi, mój mały, sławnej zbroi Bayarda z Vingaard, znanego Rycerza Miecza, który, jak rozumiem, zatrzymał się dziś na noc w tym domu. Chodzi mi wyłącznie o zbroję, ta zaś jest chyba - jak myślisz? - niezbyt wysoką zapłatą za bezpieczeństwo tak bardzo kochanych przez ciebie twoich bliskich.

Godzi się rzec, że najbardziej mi droga osoba tkwiła właśnie pod łóżkiem. Jeśli przedtem beczałem ze strachu, teraz otoczony śmieciami rozpłakałem się z ulgi i radości. Mój gość okazał się zwykłem złodziejaszkiem. Był właściwie pokrewną mi duszą.

Gdybym pomyślał, że wielbiąc złodzieja zasłużę sobie na jego względy, byłbym wyczołgał się spod łóżka, aby ucałować te srebrne skorpiony i czarne obcasy. Obawiałem się jednak, że wykonywanie zbyt szybkich ruchów jest niezbyt rozsądne. Zamiast tego zacząłem się więc zastanawiać, do czego potrzebna mu jest zbroja sir Bayarda.

Niedługo trwało, zanim rozgryzł powód mojego milczenia. Poruszył się w fotelu, w komnacie zaś powiało chłodem.

- Tak jak mówiłem, mój mały Galenie, interesuje mnie jedynie zbroja, ciebie zaś nie powinno obchodzić, jaki z niej zrobię użytek.

Pomyślałem o pięknym solamnijskim napierśniku, nagolennikach i hełmie, które wyczyszczone do połysku przez mego najstarszego brata stały sobie w wielkiej, mahoniowej szafie w komnacie gościnnej. Niechaj się intruz nimi zajmie. Ja miałem swoje zmartwienia.

- Skąd znasz moje imię, panie?

- Och... to również nie powinno cię obchodzić. Nie zamierzam cię skrzywdzić.

- No... jeśli pragniesz, panie, tylko zbroi, jest twoja. - Przez cały czas łowiłem uchem odgłosy kroków z dołu. - Zamknięto ją w wielkiej mahoniowej szafie w komnacie gościnnej. Bierz, jeśli chcesz.

- Aha! - odezwał się.

- Sęk w tym, że komnata gościnna jest zamknięta na trzy spusty. Klucze zaś ma mój starszy brat, Alfric. Sądzę, że będziesz, panie, musiał wyłamać drzwi albo użyć wytrychów, to jednak potrwa zbyt długo, włamanie zaś podniesie na nogi cały dom.

- Ależ mój mały, jest przecież inne wyjście - stwierdził nieznajomy rozsiadając się wygodniej, co pozwoliło mi ujrzeć podniszczone obcasy jego butów. W mroźnym powietrzu rozszedł się zapach dymu, potu i zaschłej krwi. - Uwielbiam rozwiązania alternatywne.

Coś mi szepnęło, że nie mam do czynienia z typowym złodziejaszkiem i że wpadłem po uszy.

W powietrzu mignęło coś, szybko i cicho jak atakująca żmija, i obok mnie spadł niewielki, skórzany mieszek. Niezdarnie zmieniłem pozycję i rozwiązałem rzemień. W słabym świetle ujrzałem kilka lśniących klejnotów. Były to onyksy albo czarne opale. Mogły to być też wyjątkowo ciemne nefryty. Pod łóżkiem panował mrok i niełatwo było orzec. Zimne i gładkie klejnoty zadzwoniły uwodzicielsko, gdy poruszyłem dłonią.

- To za fatygę, mój dobry Galenie - gruchał głos nieznajomego, mimo to wzdrygnąłem się. Nieznajomy ciągnął dalej: - Wrócę do zamku o północy, wtedy zaś spodziewam się, że bez przeszkód wejdę do komnat gościnnych, gdzie zbroja będzie już na mnie czekała. I na tym zakończy się nasza znajomość. Jeśli jednak nie dotrzymasz umowy, jeśli przerwiesz swe - tak radujące mnie w tej chwili - milczenie, mówiąc o mnie komukolwiek lub choćby tylko wypowiadając się na głos wśród pustych ścian swej sypialni tej albo którejkolwiek innej nocy... nie zostawisz mi wyboru i obedrę cię ze skóry, drogi chłopcze.

W pierwszej chwili zlekceważyłem tę groźbę. Pieściłem wzrokiem trzymane w dłoni klejnoty i zastanawiałem się, ile też dadzą mi za nie kupcy w wiosce, którzy do tej pory, mimo gróźb i próśb, nie otworzyli mi jeszcze kredytu.

Takich jak ja durniów bogowie obdarzają kłopotami.

