Walter Moers
Jasioł i Mgłosia
Przełożył z camońskiego, zilustrował i opatrzył połową biografii pisarza Walter Moers
Przełożyła z Waltera Moersa Katarzyna Bena
Tytuł oryginału: Ensel und Krete. Ein Märchen aus Zamonien
Wydanie oryginalne 2000
Wydanie polskie 2015
Odkąd kolorowe niedźwiedzie zasiedliły Wielki Las, idylliczna gmina Leśnica uchodzi za jedną z najbardziej urokliwych atrakcji turystycznych Camonii. Ale w mrocznym lesie dzieją się dziwne rzeczy. Nocami słychać jęki druidzkich brzóz i gwiazdadoratorów. Przebąkuje się też o wiedźmowej pajęczycy, która ponoć wciąż grasuje w niezamieszkanej części lasu. Któregoś dnia fernhachowe bliźniaki Jasioł i Mgłosia zapuszczają się w dziką część leśnego świata, do której wstęp jest zakazany. To, co tam przeżyją, przerośnie wszelkie wyobrażenia...
Spis treści:
Przedsłowie tłumaczki tłumaczącej tłumacza 7
I. Leśnica. 12
II. Wielki Las. 111
III. Dom. 191
Stań nad otchłanią piekieł i zatańcz w rytm Muzyki Gwiazd! 241
Baśń z Camonii
autorstwa
Hildegunsta Rzeźbiarza Mitów
Z wyjaśnieniami z Leksykonu wymagających objaśnienia cudów, form istnienia i fenomenów Camonii oraz okolic
autorstwa profesora doktora Abdula Słowiczego
Hildegunst Rzeźbiarz Mitów
Wielki Las i okolice (mapa)
- 66 -
Oczekiwaliście zapewne, Drodzy Czytelnicy, że w tym roku trafi do Waszych rąk kontynuacja Labiryntu Śniących Książek. Otóż, jak widać, nie trafi. Trudno też przewidzieć, kiedy to dokładnie nastąpi. Niemieckie wydanie Labiryntu... ukazało się cztery lata temu. Zamek Śniących Książek, główne dzieło, do którego Labirynt... był ledwie uwerturą (zakończoną nieznośnym cliff hangerem, nadmieńmy), miał się ukazać jesienią... Z otchłani dziury międzywymiarowej, do której najwyraźniej udał się Walter Moers, nie przedostała się jednak informacja, o jesień którego roku chodzi. Pewna pragnąca zachować anonimowość przeraźnica przewiduje, że książka będzie dostępna na rynku już w roku 2025. Co może równie dobrze oznaczać, że wydanie nastąpi jednak wcześniej. Jak wiadomo, przepowiednie przeraźnic cechują się stuprocentową sprawdzalnością, ale ich precyzyjność pozostawia wiele do życzenia. Możemy więc tylko cierpliwie czekać...
Dla umilenia czasu oczekiwania przetłumaczyłam więc Ensel und Krete - wybitne dzieło Hildegunsta Rzeźbiarza Mitów i jedyny tom z cyklu camońskiego, który nie doczekał się jeszcze wydania w języku polskim. Malkontenci prychną zapewne, że to tylko kolejna wariacja na temat Jasia i Małgosi. Nic bardziej mylnego. To dzieło dobitnie pokazuje, jak mocno przenikał Hildegunsta Orm i jak ledwie musnął braci Grimm. Bo cóż znajdziemy w ich wersji? Banał, Drodzy Państwo! Dzieci gubią się w lesie, trafiają na chatkę czarownicy, jedno jest tuczone na potęgę, drugie głodzone, Małgosia załatwia czarownicę, uwalnia brata, rach-ciach i po wszystkim. Nuda! Tymczasem Hildegunst Rzeźbiarz Mitów oferuje nam pasjonującą opowieść, pełną niebezpieczeństw i zaskakujących zwrotów akcji, fenomenalnych opisów przyrody i rewolucyjnych zabiegów artystycznych. Każda z pojawiających się tu historii jest niemal gotowym materiałem na kolejną powieść. Grimmowie nawet nie otarli się o taką wielkość!
Wielbiciele talentu Hildegunsta będą zapewne ukontentowani nowatorskim zabiegiem pisarskim zwanym (jakżeby inaczej!) Dygresją Rzeźbiarza Mitów oraz pasjonującą połową jego biografii znajdującą się na końcu niniejszej książki. Niektórym z kolei być może nie przypadnie do gustu moja dramatyczna decyzja translatorska czyniąca z Ensela i Krete Jasioła i Mgłosię. Wiecie, dlaczego tak zrobiłam? Dlatego! Wolność artystyczna! Awangarda! Czy zdajecie sobie sprawę, ile trudności nastręcza tłumaczenie tłumacza tłumaczącego dzieła geniusza? No właśnie.
