Mo Yan
[właśc. Guan Moye (管谟业)]
Kraina wódki
Przełożyła: Kulpa Katarzyna
Tytuł oryginalny: 酒国 (Jiu guo)
Rok pierwszego wydania: 1992
Rok pierwszego wydania polskiego: 2006
Chiny, lata dziewięćdziesiąte XX wieku. Doświadczony śledczy Ding Gou'er zostaje oddelegowany na prowincję, do Alkoholandii. Jest to surrealistyczna kraina, w której granice między rzeczywistością a snem pozostają niewyraźne. Detektyw, odurzony najznakomitszymi trunkami, namawiany przez przedstawicieli partyjnych do kosztowania doskonałych potraw, musi rozwiązać zagadkę praktyk kanibalistycznych, których inicjatorami mają być nad wyraz gościnni gospodarze.
Równolegle z historią śledztwa poznajemy korespondencję pisarza Mo Yana ze specjalizującym się w dziedzinie alkohologii adeptem literatury, autorem odważnych opowiadań, które w zaskakujący sposób wpływają na wynik dochodzenia Ding Gou'era.
Poruszająca historia, niezwykłe postaci, lokalny koloryt i absurdalny humor oraz sugestywny obraz chińskiego społeczeństwa - zdegenerowanego, pozbawionego wartości - decydują o sile powieści i jej popularności na całym świecie.
Spis treści:
Rozdział 1. 4
Rozdział 2. 53
Mięsny chłopiec 81
Rozdział 3. 101
Cudowne dziecko 128
Rozdział 4. 152
Ośla Uliczka 181
Rozdział 5. 217
Yichi bohater 236
Rozdział 6. 256
Lekcja gotowania 276
Rozdział 7. 300
Zbiory jaskółczych gniazd 334
Rozdział 8. 358
Małpie wino 364
Rozdział 9. 411
Alkoholowo 416
Rozdział 10. 437
Objaśnienia. 470
Śledczy do zadań specjalnych Ding Gou’er, wysłannik prokuratury, udawał się ciężarówką marki Wyzwolenie do położonej na przedmieściach kopalni Luo Shan, gdzie miał przeprowadzić dochodzenie w pewnej szczególnej sprawie. Mózg spuchł mu od intensywnej pracy; brązowa czapka z daszkiem, numer 58, która wcześniej swobodnie podskakiwała mu na głowie, zrobiła się wyraźnie za ciasna. Ściągnął czapkę z niezadowoleniem, dostrzegł zgromadzone na potniku połyskliwe krople i poczuł wydobywającą się z wnętrza woń tłuszczu - nieprzyjemną, obcą. Zemdliło go.
Zacisnął palce na gardle.
Droga była usiana wyrwami. Ciężarówka posuwała się coraz wolniej, resory trzeszczały i pojękiwały dziwacznie. Ding nieustannie uderzał głową w sufit szoferki; kierowca obrzucał paskudnymi przekleństwami wyboistą szosę i ludzi na drodze.
Posmak czarnego humoru nadawał sytuacji fakt, że obelgi sypały się z ust młodej, dość ładnej kobiety. Ding nie mógł przestać jej się przyglądać. Białą szyję kobiety-kierowcy chronił wysoki kołnierzyk różowej koszuli, wystający spod roboczego ubrania z niebieskiego płótna. W ciemnych oczach igrały szmaragdowe błyski.
Włosy miała krótkie, sztywne, bardzo czarne i bardzo lśniące. Trzymała kierownicę dłońmi w białych rękawiczkach i kręciła nią zamaszyście, starając się omijać wyboje.
Skręcając w lewo, wykrzywiała usta w lewo, przy skrętach w prawo prawy kącik jej ust wędrował w prawo. I tak poruszała wargami to w lewo, to w prawo, marszcząc przy tym spocony nos. Patrząc na jej niskie czoło i zdecydowany zarys podbródka, Ding doszedł do wniosku, że ma przed sobą mężatkę, która wie już co nieco o seksie.