Skuszony chciwością wysunąłem rękę spod łóżka, aby lepiej przyjrzeć się klejnotom. Kamienie były zielone i żółte, nakrapiane głęboką czerwienią. Moją zaś dłoń chwyciła odziana w czarną rękawicę łapa przybysza.

W pierwszej chwili zdziwiłem się, potem zaś poczułem coś znacznie gorszego, gdy ból od mocnego chwytu niczym trucizna popłynął ramieniem w górę. Wydało mi się, że komnata zawirowała nagle i mocno oszołomiony zacząłem się szarpać, by utrzymać równowagę. Uścisk zelżał dość nieoczekiwanie, gdy zaś odetchnąłem z ulgą, poczułem lekkie drapanie i swędzenie w ręce.

Wyróżniając się czernią pancerza wśród blasku kamieni, na mej dłoni spoczywał prawdziwy skorpion, z podwiniętym i gotowym do ciosu ogonem. Niemal zemdlałem z przerażenia, jednak słodki jak miód głos ponownie przywrócił mi zdolność rozumowania.

- Coś mi podpowiada, że nie słuchasz mnie, młodzieńcze, z należytą... uwagą. Pozwól więc, że wyjaśnię to nieporozumienie i zniweczę twoją skłonność do lekceważenia realnej wartości moich gróźb. Chcę, aby pomiędzy nami zapanowały stosunki... niemal uczciwe. Nawet skorpiony przestrzegają pewnych zasad, choć ustanawiają je same dla siebie. - Stworzenie zachowało absolutny bezruch, jakby było hebanową broszą. Broszą ze śmiertelnie niebezpieczną igłą. Moja sztywna jak z gliny dłoń nagle stała się dla mnie najważniejszą rzeczą w komnacie, ba... w całym świecie, i punktem, wokół którego wił się ów jedwabisty głos. - W tej zaś transakcji zasady są proste. Ty robisz to, co ci każę. Zachowujesz milczenie. Godzisz się przybywać na moje wezwanie i nigdy nie próbujesz rozwikłać tajemnicy moich poczynań. Za to zaś przedłużasz swoje życie z dnia na dzień. Oczywiście, zażądamy od ciebie, byś zrobił dla nas to lub owo, aby przekonać się, czy wpoiłeś sobie zasady i czy... okazujesz należytą chęć współpracy. Śmierć niekiedy bywa ukojeniem, mój chłopcze. Możesz się zestarzeć, czekając z utęsknieniem na jej nadejście. - Skorpion zniknął.

Szybko zacisnąłem palce, rozsypując klejnoty po podłodze. Gdy ucichł już ich stukot, gdy ostatni kamień zatrzymał się przed fotelem, w którym rozsiadł się intruz, przybysz wstał. W świetle ognia kominka błysnęła czerń jego wysokich skórzni.

- Pamiętaj, Galenie Pathwarden. Skorpion może wrócić równie szybko, jak zniknął, i równie niespodziewanie. Odbierzemy swoją własność o północy z komnat gościnnych w zamku nad fosą. O tej porze zbroja będzie w moim posiadaniu lub zabiorę ciebie.

Nieoczekiwanie buty skierowały się w stronę krzesła, którego intruz użył, aby wejść na parapet okienny. Następnie wyszedł w gęstniejący mrok przepaści o wysokości trzech pięter, zostawiając za sobą jedynie łoskot okiennic. Z doświadczenia wiedziałem już, że bezpieczniej będzie pozostać pod łóżkiem. Z góry dobiegł mnie odgłos trzeszczenia schodów, którymi służący wchodzili na wieżę, wkrótce zaś dźwięk dzwonu oznajmił minięcie kolejnej godziny.

Potem nastąpiła cisza, powietrze w komnacie zaczęło się ocieplać, za oknem rozległ się śpiew ptaka, a ja przestałem w końcu się trząść. Wyczołgałem się spod łóżka i przez chwilę leżałem na podłodze wśród rozsypanych niczym zwykłe kamyki czarnych opali, odzyskując oddech.

Bo były to czarne opale - dość znaczna łapówka za moje wysiłki i milczenie. Zebrałem je i obejrzałem, szukając skaz. Skorpion, bo tak go ochrzciłem ze względu na jego kompanię i ubiór, był najwidoczniej człekiem dotrzymującym słowa.

Nasunęło mi to oczywiście inną myśl. Człowiek, który dotrzymuje słowa w jednej sprawie...

...dotrzyma go pewnie i w innej.

Zerwałem się i wybiegłem z komnaty Alfrica, zostawiając za sobą pokój na poły posprzątany, okna otwarte i kominek wypełniony popiołem. Pomknąłem w dół granitowymi schodami, pokonując dwa stopnie jednym susem. Niemal straciłem równowagę na półpiętrze, ale wziąłem się w garść i pobiegłem do komnat gościnnych.