Doceńcie ten wysiłek i dajcie się porwać najlepszej wariacji na temat Jasia i Małgosi, jaką kiedykolwiek trzymaliście w rękach. Macham Wam tym zdaniem na pożegnanie!
Katarzyna Bena
Ledwie żyć począłem byłem
Gdy wkroczyłem w mroczny las
Tamże z prawych dróg zboczyłem
Cierpię, ów wspomniawszy czas
Złe, strzeliste, leśne hale
Wraca strach, co rzekł już pas
Śmierci szpon, co był o cale
Więc dla dobra, które przyniósł
Las opiszę, nie łżąc wcale
„Wielki Las”, Pieśń Pierwsza
K
iedy Camończyka ogarnia potrzeba zaznania doskonałej harmonii, udaje się na wakacje do Wielkiego Lasu. Pobyt w Wielkim Lesie jest gwarancją doświadczenia leśnej przyrody w całej jej różnorodności. Jedynie tu stały zgodnie obok siebie drzewa liściaste i iglaste, rozrastały się dęby cyklopie i druidzkie brzozy, modrzewie pomarszczone pięły się obok florynckich jodeł czerwonych, gnieździły się wiewiórogi, puchacze i dzięcioły kasandryczne. Obserwowanie, jak żyjący tam lud kolorowych niedźwiedzi[1] celebruje swą harmonijną codzienność, było tak relaksujące w zestawieniu z tradycyjnym camońskim chaosem, że rozwinęła się z tego cała gałąź turystyczna.
Wkrótce po wkroczeniu do Wielkiego Lasu od strony wschodniej (z innych kierunków nikt nie przybywał; na północy graniczył on z morzem, na zachodzie z Mrocznymi Górami, a na południu z pustynią) trzeba było przejść obok jednej z gajówek, które stały przy każdej z dostępnych dróg. Siedział w niej zawsze żółty, czerwony, zielony lub też inaczej ubarwiony kolorowy niedźwiedź w szykownym kapelusiku gajowego na głowie i pozdrawiał gości szerokim uśmiechem.
Bogate uzębienie informowało: „Spójrz tylko, jestem do ciebie przyjaźnie nastawiony, ponieważ się uśmiecham! Ale miej również na względzie to, jak wiele zdrowych i ostrych zębów posiadam, albowiem mimo mego przyjaznego uśmiechu nadal pozostaję niedźwiedziem. I jestem niedźwiedziem, który niejedno w życiu popełnił, ponieważ nasz lud został dawno temu uprowadzony i zniewolony, więc my, kolorowe niedźwiedzie, jesteśmy od tego czasu nieco przewrażliwione, kiedy podchodzi się do nas zbyt blisko. Jeśli więc przyszedłeś szukać tu kłopotów, przyjrzyj się raz jeszcze dokładnie mojemu uzębieniu i zwróć przy okazji uwagę na dobrze wyostrzone pazury. Jeśli jednak przybyłeś odnaleźć tu spokój, rozrywkę i harmonię - wchodź śmiało!”.
Tak mówiły zęby.
Za to sam gajowy wygłaszał swą wyuczoną na pamięć formułkę: „Witamy w Lesie Kolorowych Misiów! Biwakowanie na dziko, palenie fogar, opuszczanie oznaczonych szlaków oraz otwarty ogień wszelkiego rodzaju są surowo zabronione. Proszę wyciągnąć z drewnianej skrzynki pod moim oknem darmową mapę lasu. Darz Las!”.
Jeśli było się blutszinkiem albo dzikim liściołakiem szukającym kłopotów lub miało się ochotę na bijatykę w gospodzie, przyglądało się raz jeszcze zębom kolorowego niedźwiedzia i sarkając, odwracało się na pięcie. Kiedy jednak przybywało się w spokojnym urlopowym nastroju, wyłuskiwało się mapę z drewnianej skrzynki, rozkładało się ją i wkraczało w chłodny las, studiując bogate w informacje rysunki.
