Adrienne Basso
Grzeszne pragnienia
Przełożyła: Małgorzata Stefaniuk
Tytuł oryginalny: His Wicked Embrace
Wydanie polskie 2008
Hrabia Damian St. Lawrence nie może uwierzyć własnym oczom: młoda guwernantka bawiąca się w parku z dziećmi wygląda dokładnie jak jego zaginiona żona. Ma jej figurę, urodę i przede wszystkim jej piękne fiołkowe spojrzenie... Isabella jest oburzona insynuacjami nieznajomego: przecież nigdy wcześniej go nie spotkała! Jednak hrabia upiera się, że odnalazł żonę. Przez jego natarczywość Isabella traci pracę i dach nad głową. I jest teraz zdana na jego łaskę...
Atmosfera rozpaczy wypełniała cały dom, a powietrze przesiąknięte było odorem choroby. W kącie salonu siedziała samotnie mała dziewczynka. Wierciła się na wytartym fotelu, pragnąc wtopić się w miękkie obicie i w ten sposób choćby na chwilę uciec od bólu i lęku, nieustannie ściskających jej serce.
Z podwórza dobiegały głośne okrzyki. Przeniosła apatyczne spojrzenie w stronę uchylonego okna. Jej trzej przyrodni bracia, nieświadomi dramatu rozgrywającego się w domu, bawili się na trawniku.
Toczyli obręcz, hałasując i śmiejąc się wesoło.
- Nic więcej nie mogę zrobić, pani Potts - rozległ się podniesiony i rozdrażniony męski głos. Jego właściciel wszedł do salonu. - Teraz wszystko jest w rękach Boga.
Dziewczynka uniosła fiołkowe oczy i popatrzyła na wchodzącego.
- Musisz pomóc mamie - wyszeptała przerażona. - Błagam cię, ojcze.
Mężczyzna jeszcze bardziej spochmurniał.
- Jestem tylko lekarzem, Isabello, nie cudotwórcą - burknął. -Wiesz przecież, że choroba twojej matki jest śmiertelna.
Odwróciła głowę, nie chcąc patrzeć na rozgniewanego ojca. Była przyzwyczajona do jego szorstkości, lecz tego dnia nie mogła jej znieść.
Tego dnia umierała jej matka. Mężczyzna przez dłuższą chwilę wpatrywał się w profil dziewczynki, widząc, że drży jej dolna warga, choć ze wszystkich sił starała się zapanować nad sobą. Z dumnie uniesioną bródką przypominała matkę. Wzruszony tym podobieństwem postanowił na chwilę zapomnieć o oschłości.
- Możesz iść do matki, posiedzieć przy jej łóżku, Isabello - powiedział pospiesznie, zanim zacząłby żałować zaskakującego odruchu współczucia.
Natychmiast się poderwała i przebiegła przez pokój. Zatrzymawszy się na ułamek sekundy, ze spuszczonymi oczami wyszeptała z powagą:
„Dziękuję, ojcze”.
Po jej wyjściu Charles Browning przygarbił ramiona. Doczłapał do fotela, który córka właśnie zwolniła, i ciężko na niego opadł. Czuł się tak, jakby miał o wiele więcej niż pięćdziesiąt dwa lata. Z rozpaczą spojrzał na swoje dłonie. Dłonie lekarza, dłonie uzdrowiciela. Drżały lekko. Czuł, że musi się napić, jednak się powstrzymywał. Jego piękna żona Marianna leży piętro wyżej na łożu śmierci. Byłby wstyd, gdyby wielebny Packard i inni członkowie nielicznej wiejskiej społeczności zastali go pijanego, gdy zjawią się później z kondolencjami. Trzeba dbać o pozory - to najważniejsze.