Chętnie poznałby ją bliżej. Zabawne uczucie, jak na czterdziestoośmioletniego starego wyjadacza z prokuratury, pomyślał, kręcąc swoją wielką głową.
Droga pogarszała się coraz bardziej. Ciężarówka pełzła niczym robak; w końcu dołączyła do długiej, nieruchomej kolumny samochodów. Kobieta-kierowca zdjęła stopę z gazu, zgasiła silnik, ściągnęła rękawiczki i chłoszcząc nimi kierownicę, obrzuciła Dinga wrogim spojrzeniem.
- Całe szczęście, że nie mam dziecka w brzuchu - powiedziała.
Ding z zaskoczenia nie mógł wydobyć słowa.
- O tak, gdyby je pani miała, od tych wstrząsów mogłoby wypaść na zewnątrz! - powiedział w końcu układnym tonem.
- W żadnym wypadku nie pozwoliłabym na coś takiego - odrzekła kobieta bardzo poważnie. - W końcu jedno dziecko to dwa tysiące juanów!
Kończąc zdanie, utkwiła wzrok w twarzy Dinga. W jej spojrzeniu czaiła się prowokacja; całą sobą wyczekiwała na odpowiedź. Ding Gou’er był kompletnie oszołomiony. Po tej krótkiej, oschłej wymianie zdań poczuł się jak ziemniak kiełkujący mnóstwem szmaragdowych pędów, który właśnie żwawo wtoczył się do koszyka tej kobiety. Wszystkie zakazane tajemnice seksu nagle ukazały swe oblicze w mglistej atmosferze dwuznaczności, a dystans między obojgiem wyraźnie zmalał.
Do serca Dinga nagle wkradł się niepokój i zniecierpliwienie. Zerknął czujnie na kobietę. Znów wykrzywiła usta, co tym razem go zirytowało. Głupia, płytka kobieta, która udaje tajemniczą i interesującą, pomyślał, nie będę się z nią cackał.
- To pani jest w ciąży? - zagadnął obcesowo, nie bawiąc się już w uprzejmości, lecz ona przełknęła to gładko i odrzekła niemal bezwstydnym tonem:
- Jestem bezpłodna. Alkaliczna gleba.
„Podejmujemy się ważnych zadań. Dobry śledczy nie powinien pozwolić, by jakaś kobieta stanęła mu na przeszkodzie w ich wykonaniu. Kobiety należy traktować jako część zadania.” Ding przypomniał sobie nagle tę słynną maksymę, popularną wśród jego kolegów, i pragnienie, by dać upust pożądaniu, poczęło drążyć jego mózg niczym robak. Wymacał w kieszeni niedużą piersiówkę, wyjął ją, wyciągnął gumowy korek i pociągnął spory łyk.
- Jestem agronomem, specjalistą od nawożenia - oznajmił, podając kobiecie butelkę.
Kobieta uderzyła dłonią klakson, samochód odezwał się niskim, miękkim buczeniem - przed nimi, z ciężarówki marki Huang He wyskoczył kierowca, stanął na poboczu drogi i spojrzał gniewnie na kobietę. Ding Gou’er wyczuwał wściekłość w jego oczach, skrytych za lustrzanymi szkłami okularów. Kobieta ujęła piersiówkę, wciągnęła powietrze nosem, jakby chciała węchem ocenić jakość alkoholu, i pociągnęła długi, gulgoczący łyk, aż do dna. Ding już miał pochwalić jej umiejętność picia, ale zreflektował się - ocenianie możliwości mieszkańców Alkoholandii pod tym względem wydało mu się trochę nie na miejscu. Wytarł usta i wpił wzrok w wydatne, mokre od alkoholu wargi kobiety.
- Chciałbym cię pocałować - oświadczył bez najmniejszego skrępowania.