Na początku dowiadywaliśmy się, że kolorowe niedźwiedzie preferują nazwę Leśnica dla zasiedlanej przez siebie części Wielkiego Lasu, prawdopodobnie dlatego, że brzmiała ona bardziej jak nazwa dla cywilizowanej gminy niż mrocznego zagajnika. Gmina Leśnica obejmowała dziesięć leśnych osad o różnorodnej wielkości i atrakcjach. W centrum leżała Jedlina, gdzie mieli swą siedzibę administracja leśna oraz burmistrz. Małe, schludne i nieustannie zamiatane miasteczko składające się głównie z domów szachulcowych, w których znajdowały się rozmaite warsztaty i sklepiki wielobranżowe. Mieścinę wypełniał całymi dniami huk młotów, odgłosy piłowania i stukania wydobywające się spod łap pracowitych niedźwiedzi, najmujących się jako stolarze, blacho- i metaloplastycy.
Turyści zatrzymywali się dlatego najchętniej w sąsiednim Źródłogrodzie, gdzie można było znaleźć większość pensjonatów, ogródków piwnych i nieco więcej spokoju. To właśnie tu wytryskiwały najliczniej na powierzchnię podziemne źródła Leśnicy. Miasteczko przetykała gęsta sieć szemrzących potoków, które można było pokonywać częściowo na małych korkowych łodziach, na specjalne życzenie w blasku świec i w towarzystwie jodłującego przewoźnika.
Jeśli Źródłogród zdawał się komuś za bardzo turystycznym czy zbyt idyllicznym miejscem, mógł zakwaterować się w położonym na północy Wytchnieniu Leśnego Wędrowca, kolonii leśnej składającej się z prymitywnie skleconych namiotów, pokrytych jedynie liśćmi. Tu pomieszkiwali krzepcy wielbiciele przyrody, opowiadający się za bezpośrednią konfrontacją z naturą. W Wytchnieniu Leśnego Wędrowca spało się na leśnej ściółce, kąpało w potoku i gotowało na otwartym ogniu. Wolno było również biegać po lesie nago ze śpiewem na ustach, nie narażając się na natychmiastowe aresztowanie.
Na południe od Źródłogrodu leżała Miodnica, miasteczko pszczelarzy. Gromadziło ono wszystkich hodowców pszczół z całej Leśnicy, głównie po to, by skoncentrować w jednym miejscu roje żądlących pszczół. Do Miodnicy wkroczyć było można jedynie w odzieży ochronnej, którą wypożyczało się w Jedlinie. Miasto słychać było już z odległości kilkuset metrów, zanim jeszcze dostrzegało się pierwsze domostwa. Bzyczenie milionów owadów zamieszkujących słomiane ule w pasiekach wywierało olbrzymie wrażenie i zmuszało każdego ze zwiedzających do trwożliwego sprawdzania sprzączek przy stroju ochronnym.
Większość turystów załatwiała śpiesznie swoje sprawunki; kupowali parę słoików miodu, butelkę miodu pitnego albo świece z wosku pszczelego i szybko stamtąd zmykali.
Z Miodnicy wychodziło się na drogę do Jeziora Wielkoleśnego, która biegła tuż obok Palisadowej Twierdzy, ostoi Leśnickiej Straży. Fortecy otoczonej zaostrzonymi palami, do której turyści nie mieli wstępu, ze środka zaś o każdej porze dnia płynęły w las dziarskie komendy i żołnierskie przyśpiewki. Jezioro Wielkoleśne należało do najchętniej odwiedzanych atrakcji w całej gminie, zwłaszcza letnią porą. Było to zasilane podziemnymi źródłami kąpielisko z możliwością wypożyczania łodzi, licznymi wędzarniami pstrągów i legendarną restauracją grzybną.
Z kolei w położonych na południowym wschodzie od tego miejsca Akacjach kolorowe niedźwiedzie wolały własne towarzystwo; nie było tam ani pensjonatów, ani lokali gastronomicznych, dlatego zazwyczaj zdążano do położonej bardziej na północ Balisady, miejsca, w którym kolorowe niedźwiedzie pierwotnie założyły swą siedzibę, budując pierwsze, jeszcze bardzo prymitywne domostwa z bali, służące dziś za coś w rodzaju historycznego zakładu kształceniowego. Za małą opłatą można było wejść do chat z bali, a zatrudnione w roli aktorów kolorowe niedźwiedzie dawały w nich lekcje ze starożytnego okresu Leśnicy. Odziane w surowe płótno lniane siedziały przy prymitywnie wyciosanym kominie i gotując zupę na żołędziach, narzekały na ciężką zimę. Małe niedźwiadki bawiły się dzielnie wyłącznie igłami jodłowymi, wyklepując z pamięci całą Leśnicką Konstytucję. Potem wkraczał strażnik leśny. Z dramatyzmem forsował drzwi, śpiewał pierwszą strofę pieśni strażników pożarnych i zapowiadał nadciągającą potworną Burzę z Mrocznych Gór. Niedźwiedzia rodzina tuliła się do siebie, lamentując, a na zewnątrz za chatą potrząsano blachami imitującymi odgłosy burzy.