Westchnął ciężko. Och, Marianno! Moja krucha, piękna żono! Po raz pierwszy zobaczył ją, gdy miała szesnaście lat. Była najmłodszą córką hrabiego i brała udział w przyjęciu urządzonym przez jednego z okolicznych dziedziców. W trakcie popołudniowej konnej przejażdżki spadła niefortunnie na ziemię i to jego, Charlesa Browninga, jedynego lekarza we wsi, wezwano, by opatrzył hrabiankę.
Na zawsze zapamiętał olśniewająco niebieskie oczy Marianny i jej alabastrowe policzki, które zaróżowiły się, kiedy chciał obejrzeć stłuczenia. Była tak słodko niewinna, tak skromna, i ogromnie wstydziła się pokazać kostkę, którą skręciła przy upadku.
Chyba już wtedy się w niej zakochał, ale wiedział, że to bez-nadziejne. Był znacznie starszy od Marianny, niezamożny, pochodził z niższej klasy, a przede wszystkim miał żonę i trzech synów. Niemniej przez całe cztery tygodnie, w czasie których kostka się goiła, nie przepuścił żadnej okazji, by móc odwiedzić swoją uroczą pacjentkę. Do momentu wyjazdu Marianny i jej rodziny przekonał samego siebie, że gdyby nie okoliczności, piękna arystokratka z pewnością obdarowałaby go równie silnymi uczuciami, jakimi on zapałał do niej.
Nigdy o niej nie zapomniał. Podobnie jak jej ojciec, hrabia Barton, nie zapomniał o nim. Dwa lata później - Charles był już wdowcem - doznał szoku, bo wczesnym rankiem obudził go nikt inny tylko sam hrabia Barton; stał u drzwi jego domu z pobladłą i roztrzęsioną Marianną u boku. Piękna, niezamężna dziewczyna była w ciąży; jej ojciec zaś kipiał wściekłością.
Hrabia próbował przekonać Charlesa, żeby przerwał ciążę, jednak przerażenie malujące się na twarzy Marianny kazało mu odmówić.
Zamiast tego zaproponował, że się z nią ożeni, i hrabia po krótkim wahaniu przystał na ten pomysł. Wygrzebał z kieszeni wszystkie pieniądze, jakie miał przy sobie i położył na bagażu dziewczyny, który wnieśli do holu. Potem odjechał. Marianna nigdy więcej nie zobaczyła ani jego, ani nikogo z rodziny.
Małżeński raj i szczęście, jakie Charles sobie wymarzył, nigdy nie nastały. Marianna, córka szlachcica, była przyzwyczajona do zupełnie innego życia niż to, które skromny wiejski lekarz mógł jej zapewnić.
Bardzo się starała wejść w nową rolę, ale bez powodzenia. Rzadko narzekała na brak pieniędzy czy niską pozycję, ale Charles i tak dręczył się tym, że nie jest w stanie zapewnić żonie wszystkiego, na co jego zdaniem zasługiwała. Miał za złe jej rodzinie, że pozwoliła jej marnieć w biedzie, z dala od towarzystwa. Winił też jej dziecko, w nim upatrując powód, dla którego rodzina wyrzekła się dziewczyny.
Urocze życie z Marianną u boku, o jakim przez lata marzył, okazało się mrzonką. Z czasem uzmysłowił sobie, że żona szczerze pragnęła obdarzyć go miłością, ale było oczywiste, że jej serce od dawna należy do kogoś innego - po pierwsze, do ojca dziecka, którego tożsamości nigdy nie wyjawiła, po drugie, do samego dziecka, Isabelli. Ogromnie go drażniło, że Marianna poświęca córce tyle uwagi i darzy ją bezwarunkową miłością. Mijały lata, a jego niechęć do córki rosła. W końcu nie potrafił już traktować dziewczynki uprzejmie; zmuszał się do tego wyłącznie po to, aby nie poróżnić się z żoną.
- Och, ojcze, ona odeszła! - Głos Isabelli wibrował bólem; tragiczna wiadomość nadpłynęła od drzwi salonu. - Mama nie żyje!