Okazały się starannie zamknięte. Rygiel na ryglu, i na tym wszystkim jeszcze jeden rygiel.

Klucze zaś dyndały sobie niczym dzwoneczki u sań na pasie Alfrica, który siedział gdzieś w głównej hali, podczas gdy jego mały braciszek czekał na północ i na obdzieranie ze skóry.

Wyjąłem sztylet i zacząłem dłubać przy górnym zamku.

Mógłbym tam tkwić, postękując i dłubiąc w zaniku aż do krytycznej godziny, wpadając w miarę upływu czasu w coraz większą panikę. Szczęście jednak - szczęście Łasicy, jak nazywał Alfric moją zdolność do wpadania w szambo i wydostawania się zeń, pachnący niczym jaśmin - po dość długim okresie ignorowania mojej osoby, raczyło się wreszcie do mnie uśmiechnąć.

Usłyszałem, że ktoś podąża do komnat Alfrica. Ciężkie kroki, postękiwania oraz gniewne pomruki powiedziały mi, że to mój braciszek, który najwidoczniej podczas uczty dorwał się do dzbana z winem, podczas gdy ojciec i sir Bayard poświęcili się szlachetnym rozważaniom i rozmowom.

Zataczając się niczym ogr, od którego zalatuje woń pożartej przezeń wieprzowiny i wypitych trunków, braciszek zatrzymał się na drugim podeście. Osłaniając oczy ociekającą tłuszczem dłonią, spojrzał w moją stronę.

- Łasico, to znowu ty? Widziałem cię przed chwilą na schodach.

Jeśli sami się nie domyśliliście, wyjaśnię, że Alfric nazywa mnie Łasicą. W starej mowie solamnijskiej galen oznacza Łasicę, Alfric ma zaś własne (niegodne) powody, dla których używa tego określenia.

- Zawory mi puściły - wyjaśniłem, licząc na jego zaćmiony winem wzrok. - Jak twojemu gościowi podoba się przyjęcie? - ciągnąłem, wkładając w swoje słowa tyle braterskiego przejęcia i słodyczy, ile zdołałem z siebie wykrzesać.

Do Alfrica dotarło wreszcie, że pochylałem się przy drzwiach komnaty gościnnej w sposób, w jaki nie powinienem się pochylać, gdybym miał godziwe zamiary. Ruszył więc ku mnie, mocno się zataczając, jego zaś zaciśnięte pięści zapowiadały, że zdrowo mi przyłoży.

- Braciszku, co ty tam kombinujesz przy tym zamku?

- Alfric, mnie tu po prostu nie ma. Przed chwilą widziałeś mnie na schodach, pamiętasz? To, na co patrzysz, to skutek kaca i winnych oparów. Muszę ci rzec, drogi bracie, że podczas gdy my tu sobie gaworzymy, w naszym starym zamczysku dzieją się mroczne i tajemnicze sprawy, które zagrażają nam wszystkim. - Nieźle, jak na początek. - Tobie zaś w pierwszym rzędzie. Masz bowiem zostać giermkiem pewnego znanego rycerza, którego... majątek ruchomy może ulec tej nocy znacznemu uszczupleniu.

Alfric zaniechał szarży, czknął potężnie i wbił we mnie wzrok równie tępy, co zdumiony. Gdyby mnie dopadł, w jednej chwili wytrząsłby ze mnie klejnoty, a w następnej resztę historii. W zamian zaś dałby mi po łbie i zostawił tu nieprzytomnego.

Mój gość wróciłby i zastałby zbroję nadal pod kluczem za potrójnie zamkniętymi drzwiami. Oczywiście, żądałby też zwrotu klejnotów, których ja - co jest równie oczywiste - nie miałbym.

Obedrę cię ze skóry. - Bracie, kończyłem właśnie porządki w twojej komnacie, kiedy... zauważyłem przemykający przez korytarz jakiś ciemny kształt. - Zacząłem mówić szybko, desperacko, mieszając ze sobą wspomnienia, wymysły i bezczelne łgarstwa.

- Służący? - Alfric oparł się o ścianę dysząc i sapiąc. Do czoła przylgnęły mu kosmyki spoconych ryżych kudłów; gdy sir Bayard zaklinał się, że nauczy Alfrica maner, przyzna-wał jednocześnie, że będzie to „potworne przedsięwzięcie”.

- Alfric, służba nie przemyka się chyłkiem w ciemnościach. Za to włamywacze... owszem.

- W-włamywacze?