Gdy już wystarczająco podelektowano się trudami i biedą życia pionierskiego, ciągnięto dalej w kierunku położonego na północy Winorzecza i wstępując do którejś z rozlicznych jagodowych piwnic winnych, pozwalano sobie na porządne zakupy. Winorzecze składało się w głównej mierze z olbrzymich, wysłużonych beczek na wino jagodowe, w których mieszkania urządzali sobie lokalni właściciele winiarni, tworząc kolejną atrakcję turystyczną Leśnicy. Można było tutaj kupić lekko kwaskowate wino, a także kiczowato zdobione gliniane dzbanki w kształcie beczek czy absolutnie niepraktyczne korkociągi wykonane z polerowanych korzeni drzew.
W stanie przyjemnego odurzenia wyruszano następnie w drogę do Dębowiska, ostatniej leśnickiej atrakcji na tym okrążeniu. Dębowisko dostarczało szczególnych wrażeń, gdy wkraczało się do niego o zmierzchu. Składały się nań dziesiątki martwych dębów, mających prawdopodobnie tysiące lat, które stały gęsto skupione na lekkim wzniesieniu, wyglądając niczym zgromadzenie budzących grozę drzewnych upiorów uskarżających się wspólnie na swój potworny los. Wraz z nastaniem zmierzchu wydrążone drzewa obsiadane były przez kolorowe niedźwiedzie, które pozostając niewidocznymi dla oczu turystów, zawodziły i wyły rozdzierająco i kołysały przy tym latarniami. Tańczące światła i zawodzenia dobiegające z dziupli wyjątkowo potężnie oddziaływały na dzieci. Po porządnej dawce strachu udawano się w drogę powrotną na nocleg w Źródłogrodzie bądź w Wytchnieniu Leśnego Wędrowca.
Oprócz tych dziesięciu miejscowości na mapie rozrysowano wszystkie utwardzone szlaki Leśnicy, których nie miał prawa opuszczać nikt, kto nie był kolorowym niedźwiedziem. Gdy przyłapywano kogoś oddalonego choćby o metr od ścieżki, patrolujący strażnicy leśni obdarowywali sprawcę uśmiechem i wglądem w swe uzębienie, po czym przyjaźnie, choć stanowczo, odprowadzali go z powrotem na właściwy szlak.
W zamieszkanej części lasu istniał gęsty, rozgałęziony system dróg i szlaków; niektóre wąskie i bogate w liczne zakręty, wytyczone dla wielbicieli odkryć; inne szerokie na tyle, aby dało się pokonywać je powozem. Opatrzone z rozmachem kunsztownie wykonanymi szyldami, drogowskazami, humorystycznymi tablicami napominającymi („Palenie wzbronione! Oddychanie dozwolone!”) i reklamowymi („Zajazd leśny »Pod Lipowym Liściem« - grillowane pstrągi - mrówcza farma dla dzieci”) i zawsze porządnie zamiecione.
Istniały poza tym jeszcze tak zwane Manowce[2], czyli wąskie ścieżki wybrukowane fachowo balami ułożonymi w leśnym poszyciu. Ostatnia możliwość dla najśmielszych wielbicieli przyrody, którzy pragnęli dotknąć samej kory Wielkiego Lasu. Manowce układano zazwyczaj w zagajnikach, w których tworzyły się rzadkie skupiska roślin, lub tam, gdzie można było skubać wyjątkowo obficie owocujące jagodowe krzaczki.
Jednak im bliżej granic niezamieszkanych części Wielkiego Lasu, tym bardziej sporadyczne i węższe stawały się szlaki, aż wkrótce nie było ich już w ogóle, jedynie mroczna, dzika puszcza, obwarowana dobitnymi znakami zakazu: „Dalsza wędrówka zabroniona! Zagrożenie utratą życia i długotrwałym uszczerbkiem na zdrowiu!” - „Zatrzymaj się, wędrowcze, jeśli ci życie miłe!” - „Za tym znakiem czyha nieznane - zawróć!” i tym podobne. I tak nikt nie wchodził na niecywilizowany obszar lasu, nie robiły tego nawet kolorowe niedźwiedzie, albowiem spalono tam niegdyś wielką wiedźmową pajęczycę[3] i wciąż jeszcze śmierdziało jej wydzieliną, która (podobno) potrafiła wpędzić w szaleństwo.