Przebiegła przez pokój i rzuciła się ojcu w ramiona. Współczucie, które okazał jej wcześniej, i potrzeba wsparcia, kazały jej szukać pocieszenia w jego objęciach.
Charles, zaskoczony, przytulił ją do siebie. Czuł, że emocje wymykają mu się spod kontroli; smutek, gniew, niechęć i frustracja czaiły się tuż pod powierzchnią. Skierował je na dziecko. Podniósł ręce i oderwał ramiona Isabelli od swojej szyi. Dziewczynka drżała na całym ciele i pociągała głośno nosem.
- Idź na górę do swojego pokoju, ty mały bękarcie - warknął. - I nie pokazuj się do czasu pogrzebu.
Nie rozumiejąc słów ojca, straszliwie przerażona, Isabella wybiegła z pokoju. Odgłos szlochu odbijał się echem od ścian jeszcze długo po jej zniknięciu. Dotarła do zacisza swojej sypialni i rzuciła się na łóżko, zachłystując się rozpaczliwym łkaniem. Nigdy w życiu nie była tak przestraszona i osamotniona.
W końcu zasnęła, a kiedy się obudziła, głowę miała ciężką i czuła się otępiała. Zmusiła się, żeby wstać i poprawić pogniecione ubranie.
Nadszedł czas, żeby pójść na dół, do ojca i braci. Była przerażona, ale też zdecydowana na konfrontację. Instynktownie przeczuwała, że to dopiero początek jej zmagań z ojcem, który zamierzał chyba usunąć ją z rodziny.
Postanowiła uczestniczyć we wszystkich przygotowaniach do pogrzebu.
Miała do tego prawo; nikt nie mógł jej tego zabronić.
Schodziła powoli, ale z determinacją. Zawahała się przy wejściu; na widok Charlesa Browninga jej serce zabiło mocniej ze strachu. Ale w salonie byli wielebny Packard i jego żona. Isabella wiedziała, że ojciec nie urządzi sceny w ich obecności. Weszła do pokoju i usiadła bez słowa, zmuszając się, by patrzeć mu prosto w oczy. Zgromił ją wzrokiem, ale powściągnął język; odczuła lekkie drgnienie radości ze zwycięstwa.
Nigdy nie umiała pojąć, dlaczego ojciec traktuje ją tak opryskliwie, często nawet z okrucieństwem. Teraz powody jego zachowania przestały już być istotne. Domyślała się, że od tej chwili będzie skazana na wieczną walką, którą musi podjąć, jeśli chce przetrwać. Bezpieczny, pełen miłości świat, jak stworzyła dla niej matka, przestał istnieć. Czas wydorośleć.
Isabella miała osiem lat.
- Ty obłudna, kłamliwa, podstępna zdziro!
Damian St. Lawrence, ósmy hrabia Saunders, wykrzykiwał swoje rozgoryczenie na całe gardło. W szale wściekłości rzucił szklaneczką brandy w portret wiszący nad wygasłym kominkiem. Jego celność była zadziwiająca, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że w pokoju panowały niemal egipskie ciemności, a on sam miał już nieźle w czubie.
Dumny z siebie wpatrywał się w kawałki szkła, które wbiły się w obraz i strużki alkoholu spływające po twarzy i postaci uderzająco pięknej kobiety przedstawionej na portrecie. Odwrócił wzrok dopiero wtedy, gdy toczące się po podłodze resztki szklanki doturlały się do stosu już wcześniej potłuczonego szkła.
Na niepewnych nogach przeszedł na środek pokoju i dosłownie zwalił się na miękki fotel, jedyny mebel w pomieszczeniu. Ze skupieniem na przystojnej twarzy opuścił rękę, szukając po omacku karafki z brandy, którą zostawił na podłodze obok fotela. Uniósł ją wysoko, chcąc sprawdzić poziom alkoholu. Z zadowoleniem stwierdził, że karafka jest w połowie pełna.