Kobieta nagle się zarumieniła.
- Też chcę cię pocałować, do cholery! - burknęła gniewnie.
Ding oniemiał. Rozglądając się po okolicy, zauważył, że kierowca ciężarówki Huang He wspiął się już z powrotem do szoferki. Przed nimi wiła się jak smok długa kolumna samochodów, za nimi stała kryta plandeką ciężarówka oraz wóz zaprzężony w osła. Na szerokiej oślej głowie powiewały czerwone wstążki. Po obu stronach szosy, w rowach pełnych zielska i polnych kwiatów, rosło kilka powykręcanych karłowatych drzewek; łodygi i liście pokrywał czarny pył. Za rowami rozciągały się późnojesienne, wyschnięte pola, podmuchy jesiennego wiatru muskały źdźbła żółtoszarej słomy - widok ani radosny, ani przygnębiający. Był już późny poranek. Przed nimi wznosiły się góry kamieni, z których wzbijały się w niebo żółtobrązowe chmury pyłu. Kołowrót przy wejściu do kopalni obracał się luźno; Ding widział tylko jego górną połowę, resztę zasłaniała ciężarówka. Kobieta wciąż na nowo wykrzykiwała zdanie, które tak spłoszyło Dinga, lecz nie ruszyła się ani na milimetr.
Ding delikatnie musnął palcem jej pierś. Kobieta nagle runęła na niego, chwyciła jego głowę w lodowate dłonie i przywarła ustami do jego ust. Wargi kobiety były chłodne, zadziwiająco miękkie, lecz niesprężyste, jak kłębki waty. To całkowicie ostudziło zapał Dinga. Odepchnął kobietę, ona jednak wciąż napierała na niego, niczym dumny, zapalczywy kogucik. Ding Gou’er, z początku zaskoczony tym gwałtownym atakiem, w końcu zastosował jeden z chwytów, które służą do obezwładniania przestępców. Siedzieli obok siebie, zdyszani. Ding wciąż trzymał kobietę za nadgarstki, kontrolując jej opór. Wyrywała się ze złością, wyginając ciało jak sprężynę, i wydawała przy tym odgłosy przypominające żałosne muczenie cielaka. Zjawisko było tak rozczulająco zabawne, że Ding nie mógł powstrzymać uśmiechu.
- Z czego się śmiejesz? - zapytała nagle kobieta.
Puścił jej ręce, sięgnął do kieszeni po wizytówkę i rzekł:
- Moja droga, na mnie już czas. Gdybyś za mną zatęskniła, szukaj pod tym adresem. Tylko dyskretnie!
Kobieta zmierzyła Dinga wzrokiem, rzuciła okiem na wizytówkę i ponownie zlustrowała jego twarz z uwagą, niczym oficer straży granicznej sprawdzający paszporty. Ding Gou’er wyciągnął rękę, dał kobiecie lekkiego prztyczka w nos, a następnie wcisnął pod pachę swoją teczkę z dokumentami i złapał za klamkę drzwiczek.
- Do widzenia, moja miła - powiedział. - Pamiętaj, że znam się na doskonałych specjalnych nawozach do alkalicznych gleb!
Był już prawie na zewnątrz, gdy kobieta złapała go z tyłu za koszulę. Ding dostrzegł w jej oczach mieszaninę lęku i zaciekawienia. Nagle poczuł, że ma do czynienia z młodziutką, niezamężną dziewczyną, która nie zaznała jeszcze dotyku mężczyzny.
Wzruszający i budzący współczucie widok. Dotknął wierzchu jej dłoni.
- Moja mała - powiedział czule - mógłbym być twoim wujem...
- Kłamca - rzuciła. - A mówiłeś przedtem, że pracujesz w stacji kontroli pojazdów!
- Czy to nie wszystko jedno? - odrzekł ze śmiechem.
- Jesteś szpiegiem - oznajmiła kobieta.