Jako że personel budek strażniczych wyłuskiwał jednostki psychicznie niestabilne i moralnie wątpliwe, a poza kolorowymi niedźwiedziami nikt po Leśnicy nie chodził, nikomu nie przychodziło na myśl, aby opuszczać piękne szlaki wędrowne i kłaść na szali własne życie, zdrowie czy rozum w celu spenetrowania wewnętrznego kręgu Wielkiego Lasu.
Poza tym na mapie zaznaczono wszelkie gospody, ogródki z piwem dymnym i schroniska, jakie tylko znajdowały się w Leśnicy. Wszystkie one nosiły nazwy przywodzące na myśl maksymalną harmonię, spokój i jedność z naturą: „Zatkana Waltornia”, „Spokój Osadnika”, „Gospoda Leśna Cisza” czy „U Przyjaciela Jodeł”. Na mapie oznaczono również trasy dla sportowców, oficjalne miejsca zbierania grzybów oraz publicznych ognisk organizowanych przez strażników leśnych, gdzie pod ścisłym nadzorem można było potrzymać nad ogniem nabitą na kijek kiełbaskę (kiełbaski oraz naostrzone kije można było kupić w gospodach, zabronione było ułamywanie kijków oraz wnoszenie kiełbasek do Wielkiego Lasu).
Wraz z nastaniem nocy strażnicy zaganiali uprzejmie turystów ze szlaków z powrotem do pensjonatów, gdzie przy szklance miodowego grogu, piwa dymnego czy wina jagodowego można było posiedzieć na werandzie, wsłuchując się w odgłosy lasu.
Jedynie w Wielkim Lesie nadarzała się okazja do wysłuchania histerycznych krzyków godowych chichotnika cętkowanego lub duetów dwugłowej kurki wełnianki. Tylko tutaj nadawały stukaniem swój tajemny kod owiane tajemnicą dzięcioły kasandryczne, które ponoć przepowiadały nim przyszłość (nikt do tej pory nie potrafi! kodu rozszyfrować, choć wielu niedzielnych ornitologów nad tym pracowało). Wyłącznie wśród leśnickiego zmierzchu usłyszeć można było rytmiczne skrzypienie dobiegające z ziemi, a powodowane przez leśne gnomiki, które łączyły się w pary wśród korzeni brzóz. Lekki zaś jedynie przestrach budziły gniewne okrzyki trójokiego puchacza.
Wiewiórogi wypłakiwały w noc miłosne troski (samiczki wiewiórogów są notorycznie niestałe), mchowe cykady snuły swe serenady, słowiki kląskały czarujące melodie. A camońska kukułka szczęścia wołała po raz pięćsetny, przepowiadając każdemu długie życie.
Kiedy wiatr całkowicie ustawał i gdy dysponowało się niezwykle czułym słuchem, z dalekich głębin lasu słyszalne były westchnienia gwiazdadoratorów, których żaden turysta nie widział nigdy na oczy, ponieważ, jak tajemniczo szeptały kolorowe niedźwiedzie, byli oni przyrośnięci do leśnego podłoża w zakazanym centrum lasu.
Gdy goście robili się wreszcie senni od wędrówek, wina i hipnotyzującej muzyki kniei, gaszono pochodnie i latarnie burzowe, oszczędzając kolejnym owadom śmierci w płomieniach. Waltornia obwieszczała miękko capstrzyk i w końcu wszyscy kładli się do łóżek, śniąc o liściach spadających z drzew.
W
ciągu dnia spragnieni harmonii turyści mogli brać udział w społecznych aktywnościach kolorowych niedźwiedzi. O szóstej rano ze snu wybudzały ich dźwięki waltorni, potem były naleśniki jagodowe z syropem klonowym albo miodem z leśnych kwiatów i świeżą kawą z żołędzi, w lepszych zajazdach serwowały ją tresowane gryzonie. Następnie zwiedzano zagajniki i wzorcową gminę.
Przed ładnymi, wielobarwnie pomalowanymi domami z bali kolorowe niedźwiedzie uprawiały wraz ze swymi dziećmi poranną gimnastykę. Listonosze w czerwonych uniformach rozwozili pocztę na monocyklach. Małe niedźwiadki sprzedawały hałaśliwie gazetę codzienną - „Leśnickiego Kniejoluba”.