Ponownie opuścił rękę, tym razem sięgając po szklaneczkę.
Prychnął głośno, gdy do niego dotarło, że właśnie rozbił ostatnią.
Ponieważ nawet na myśl by mu nie przyszło, żeby jak prostak pić z karafki, ryknął na służbę.
- Jenkins! Jenkins! Chodź tu natychmiast. I przynieś szklaneczki do brandy.
Dwóch młodych lokajów, stojących na straży za zamkniętymi drzwiami salonu, popatrzyło na siebie nerwowo.
- Pójdę po te szklanki - oznajmił lokaj Manning. - Ty zaczekaj na Jenkinsa. - Zanim kolega zdążył zaprotestować, Manning umknął już z posterunku na tyły domu.
Drugi lokaj, Banks, zaniepokojony nie na żarty tym, że został sam, zamrugał nerwowo. Po raz wtóry od ścian domu odbił się echem grzmiący głos hrabiego.
- Czy jego lordowska mość domaga się następnej butelki brandy, Banks? - zapytał spokojnie Jenkins, który właśnie zbliżał się do drzwi salonu.
- Je... jeszcze nie, panie Jenkins -jąkał się Banks; przybycie starszego kolegi przywitał z ulgą. - Ale wzywa pana. I domaga się więcej szklaneczek.
Jenkins ze zrozumieniem skinął posiwiałą głową.
- Poprzednie wytłukł, tak?
Banks mrugnął na potwierdzenie.
- Od godziny słyszymy z Manningiem brzęk tłuczonego szkła. Miejmy nadzieję, że w ruch poszły tylko szklanki - wyjaśniał. - Ale oczywiście mogły też szyby.
- Szyby? - zdziwił się starszy służący. - Nie sądzę, żeby hrabia...
- Przyniosłem szklanki, panie Jenkins - rozległ się głos Manninga spieszącego przez foyer. W rękach niezdarnie trzymał pięć kryształowych szklaneczek z różnych kompletów. - Niestety nie znalazłem tacy. Pani Forbes spakowała już większość naczyń. Te pięć szklanek leżało na wierzchu otwartej skrzyni.
- Dobra robota, Manning - pochwalił starszy służący. Odebrał szklaneczki i ostrożnie strząsnął z nich słomę. - A teraz zejdź do piwniczki z winami i przynieś resztę brandy. Pewnie nie zostało jej wiele.
- Resztę brandy? - zawołał piskliwie Manning. - Od obiadu donieśliśmy hrabiemu już trzy butelki.
- To prawda - potwierdził drwiąco Jenkins. - I nie zapominaj o dwóch, które wypił w czasie obiadu.
Młodsi lokaje wymienili wymowne spojrzenia.
- Hrabia chyba nie... niedługo pójdzie spać? - spytał w końcu nieśmiało Banks.
- Sugerujesz, że straci przytomność, chłopcze? - kpił Jenkins z wesołym grymasem na ustach. - Jeśli do tego dojdzie, stanie się to po raz pierwszy. A służę u hrabiego już dwadzieścia lat.
Po tych słowach otworzył drzwi i wszedł do salonu, pozostawiając zdumionych lokajów samych w korytarzu.
- Gdzie się, do diabła, podziewałeś?
- Ja także się cieszę na pana widok, wasza lordowska mość -burknął w odpowiedzi na ochrypły okrzyk z ciemności.
Mrugając szybko, przemierzał pokój niepewnym krokiem. Jedyne źródło światła stanowiła świeca, stojąca w odległym rogu pustego salonu, oblewając go słabą poświatą. Jenkins zadrżał - w pomieszczeniu było nie tylko ciemno, ale też lodowato.
- Dobry Boże, tu jest jak w grobie.