- Mogę być i szpiegiem - zgodził się Ding.
- Gdybym wiedziała, że jesteś szpiegiem, nie zabrałabym cię ze sobą!
Ding wyjął paczkę papierosów i rzucił dziewczynie ze słowami:
- Już dobrze, nie gniewaj się.
- I co to za picie, z takiej małej butelki! - parsknęła, wyrzucając piersiówkę Dinga do rowu.
Ding Gou’er wyskoczył z wozu, trzasnął drzwiami i ruszył przed siebie szosą.
- Ej, szpiegu! Wiesz, czemu droga do kopalni jest taka dziurawa? - usłyszał za sobą wołanie kobiety.
Odwrócił się, zobaczył jej głowę wychyloną z okna wozu, zaśmiał się, lecz nie odpowiedział.
Obraz twarzy dziewczyny pozostał w umyśle Dinga przez chwilę, jak posmak chmielu, po czym powoli rozpłynął się w niebyt, niczym bąbelki piany musujące na przezroczystym szkle kufla. Wąska droga wiła się we wszystkie strony jak poskręcane kiszki. Ciężarówki, traktory, wozy konne, wozy zaprzężone w woły, pojazdy najrozmaitszych kształtów i kolorów, niby sznur dziwacznych zwierząt, powiązanych za ogony, stały w miejscu. Niektóre miały wyłączone silniki, inne wciąż pracowały. Blaszane kominy traktorów pluły w górę kłębami bladosinego dymu. Woń benzyny i oleju silnikowego Diesla mieszała się z odorem bydła, koni i osłów, tworząc brudny opar, który swobodnie unosił się w powietrzu. Ding był zmuszony co chwila ocierać się to o karoserie, to o poskręcane konary karłowatych drzewek na poboczu drogi. W prawie wszystkich szoferkach kierowcy coś popijali.
Ding mgliście przypominał sobie o istnieniu jakichś przepisów, dotyczących picia za kierownicą... Jednak tutejsi piją swobodnie, pomyślał, najwidoczniej żadne zakazy tu nie obowiązują. Spojrzał w górę - było widać już dwie trzecie żelaznej konstrukcji kołowrotu u wejścia do kopalni.
Srebrnoszara stalowa lina zwijała się z turkotem na kołowrocie. Czy to z powodu rdzy, czy też była to farba olejna - w słońcu konstrukcja nabierała koloru ciemnej czerwieni. Brudny, cholernie brudny, ciemnoczerwony kolorek. Ogromny bęben był czarny, a przesuwająca się po nim nieustannie stalowa lina rzucała przytłumione, lecz przerażające srebrzyste błyski. Barwy i światła oślepiały oczy, uszy atakowały dźwięki - skrzyp kołowrotu, turkot przesuwającej się liny, głuche odgłosy podziemnych wybuchów. Owalny plac przed wejściem do kopalni, obsadzony sosnami w kształcie pagód, wypełniały wozy czekające na załadunek węgla. Szary, uwalany błotem osioł wtykał pysk między gałęzie sosenek, jakby chciał skubnąć trochę igieł, a może tylko się poczochrać. Kilku mężczyzn w podartych łachmanach, przepasanych konopnym sznurem, z głowami owiniętymi w ręczniki, o twarzach czarnych od sadzy, tłoczyło się na jednym wozie zaprzężonym w konia. Koń pożywiał się z worka z obrokiem, ludzie popijali. Spora butla w kolorze purpury krążyła z ust do ust; pito z wielkim smakiem. Ding Gou’er nie miał zbyt mocnej głowy, ale pić lubił, potrafił też ocenić jakość alkoholu. Drażniący zapach, unoszący się wokół, nieodparcie sugerował, że płyn w purpurowej flaszce jest dość podłym trunkiem, a wygląd ubrań pijących go mężczyzn pozwalał przypuszczać, że są rolnikami z alkoholandzkiej wsi. Przechodząc obok końskiego łba, Ding usłyszał ochrypłe pytanie jednego z chłopów:
- Towarzyszu, którą godzinę pokazuje ten wasz zegarek?
Ding uniósł rękę, zerknął na przegub i odpowiedział na pytanie. Młody chłop o nabiegłych krwią oczach, który je zadał, wyglądał odpychająco i groźnie. Serce Dinga podskoczyło, przyśpieszył kroku.
- Wołajcie ich, niech otwierają, banda wieprzy spasionych na białym ryżu! - rozległ się za jego plecami krzyk tego samego wieśniaka.
Na dźwięk gniewnego głosu Ding poczuł się nieswojo, jednak nie mógł odmówić chłopu powodów do złości. Było już kwadrans po dziesiątej, a żelazna brama wciąż pozostawała zamknięta na wielką, odlaną z żelaza czarną kłódę. „Służby bezpieczeństwa pierwsze świętują Pierwszego Maja” - głosiło pięć wyblakłych czerwonych ideogramów na okrągłych stalowych tabliczkach, przyspawanych do ogrodzenia. Piękne, jesienne słońce przypiekało mocno; wszystko, na co padał jego blask, zdawało się błyszczeć nowością. Mur z szarych cegieł górował nad ludźmi, a wzniesienia i obniżenia gruntu nadawały mu kształt wijącego się cielska długiego smoka. Niewielka boczna brama nie była zaryglowana; podobny do wilka duży pies wylegiwał się leniwie obok, ważka tańczyła wokół jego głowy.
Gdy Ding Gou’er pchnął mniejszą bramę, pies stanął na równe nogi. Jego mokry, spocony nos prawie musnął wierzch dłoni Dinga, a właściwie bardziej niż prawie - Ding wyraźnie poczuł chłodny dotyk, przywodzący na myśl kalmara lub owoc liczi.
Pies odskoczył z nerwowym ujadaniem i schował się w cieniu bramy, gdzie zaszył się wśród zarośli indyga i zaczął wyć, potrząsając prostokątną niemal głową. Ding nacisnął klamkę, otworzył bramę i stał tak, oparty o zimny metal, patrząc tępo na psa.
Spojrzał na rękę - na wierzchu szczupłej, kościstej dłoni odznaczały się ciemne żyły, którymi płynęła krew niosąca niewielką liczbę cząsteczek alkoholu. Żadnej elektryczności, żadnych niezwykłych sztuczek, nic z tych rzeczy - dlaczego tak nagle uciekłeś? - zapytał w myślach.
Strumień gorącej, parującej wody z miednicy rozbryznął się nad jego głową. W powietrzu zawisł wodospad, niczym wielobarwna zasłona, przypominająca niedokończoną tęczę. Bańki mydlane opalizujące w słońcu. Nadzieja. Woda spłynęła po szyi Dinga, po chwili poczuł chłód na całym ciele. Jeszcze moment, i oczy zaczęły go piec, w ustach poczuł słonawy, a zarazem perfumowany smak, smak brudu zmytego z czyjejś twarzy, niematerialną esencję zmarszczek. Na tych kilka chwil Ding Gou’er zapomniał o dziewczynie w szoferce, o jej ustach jak kłębki bawełnianej waty. Rozdrażnienie powróciło, gdy znów stanęła mu przed oczami niewyraźna sylwetka kobiety trzymającej jego wizytówkę, niby górski krajobraz, widziany przez gęstą mgłę. Szlag by to trafił.
- Ty sukinsynu! Życie ci niemiłe? - wrzeszczał odźwierny z miską w ręku, tupiąc wściekle.
Ding Gou’er szybko się zorientował, że wrzaski są skierowane do niego. Otrząsnął głowę z wody, wytarł szyję, splunął, zamrugał oczami i postarał się skupić wzrok na twarzy odźwiernego. Zobaczył parę nierównej wielkości, czarnych jak węgle zamglonych oczu o tępym wyrazie, kulfoniasty nos, czerwony niczym głóg, oraz sinawe wargi, skrywające rząd upartych zębów. Fale gorąca przepływały mu przez głowę, prześlizgując się wężowym ruchem, przeciskając się niby dżdżownice krętymi korytarzami jego mózgu. Płomień gniewu wybuchł nagle, jak na draśniętej główce zapałki, mózg wypełnił się żarem, białym niczym rozgrzany popiół w piecu, niczym światło błyskawicy; jego czaszka stała się przezroczysta. Odwaga falami rozsadzała mu pierś. Czarne włosy odźwiernego, szorstkie jak psie kudły, stanęły dęba; bez wątpienia widok Ding Gou’era przeraził go śmiertelnie. Ding widział włosy w jego nosie, sterczące niby jaskółcze ogony. Ani chybi, jakaś zła czarna jaskółka zamieszkała w głowie odźwiernego, uwiła gniazdo, zniosła jaja i wychowała pisklęta.
Wycelował w jaskółkę i nacisnął spust. Nacisnął spust. Spust.
Paf - paf - paf!
Trzy dźwięczne wystrzały zburzyły spokój panujący u bramy kopalni Luo Shan, uciszyły ujadanie wielkiego brunatnego psa i przyciągnęły uwagę wieśniaków.
Kierowcy powyskakiwali z szoferek, sosnowe igły pokłuły ośle wargi, wszyscy zamarli na moment, a następnie ruszyli tłumnie i zaroili się wokół miejsca wypadku.
O dziesiątej trzydzieści pięć rano rozległ się huk wystrzału, odźwierny kopalni Luo Shan osunął się na ziemię, trzymając się obiema rękami za głowę. Jego ciałem wstrząsały konwulsje.
Ding Gou’er stał ze śnieżnobiałym rewolwerem w ręku, uśmiechając się, prosty jak kij, podobny do jednej z sosen w kształcie pagody. Z lufy uniósł się obłoczek sinego dymu i rozwiał się nad jego głową. Ludzie stłoczyli się przy metalowym ogrodzeniu i w osłupieniu patrzyli. Po nieskończenie długiej chwili rozległ się przeraźliwy krzyk:
- Zabili człowieka! Stary odźwierny Lü zabity!
Ding Gou’er. Sosna w kształcie pagody. Bardzo ciemna zieleń.
- Stare psisko, złe do szpiku kości.
- Może go sprzedać Akademii Kulinarnej, do Działu Żywności Specjalnej?
- Stary pies, za twardy do gotowania.
- Dział Żywności Specjalnej bierze tylko delikatnych małych chłopców, na co im takie stare próchno?
- No to do zoo z nim, na karmę dla wilków.
Ding Gou’er zakręcił rewolwerem w powietrzu, broń błyszczała w słońcu jak srebrne lusterko. Zatrzymał ją w dłoni i pokazał ludziom stłoczonym wokół bramy. Zgrabny, lśniący, o wytwornym kształcie - prawdziwy, elegancki rewolwer. Roześmiał się.
- Przyjaciele - rzekł - nie ma się czego obawiać, to tylko zabawka, rewolwerek dla dzieci!
Nacisnął przycisk, otworzył bębenek, wyjął ciemnoczerwoną, plastikową tarczkę i pokazał zgromadzonym. W zagłębieniach tkwiły kapiszony wielkości ziarenek soi.
- Gdy naciskamy spust - tłumaczył Ding - tarczka się obraca, młoteczek uderza w kapiszon i słychać trzask.
Znakomita zabawka, nadaje się też na rekwizyt teatralny, do kupienia w każdym domu towarowym.
Ding włożył tarczkę z powrotem, zatrzasnął bębenek i nacisnął spust.
Paf!
- O, właśnie tak - zademonstrował, niczym sprzedawca zachwalający towar. - Nie wierzycie? Popatrzcie.
Wycelował lufą rewolweru we własny rękaw i ponownie nacisnął spust.
- To Wang Lianju! - krzyknął jeden z kierowców, który najwyraźniej znał operę rewolucyjną Czerwona latarnia.
- To nie jest prawdziwy rewolwer - powiedział Ding Gou’er, podnosząc rękę. - Widzicie? Gdyby był prawdziwy, miałbym już dziurę w ramieniu, prawda?
Na rękawie widniała okrągła żółtawa plamka, unoszący się z niej drażniący zapach prochu po chwili rozwiał się w rozświetlonym słońcem powietrzu. Ding Gou’er schował rewolwer z powrotem do kieszeni, podszedł do leżącego odźwiernego i kopnął go, mówiąc:
- Wstawaj, stary, nie udawaj nieżywego!
Odźwierny gramolił się z ziemi, wciąż trzymając głowę w dłoniach. Twarz miał pożółkłą, jak dobrze wypieczone noworoczne ciastko.
- Nie chciałem cię zabijać - zapewnił Ding - tylko postraszyć. Nie chowaj się za tym psem. Już dawno po dziesiątej, czas otworzyć bramę!
Odźwierny opuścił ręce i im się przyjrzał. Z niedowierzaniem znów obmacał głowę, ponownie popatrzył na dłonie, szukając krwi... Westchnął z wielką ulgą, jak człowiek, który cudem wymknął się śmierci, i, wciąż głęboko poruszony, zapytał:
- Ty... a ty tu czego?
Ding zachichotał chytrze.
- Jestem nowym dyrektorem kopalni, przysłały mnie władze miejskie.
Odźwierny zerwał się, pobiegł do stróżówki, przyniósł wielki, błyszczący żółty klucz i pośpiesznie, ze szczękiem otworzył żelazną bramę. Ludzie rozbiegli się do samochodów i po kilku chwilach cały plac trząsł się od warkotu pracujących silników.
Fala pojazdów popłynęła powoli, nieubłaganie w kierunku bramy, wozy potrącały się i obijały o siebie z łoskotem. Śledczy odskoczył na bok i patrząc na nieustannie przesuwające się człony tego krętego, potwornego robaka, poczuł falę nagłej wściekłości. Narodzinom owej wściekłości towarzyszyły skurcze wokół odbytu - kilka naczyń krwionośnych pulsowało gwałtownie, powodując ból. Ding już wiedział, że to atak hemoroidów. Cóż, śledztwo i tak potoczy się dalej, bez względu na hemoroidy. Jak za dawnych czasów. Ta myśl osłabiła wzbierający gniew. Nie da się uniknąć tego, co nieuchronne. Nie da się uniknąć chaosu, nie da się uciec przed hemoroidami. Tylko święta prawda jest wieczna. Jaka jest prawda - tym razem?
Twarz odźwiernego wykrzywiła się w sztucznym uśmiechu. Ukłonił się.
- Prosimy! Czy nasz nowy przywódca zechce spocząć w recepcji?
Ding Gou’er, jak to miał w swoim śledczym zwyczaju, dał się ponieść fali wydarzeń i poszedł za odźwiernym. Pokój był duży i przestronny. Stało w nim łóżko przykryte czarnym kocem. Dwa termosy. Ogromny piec. Dwie sterty czarnego węgla, każda bryła wielkości psiej głowy. Bobas płci męskiej, o różowym ciałku, z brzoskwinią długowieczności w rączce, uśmiechał się szeroko na noworocznym zwoju, wiszącym na ścianie; jego śliczny, pudrowo-różowy siusiak prężył się i wyginał niczym gąsieniczka jedwabnika, zupełnie jak żywy. Serce Dinga podskoczyło, hemoroidy skurczyły się boleśnie. W pokoju było nieznośnie gorąco i duszno. W piecu syczał ogień. Piec i połowa komina były j...
entlik