Miejscowi zbierali się tu i tam, dyskutując o lokalnych wydarzeniach („Czy zaatakowany przez czerwie leśnicki buk purpurowy powinien zostać wreszcie ścięty, czy nie?”) albo o polityce camońskiej. Wietrzono ule i rozwieszano pstrągi do wędzenia. Wielobarwność futer kolorowych niedźwiedzi nadawała całej scenerii malowniczy charakter, jakiej żadna inna gmina w Camonii nie była w stanie zaoferować. Był to materialny symbol harmonii na kojącym tle zielonego lasu. Strażnicy pożarni maszerowali szóstkami przez knieje - trzymając w prawej łapie po wiadrze, w lewej po mokrej ścierce - z pieśnią pożarniczą na ustach:
„Nie przeraża nas trzeszczenie
Gdzie trzeszczenie - tam płomienie
Ostro grzejem, gdy się wali
Dudni - znaczy las się pali
Albośmy to jacy tacy
Wciąż gasimy, my strażacy
Woda na pożary, a piwo po pracy...”
Kolorowe niedźwiedzie w białych kitlach markowały leśnych doktorów i, przybierając poważne miny, obsłuchiwały korę i dziuple drzew za pomocą przesadnie dużych stetoskopów. Tu i tam usuwały nożycami lub siekierą jakąś zaatakowaną przez mszyce gałąź, czyniąc przy tym wiele wrzawy, albo owijały bandażami zanurzonymi w octanie glinu drzewne rany wyrządzone dziobami dzięciołów.
Liście układano warstwami na idealnie równe sterty kompostowe, udrażniano mrówcze szlaki, kontrolując jednocześnie przepływ ruchu, a nieustannie machające miotłami oddziały leśnych zamiataczy oczyszczały wytyczone w lesie szlaki z jodłowych igieł za pomocą olbrzymich mioteł, naturalnie z pieśnią zamiataczy leśnych na ustach:
„Szczotkujemy, zamiatamy
Drogi, które przemierzamy,
i śpiewamy: precz z igłami,
Wszystkie igły wysprzątamy”
- i tak dalej.
Stojący na rozgałęzieniach dróg latający handlarze oferowali jako prowiant na wędrówkę gorące kasztany i chłodną lemoniadę z marzanki wonnej „Mistrz Lasu”[4]. Pod względem przygotowania terenu pod turystykę Wielki Las był bez dwóch zdań najlepiej zorganizowany w całej Camonii.
Istniała możliwość uczęszczania do szkoły dla kolorowych niedźwiedzi (wymagane zgłoszenie, grupy szczególnie mile widziane) i słuchania z tylnych ławek, jak śliczne małe niedźwiadki wyśpiewują opiewające las pieśni albo deklamują akapity z Leksykonu wymagających objaśnienia cudów, form istnienia i fenomenów Camonii oraz okolic autorstwa profesora doktora Słowiczego. Przyjaźni, lecz emanujący autorytetem nauczyciele objaśniali zasady fotosyntezy i cyrkulacji chlorofilu.
Turyści mogli brać udział w kursach demonstracyjnych z pszczelarstwa i rozpoznawania trujących grzybów, w publicznych odczytach konstytucji kolorowych niedźwiedzi („Wszystkie kolorowe niedźwiedzie są niejednakowe”) czy też w seminariach z wiedzy o jagodach i dobrowolnych ćwiczeniach przeciwpożarowych.
W lesie kolorowych niedźwiedzi można było robić ogromnie dużo rzeczy. Ojcowie łowili tęczowe pstrągi hodowane w przeznaczonych ku temu stawach, podczas gdy matki poszukiwały trufli z pomocą małych tresowanych prosiaczków. W pasiekach można było obserwować filtrowanie miodu i kosztować go na próbę. Najmniejsi urlopowicze mogli wędrować z wiadereczkami na skraju szlaków w poszukiwaniu malin i innych leśnych owoców.
Temu wzorcowemu zajęciu dla dzieci letników oddawali się w każdym razie Jasioł i Mgłosia von Hachen, rodzeństwo z Fernhachii, którzy już od dwóch tygodni spędzali z rodzicami urlop w Wielkim Lesie.
Ośmielili się odejść daleko i znajdowali się właśnie na jednym z manowców, na którego skraju rosły wyjątkowo obfite w owoce krzaczki.
- O, tu jest malina! -...
entlik