- Bardzo mi to odpowiada - mruknął hrabia. Westchnął i oparł głowę o wezgłowie fotela, niespokojnie gładząc palcami szyjkę karafki, którą zaciskał mocno w lewej ręce. - A ty dlaczego zwracasz się do mnie per wasza lordowska mość?
- Bo nie zachowujesz się jak na lorda przystało - wyjaśnił spokojnie Jenkins. - Pomyślałem, że należy ci przypomnieć o twoim szlacheckim pochodzeniu, może wtedy szybciej wytrzeźwiejesz.
Hrabia wybuchnął głośnym śmiechem, po czym popatrzył z rozbawieniem na służącego.
- Słowo daję, Jenkins, zawsze miałeś idealistyczne wyobrażenie o arystokracji. Upijając się do nieprzytomności, robię dokładnie to, co przystoi prawdziwemu hrabiemu. Poza tym sam nie jesteś lepszy -Wyciągnął rękę i odebrał szklanki do brandy. Ustawił je na podłodze obok swoich stóp w równej linii. - Zresztą i tak jeszcze nie jestem dość pijany. Służący skrzywił się na to oświadczenie, ale go nie skomentował.
Zamiast tego przeszedł do kominka, gdzie na gzymsie leżało kilka ogarków świec. Odszukał zapałki i zapalił świeczki, a następnie pochylił się nad wygasłym kominkiem i zabrał się do jego rozpalania.
- Uważaj na potłuczone szkło - ostrzegł hrabia, gdy zobaczył, że lokaj klęka przed marmurowym paleniskiem.
- Musiałbym być ślepy, żeby nie zauważyć - mruknął. - Jest wszędzie.
- Ostatnim razem udało mi się chyba trafić ją w oko - rozważał na głos hrabia, wpatrując się w oświetlony portret. - Zdaje się, że w trakcie wieczoru poprawiła mi się celność.
- Ale nie nastrój - zripostował Jenkins. Odkopnął z drogi kawałek potłuczonego szkła. - Młody Banks myślał, że rozbijasz szyby.
Hrabia zamarł w bezruchu; ręka ze szklaneczką napełnioną alkoholem zawisła w powietrzu.
- Rozbijam szyby? Ależ to by było barbarzyństwo. - Potrząsnął głową, odpędzając od siebie nieprzyjemną wizję, i upił spory łyk brandy.
Potem schylił się po drugą szklankę. Napełnił ją i nic nie mówiąc, podał służącemu.
Lokaj odebrał ją z ponurym uśmiechem. Uważnie popatrzył na hrabiego, człowieka, którego znał i któremu służył prawie całe swoje dorosłe życie. Człowieka, któremu poczucia honoru, inteligencji, siły charakteru inni mogli zazdrościć.
- Zaprowadzi cię to donikąd.
Saunders skinął głową potakująco.
- Wiem, Jenkins. To całkowicie nieodpowiedzialny i prawdopodobnie idiotyczny sposób spędzania wieczoru. Ale i tak zamierzam wypić cały alkohol, jaki mamy w domu - do ostatniej kropli. Tak się żegnam z tym miejscem.
- Wcale nie musiałeś go sprzedawać - zauważył służący. Nie tknął jeszcze swojej brandy. - Lord Poole mógł zaczekać na pieniądze.
- Och, lord Poole, mój wspaniały szwagier - powiedział przeciągle hrabia. W jego stalowych oczach pojawił się gniewny błysk. - Jedyną satysfakcją, jaką miałem w całym tym nieszczęściu, było to, że mogłem dzisiaj rzucić Poole'owi w twarz bankowy czek. Nie wyobrażasz sobie, co to za ulga, nie mieć więcej długów u tej świni. Nie jestem mu już nic winien, tak samo jak tej jego kłamliwej, zdradliwej siostrze.
Wzrok Jenkinsa automatycznie powędrował do portretu nad kominkiem.
- Nie mówi się źle o zmarłych. To przynosi pecha - przestrzegł cicho.
- Emmelina nie umarła, Jenkins - zaperzył się hrabia. Opróżnił szklaneczkę i znowu ją napełnił. - Nie wiem, co ta nierządnica knuje tym razem, ale jestem przekonany, że moja zdradziecka żonka żyje. Tylko nie wiem gdzie.
- Emmelina zginęła w tragicznym wypadku - upierał się służący.
Hrabia uśmiechnął się kpiąco.
- Masz na myśli samobójstwo? Poole nadal rozsiewa te paskudne plotki? Okropnie się złościł, kiedy się okazało, że jego obmierzłe oskarżenia w ogóle mnie nie poruszyły.
- Emmelina zginęła w wypadku - powtórzył stanowczo Jenkins, ale widział, że hrabia go nie słucha.
Westchnął głośno. Nie po raz pierwszy poruszali ten temat. Mimo to Damian nadal nie potrafił zaakceptować faktu śmierci żony, choć minęło już tyle czasu. Nikt nie spodziewał się tej tragedii. Przed dwoma laty, podczas rzadkich odwiedzin w wiejskiej posiadłości męża, Whatley Grange, lady Emmelina wybrała się samotnie na przejażdżkę konną. Po kilku godzinach jej koń wrócił bez niej.
Początkowo nikt nie wpadał w panikę. Potem Damian z grupą służących ruszył na poszukiwania. Jego małżeństwo nie należało do szczęśliwych, jednak hrabia bardzo poważnie traktował swoje obowiązki wobec żony, matki ich dwójki dzieci. Niestety, Emmelina nie odnalazła się tego dnia, a w posiadłości zapanowała atmosfera trwogi. Sytuacja wyjaśniła się dopiero następnego dnia późnym rankiem. Przy rozległym jeziorze położonym na granicy posiadłości poszukiwacze natknęli się na odciski kopyt w błocie. Ślady i pognieciona trawa nasuwały przypuszczenie, że lady Emmelina spadła z konia wprost do jeziora. Nie odkryto nic, co świadczyłoby o tym, że z niego wypłynęła.
Przez następne trzy tygodnie porośnięte trzciną nabrzeże jeziora zostało gruntownie przeszukane. Znaleziono na nim kapelusz do konnej jazdy lady Emmeliny, jej chusteczkę do nosa i rękawiczkę z lewej ręki.
Potwierdzała się teoria o utonięciu. Ponieważ jezioro było bardzo głębokie, pełne glonów i muliste, posterunkowy miejscowej policji doszedł do wniosku, że ciało hrabiny uwięzło na dnie i pozostanie tam już na zawsze.
Damian nie chciał przyjąć tych wniosków do wiadomości. Po kilku tygodniach brat lady Emmeliny, lord Poole, zdecydował się urządzić pogrzeb siostrze w wiejskim kościele, jednak hrabia Saunders nie pojawił się na tej uroczystości ani nie pozwolił uczestniczyć w niej swoim dzieciom. Lord Poole był wściekły; w ramach zemsty rozgłaszał nieprzychylne hrabiemu wieści z nadzieją, że tym sposobem zdyskredytuje go w oczach towarzyskiej śmietanki.
Damian nie przejął się plotkami; nie zależało mu na opinii osób z eleganckich kręgów. Bardziej martwił się losem zaginionej żony. Szukał jej nadal przez następne dwa lata, ale bez rezultatów. Mimo to trwał w przekonaniu, że Emmelina żyje.
- Od początku nie była zadowolona z naszego małżeństwa - skarżył się, wracając wspomnieniami do okresu krótkich zalotów i ceremonii zaślubin. - Ciągle powtarzała, że jest przeze mnie nieszczęśliwa. Może faktycznie ponosiłem winę za brak ciepła między nami.
- Jeśli dobrze pamiętam, lady Emmelina nie była typem oddanej, troskliwej żony- zauważył Jenkins.
- Raczej nie. - Hrabia zmienił pozycję i wyprostował długie nogi. - Emmelina chciała się bawić i tęskniła za wielkim uczuciem. Kiedyś mi się zwierzyła, że marzyła o mężu, który będzie ją uwielbiał, rozpieszczał i troszczył się o nią. Obawiam się, że nie zaspokajałem jej pragnień.
W jego głosie zabrzmiała nuta niechęci do samego siebie. Jenkins natychmiast na to zareagował.
- Nie ożeniłeś się z Emmeliną z miłości, Damianie.
- Zgadza się, Jenkins - przyznał cicho. - Ożeniłem się dla majątku. A ona mnie za to znienawidziła, choć jeszcze zanim się pobraliśmy, szczerze przedstawiłem jej moje motywy. Nigdy nie robiłem tajemnicy z tego, że potrzebuję pieniędzy.
- Miałeś nóż na gardle i musiałeś wżenić się w bogatą rodzinę, inaczej nie uratowałbyś Whatley Grange - przypomniał Jenkins.
- Obaj byliśmy wstrząśnięci, kiedy po naszym powrocie z wojny, okazało się, że twój ojciec stracił prawie cały majątek.
Damian skinął głową z powagą.
- Biedny ojciec. Kiepsko mu się wiodło. Aż trudno uwierzyć, że tyle rzeczy naraz sprzysięgło się przeciwko niemu: kilka lat złych zbiorów, spadek cen, nietrafione inwestycje, no i nawyk wystawnego życia.
Umierał, będąc na skraju finansowej ruiny. Majątek Emmeliny - a mówiąc precyzyjniej fortuna jej brata - uratował Whatley Grange, Jenkins.
Służący upił brandy.
- To prawda, że pieniądze się przydały, Damianie - stwierdził.
- Ale to twoja ciężka praca uratowała posiadłość.
Hrabia nie był próżny, jednak w tym względzie przyznawał Jenkinsowi rację. Harował jak wól, żeby pospłacać długi zaciągnięte przed śmiercią przez ojca. Ocalenie posiadłości stało się jego obsesją. Jednak czasami zastanawiał się, czy warto było tak się wysilać.
- Wiesz, nigdy do końca nie rozumiałem, dlaczego za mnie wyszła - wyznał. - Z jej urodą i majątkiem mogła sobie wybrać o wiele lepszego męża. Kiedyś przyszło mi do głowy, że to jej brat zmusił ją do przyjęcia moich oświadczyn, tylko nie mam pojęcia, z jakiego powodu miałoby mu na tym zależeć.
- Może miał chętkę na Whatley Grange - zasugerował służący, podgrzewając tym stwierdzeniem atmosferę. Dokończył brandy i podsunął szklaneczkę po dolewkę.
- Grange to wyjątkowa posiadłość - zgodził się Damian, nalewając mu alkoholu. - Ale Harrowgate niczym jej nie ustępuje. Poole jest bogaty.
Stać go na kupno nawet kilku i to droższych od mojej. Musi istnieć jakiś inny powód.
- Może rzeczywiście chodziło o coś innego - zastanawiał się Jenkins - ale wątpię, żebyśmy kiedyś poznali prawdę.
W pokoju zapadła cisza; obaj mężczyźni pogrążyli się w rozmyślaniach. Do rzeczywistości przywołało ich ciche pukanie do drzwi.
- To pewnie młody Manning z resztką brandy - domyślił się Jenkins.
- Kazałem mu przynieść ją z piwniczki. Przeczuwałem, że będziesz chciał dzisiejszej nocy całkowicie ją opróżnić.
- Dobrze mnie znasz. - Hrabia uśmiechnął się szeroko do służącego.
- Kiedy musimy opuścić dom?
- Powiedziałem notariuszowi, że jutro do południa już nas tu nie będzie.
...
entlik