- A co w tym starym zamczysku warte jest kradzieży? - Alfric pytająco wytrzeszczył na mnie oczy. - Zbroja sir Bayarda, do licha! - wrzasnąłem, potem jednak ściszyłem głos z obawy, że hałas zwróci niepożądaną uwagę. - Złażenie po ciebie na dół wywołałoby niepotrzebne zamieszanie. Musiałem jednak upewnić się, że zbroja została na miejscu, zwłaszcza że została powierzona mojemu bratu, i gdyby zawiódł... jego giermkostwo... hmmm, twoje giermkostwo... odwlokłoby się jeszcze bardziej niż... odwlekało się przez dotychczasowego pecha...

- I przez politykę... - przerwał Alfric, który zdążył już obsunąć się wzdłuż ściany i rozsiąść na posadzce.

- O, właśnie.

Nie mogłem oprzeć się chęci przypomnienia mu, że dwudziestojednoletni giermek jest osobą równie groteskową, jak nasz wychowawca i mentor Gileandos posyłający kwiaty, sonety i składający skandaliczne propozycje Elspeth, naszej dwudziestoletniej mleczarce.

- Już ci wierzę, akurat! Chcesz mnie przekonać, że włamywacz poradził sobie z wszystkimi zamknięciami i przemknął się obok naszych sług i psów?

- Alfric, przyjrzyj się naszej służbie, popatrz na nasze psy. Ten zamek stoi otworem dla każdego typa, który wyczołga się z przydrożnego rynsztoka. Służba zaś i tak nieustannie skarży się na ginące grosze, błyskotki i klejnociki.

- Za niektóre odpowiadasz ty, Galen.

- A za niektóre ty. Wiemy jednak obaj, że nie chodzi o nasze drobne świństewka. Przez szczeliny w murze przeciska się dziś coś więcej niż tylko zimne podmuchy... chyba wiesz, o czym mówię?

Nie dałbym głowy, ale odniosłem wrażenie, że na jego tępej gębie pojawił się przestrach.

- I co z tym złodziejem?

- Widziałem go przed dziesiątą.

- Ciemny kształt?

- Migający to tu, to tam wśród cieniów. Dałbym głowę, że to włamywacz.

- Oj, braciszku! I co my teraz zrobimy? - Mój najstarszy brat zwinął się na posadzce, chowając głowę między kolanami.

To już było coś. Spojrzałem na Alfrica, potem przeniosłem wzrok na drugą stronę hali. Gdzieś na zewnątrz rozdarła się kukułka, która wyruszała na nocną wyprawę, pewnie w poszukiwaniu gniazda innego ptaka, gdzie złoży jajo i zwieje pod osłoną ciemności zostawiając, jak powiadano, swe pisklę pieczy jakiegoś gila, słowika lub innego śpiewaka, który wychowa skrzeczącego podrzutka niby własne małe.

- Alfric, nie wszystko stracone. W końcu zbroja może jeszcze jest na swoim miejscu. - W migotliwym świetle pochodni ujrzałem rodzący się na jego gębie szeroki uśmiech. Podziękowałem bogom, że nie jego obdarzyli tą odrobiną rozumu, jaką można niekiedy znaleźć wśród członków naszej rodziny. - Przede wszystkim więc sprawdźmy, czy zbroja nie zniknęła.

Spojrzałem na drzwi, w następnej zaś chwili dopadł mnie Alfric. Rąbnął mną o ścianę i podniósł w górę, tak że nogi dyndały mi w powietrzu. Jedną krzepką łapą chwycił mnie za gardło, a drugą wczepił się w moje włosy. Nie doszukalibyście się w nim żadnych uczuć braterskich.

- Łasico, ty lepiej nic nie kombinuj...

- Braciszku, proszę! - Rozbeczałem się i zasypałem go pochlebstwami i łgarstwami. - Nie bij najmłodszego w rodzinie. Wiem, że jesteś dobrym człowiekiem... będziesz świetnym giermkiem... i jeszcze świetniejszym rycerzem. Przypomnij sobie, że wszyscy młodsi bracia naszego ojca doszli do wieku męskiego! On uważa, że powinno to stać się rodzinną tradycją. - Alfric zrozumiał aluzję i nieco popuścił. Dodało mi to otuchy. - Nic nie kombinuję, braciszku. Nie trzeba mi żadnych kłopotów. I tak wszyscy będziemy mieli ich dość, kiedy stracimy łby, jeśli okaże się, że zbroja gdzieś przepadła.

Alfric puścił mnie i klękając przy drzwiach, zaczął grzebać nożem w tym samym zaniku, w którym ja dłubałem przedtem.

- Alfric?

- Stul pysk, Łasico! - Słowom tym towarzyszył bardzo denerwujący zgrzyt metalu o metal, gdy ostrze sztyletu ślizgało się na zapadkach zamka. Obejrzałem się przez ramię. Wielka sala była pusta.

- Alfric, powód, dla którego cię w to wciągam, jest taki, że masz klucze do tej komnaty.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin