Meralda Klara S Starsza pani w Holandii A5.doc

(1201 KB) Pobierz
Starsza pani w Holandii




Klara S. Meralda

Starsza pani w Holandii

 

 

Okładkę projektował Maciej Sadowski

Wydanie polskie 1992

 

 

„Starsza pani” wyjeżdża w odwiedziny do syna mieszkającego w Holandii i tam spotykają ją różne zdarzenia. Jest świetny wątek kryminalny, masa ciekawych spostrzeżeń dotyczących ludzi i sytuacji.


W skrzynce był list, list od dziecka! Tego, szczerze mówiąc, się nie spodziewałam.

Wychodząc z domu zwykle zaglądam do skrzynki; zawsze czekam na list, choć stwierdziwszy, że go nie ma, nie jestem rozczarowana. Moje dziecko jest normalnym dorosłym dzieckiem, które pisuje do mnie tylko wtedy, kiedy ma jakieś polecenie, chce, żebym mu coś tam załatwiła, albo - co zdarza się rzadziej - nagle i niespodziewanie przypomni sobie, że powinno kiedyś napisać. Nie zmienia to oczywiście faktu, że ode mnie wymaga regularnych epistoł, ponieważ według jego określenia „miło dostawać listy”.

Tego dnia byłam umówiona w wydawnictwie, które znów nie dotrzymało terminu wydania książki, i obiecywałam sobie zrobić tam awanturę. Nie mogłam się spóźnić, sekretarz wydawnictwa z radością skorzystałby z tego pretekstu, by wykręcić się od spotkania ze mną. Wsadziłam więc list do torebki i pobiegłam do autobusu.

Awantura jednak wypadła blado, a przede wszystkim trwała o wiele za krótko, chciałam jak najszybciej przeczytać list od dziecka. Po wyjściu z wydawnictwa wstąpiłam do pierwszej napotkanej kawiarni i natychmiast zabrałam się do czytania.

Tym razem list nie zawierał ani żadnych poleceń, ani wyrazów skruchy za długie milczenie, lecz urzędowe, potwierdzone przez naszą ambasadę w Holandii zaproszenie na dwumiesięczny pobyt.

Do tego dołączona była karteczka, w której moje jedyne dziecię nakazywało mi natychmiast załatwić formalności paszportowe, gdyż dwudziestego ósmego bieżącego miesiąca może wyjechać po mnie samochodem do Utrechtu, na co później przenigdy nie będzie miało czasu. I jeśli się do tego nie zastosuję, będę musiała sama tłuc się z Utrechtu z dwiema przesiadkami. Nadmieniło także, iż cieszy się na mój przyjazd, jak również Elżbieta, która ma na głowie Krzysia i cały dom.

Po przeczytaniu tego przez dłuższą chwilę miotały mną różnorodne uczucia. Nie ulegało wątpliwości, że nie pragną mojej osoby wyłącznie w charakterze rezydentki, wzmianka o domu spoczywającym na głowie synowej była aż nadto wymowna. Niczego tak nie cierpię, jak kuchni i gotowania. I jeśli bym marzyła o realizacji jakiejś bajki, byłaby to bez wątpienia bajka „stoliczku nakryj się”. Ale mego dziecka i jego rodziny nie widziałam już ponad rok!

Obejrzałam jeszcze raz zaproszenie. Formularz wypełniały kulfony mego dziecka, które własnoręcznie stwierdzało, że dr Wojciech Z., pracownik naukowy Wydziału Atomistyki w N., stypendysta rządu Jej Królewskiej Mości zobowiązuje się pokryć wszelkie koszty utrzymania i zapewnić opiekę lekarską podczas mego pobytu w królestwie Holandii.

Od podanego terminu przyjazdu dzieliły mnie dwa tygodnie i trzy dni. Wobec wiadomości o dwóch przesiadkach, późniejszego terminu wyjazdu me mogłam brać pod uwagę. Instytucja bagażowych należy do zapomnianych uroków życia dziewiętnastego wieku. W tym niesłusznie niedocenianym stuleciu szanująca się kobieta jeździła z kuframi, walizkami i pudłami kapeluszy, i nie ona to wszystko targała. Nie lubię wyjeżdżać z małą walizeczką, co nie wiem czemu, stanowi punkt ambicji wszystkich moich znajomych, najchętniej zabierałabym ze sobą pół domu.

Nie pozostawało mi nic innego, jak zadzwonić do ojca mego dziecka. Odkąd przestał być moim mężem bardzo go polubiłam, oceniam obiektywnie jego zalety, a wady już mi nie przeszkadzają. Przy swoich rozlicznych zajęciach potrafi idealnie rozplanować czas, nigdy nie słyszałam, żeby nie zdążył czegoś zrobić, jak również by nie miał czasu na przyjemności. Nigdy się nie spieszy i nigdy się nie spóźnia, czego nie mogę powiedzieć o sobie. Jeżeli więc za dwa tygodnie i trzy dni miałam znaleźć się na stacji w Utrechcie, potrzebny mi był bezapelacyjnie Andrzej.

Na szczęście w kawiarnianej szatni był telefon i udało mi się go złapać. Poinformowałam, że muszę się z nim natychmiast zobaczyć, gdyż wynikła niespodziewana sprawa, i podałam adres kawiarni. W odpowiedzi usłyszałam, iż za dwanaście minut będzie i może mi poświęcić pół godziny.

Zjawił się w zapowiedzianym czasie, mogłam nie patrzeć na zegarek, i natychmiast sięgnął po portfel.

- Ile ci trzeba?

- Nic mi nie trzeba - zdziwiłam się - co ci przyszło do głowy?

- Skoro zatelefonowałaś, że jesteś w kawiarni i żebym natychmiast przyjechał, myślałem, że jak zwykle, zapomniałaś pieniędzy, a zdążyłaś już wypić kawę i zjeść pięć ciastek.

- No wiesz... - obruszyłam się. - Jeśli coś takiego zdarzyło mi się raz czy dwa w życiu...

- Powiedzmy nie raz czy dwa, a piętnaście czy dwadzieścia, ale to nie ma znaczenia. W takim razie, jaką masz do mnie sprawę nie cierpiącą godziny zwłoki?

Podałam mu zaproszenie i list od Wojtka.

- Dla żadnej innej osoby prócz ciebie - powiedział po przeczytaniu - załatwienie formalności w tym terminie nie byłoby niemożliwością.

- Dlaczego uważasz, że ja mam być wyjątkiem?

- Bo żeby zdążyć to załatwić w tym czasie, musiałabyś wstawać o ósmej rano.

Stanowczo miałam rację, że się z nim rozwiodłam.

- Oczywiście, że jak trzeba, potrafię wstać rano! - żachnęłam się.

- Nigdy tego nie zauważyłem, musiałaś się bardzo zmienić. Ale skoro uważasz, że naprawdę uda ci się przez te dwa tygodnie wstawać jak inni ludzie, to mogę ci ułożyć harmonogram, masz przy sobie coś do zanotowania?

Musiał się zdziwić, bo wyjęłam z torebki i notes, i długopis, ale nie mrugnął nawet okiem. Z kalendarzykiem w ręku podyktował mi w kolejności, co, gdzie i kiedy mam załatwić, po czym zaofiarował się, że w ostatniej fazie przy odbieraniu paszportu i wiz może służyć mi swą osobą i samochodem.

Rozwiedziony mąż jest doskonałą instytucją. Gdybym w dalszym ciągu była jego żoną, na pewno by się od wszelkiej pomocy wymigał.

Te dwa tygodnie przed wyjazdem wspominam fatalnie. Codziennie wieczorem nastawiałam budzik i umieszczałam przy tapczanie poza zasięgiem ręki. Kiedy o siódmej rano rozlegał się jego obrzydliwy terkot i wyrzucał mnie z łóżka, moja miłość matczyna niemal gasła. Trudno mi było wtedy myśleć o dziecku inaczej, niż per „samolubny bachor”. Trzymało mnie jednak poczucie bohaterskiego poświęcenia dla niego. Choć może i pewną rolę odgrywała chęć udowodnienia Andrzejkowi, iż miał o mnie zupełnie niewłaściwą opinię.

Przez te wszystkie dni biegałam po urzędach, wyczekiwałam w kolejkach, biedziłam się nad wypełnieniem niezliczonej ilości kwestionariuszy, błagałam fotografów o szybkie zdjęcia, uganiałam się po sklepach w poszukiwaniu prezencików, a wieczorami prałam i prasowałam. Wtedy przychodziły moje przyjaciółki.

Rozpoczynały od krzyków:

- Ależ masz szczęście!

- Wyjazd na Zachód to coś wspaniałego!

- Wyobrażam sobie, jak się cieszysz!

- Wreszcie odetchniesz i przez miesiąc będziesz żyła jak człowiek!

- Pomyśleć, że możesz tam wszystko kupić!

Po czym rozsiadały się wygodnie w oczekiwaniu na herbatę i podawały mi numery swoich staników, kolory farb do włosów, pomadek, tuszów itp.

Andrzej zbudowany widać moim samozaparciem w realizacji harmonogramu, ofiarował się także odwieźć mnie na dworzec. Co prawda, zobaczywszy moje bambetle, byłby się chyba chętnie wycofał, ale już mu nie wypadało, i ograniczył się tylko do głupiego pytania:

- Po co zabierasz ze sobą tyle rzeczy?

Skoro nie pamiętał, że nigdy nie jeździłam wyłącznie z torebką, sam był sobie winien, że teraz musiał taszczyć.

Wiadomości z geografii, jakie mi pozostały ze szkoły, ograniczały się do morskiego klimatu Holandii, chociaż więc u nas było mroźnie, włożyłam jesienny flausz i brązowy kapelusik od deszczu. Kupiłam go kiedyś za potworną cenę w prywatnych pawilonach, bo jego fason z rondkiem przypominał normalny kapelusz, a ponoć nie przemakał. Nigdy tego nie sprawdziłam; chodziłam w nim również, gdy nie było deszczu, a gdy zaczynało padać, otwierałam parasolkę. Kiedy wiatr strącał mi go z głowy i lądował w kałuży czy błocie, wystarczyło strzepnięcie i nadawał się znów do włożenia. Bardzo jestem do tego kapelusika przywiązaną.

Na stacji przyjaciółki były w komplecie, tworząc ożywioną gromadkę przed oknem mego przedziału.

- Będziesz miała cudowny urlop! Gdyby nie było tuszu Niny Ricci może być Max Factor!

- Wspaniale odpoczniesz! Pamiętaj o „średnim blond”!

- Zaraz napisz! Nie zapomnij o mące kartoflanej i „Burdzie”!

Andrzej, który nie lubił marnować czasu, wycelował przyjazd na stację bezbłędnie, nagle przyjaciółki umilkły i zaczęły machać chusteczkami. Dopiero wtedy zauważyłam, że pociąg ruszył. Byłam tak oszołomiona i zmachana, że trudno mi było uwierzyć, że naprawdę jadę. Kiedy jednak minęliśmy Warszawę Zachodnią, nie ulegało wątpliwości: jechałam!

I natychmiast opadło ze mnie całe napięcie, zmęczenie i zdenerwowanie ostatnich dni, zapomniałam o obłędnej krzątaninie przedwyjazdowej. To, że jadę do Holandii, wydało mi się zupełnie naturalne, choć taka możliwość przed trzema tygodniami nie zaświtała mi w głowie. Rozejrzałam się po współpasażerach.

Naprzeciwko mnie siedziało małżeństwo, on gruby i łysiejący, ona z mocno skręconą „trwałą”, w „więcej bordowym”, ledwo dopinającym się na pokaźnym biuście, sweterku. Z satysfakcją stwierdziłam, że piętrzące się nad nimi na półce bagaże były trzykrotnie większe niż moje. Po tej samej stronie przy drzwiach siedział młody blondas w okularach i wyciągnąwszy przed siebie nogi zaczął drzemać ledwo pociąg ruszył. Był prawdopodobnie świetnie ubrany, bo wyglądał jak wycieruch, jego dżinsy były zupełnie wytarte, bury golf o dwa numery za duży, na wieszaku za nim wisiała kurtka z ciemnozielonego drelichu.

Miejsce obok mnie było niezajęte, na następnym siedziała pani nobliwie wyglądająca; popielata jerseyowa garsonka i płaskie obcasy tworzyły całość w dawnym tzw. angielskim stylu. Zdawała się zupełnie nie zwracać uwagi na otoczenie, zajęta przeglądaniem jakichś rzeczy w dużej sportowej torbie. Gdyby nie siwiejące włosy i zupełny brak najdyskretniejszego choćby makijażu, wyglądałaby na pewno o wiele młodziej. Cieniutkie, ale ostre zmarszczki koło oczu i ust świadczyły, że ich nosicielka nie uznawała nawet kosmetycznego kremu. Nim rozstrzygnęłam dylemat: czy jest to wynikająca z dumy godność w przyjmowaniu nadchodzącej starości, czy też na odwrót: pokorna uległość wobec czasu - pociąg dojechał do Poznania.

Na korytarzu zrobił się ruch, w tłoku przeciskali się ludzie obarczeni bagażami, które co i raz zatarasowywały przejście, wywołując jeszcze większe zamieszanie. W pewnym momencie drzwi naszego przedziału otworzyły się i z impetem wpadła kobieta w lisiej czapie ozdobionej z tyłu kitą tego zwierzaka, za nią mężczyzna z dwiema walizkami. Kobieta spojrzała na numer wolnego miejsca koło mnie i wykrzyknęła: - To tu! Mężczyzna bez słowa zabrał się do upychania waliz na półki mocno już zatłoczone.

Twarz kobiety wydała mi się znajoma. Szczupła, ani brzydka, ani ładna, mocno umalowana, w trudnym do określenia wieku. Gdzie ja ją widziałam, skąd ja ją znam? - głowiłam się. Po ulokowaniu walizek mężczyzna powiedział „do widzenia” i wyszedł. Kobieta zdjęła z głowy lisią czapę i położyła na półce koło mego kapelusika od deszczu. I wtedy ją zaraz poznałam. Oczywiście, była to ta sama wstrętna baba, którą zapamiętałam z ambasady holenderskiej, tylko wtedy nie miała na sobie lisiej czapy z ogonem. Przyszła później niż ja i stała w kolejce za mną. Czekaliśmy na podpisanie wiz przez sekretarza, którego nie było, i czekanie przeciągało się w nieskończoność. Okropnie chciało mi się napić kawy. Upewniwszy się u urzędniczki, iż sekretarz nie zjawi się prędzej niż za pół godziny, powiedziałam w kolejce, że na dwadzieścia minut wychodzę, i pobiegłam do pobliskiej kawiarenki. Kiedy wróciłam w zapowiedzianym czasie i chciałam z powrotem zająć moje miejsce, to właśnie babsko oświadczyło z kamiennym spokojem, że mnie sobie nie przypomina i w żadnym przypadku nie pozwoli stanąć przed sobą, musiałam więc ulokować się na końcu kolejki i kosztowało mnie to prawie dwie godziny dłuższego stania.

Drugi raz spotkałyśmy się znowu w ambasadzie niemieckiej. Urzędnik wydawał wizy, wywołując po nazwisku. Gdy wywołał Janinę Goleń, okazała się nią być moja antagonistka z ambasady holenderskiej. A teraz, jak na złość, muszę z tym babskiem jechać, i to siedząc tuż obok, ładna perspektywa dwudziestu godzin jazdy!

Żona w „bordowym” sweterku już przed Poznaniem zaczęła wyciągać z torby wiktuały. Gruby mąż zwracał się do niej per „mamusiu”. Gdy zabierał się do obgryzania drugiej ćwiartki kuraka, wyszłam na korytarz zapalić papierosa.

Kiedy wróciłam do przedziału, lody tu już zostały przełamane. Mamusia w sweterku bordo informowała współpasażerów, że jej córka wyszła za mąż za Holendra, ma trzyletniego synka, a przed miesiącem urodziła córeczkę. Jadą zobaczyć wnuczkę, bo do wnuka już jeździli trzykrotnie.

Od razu więc się przyznałam, że też jadę do dziecka i że mój wnuk kończy sześć lat.

- Nie wygląda pani na takiego wnuka, figurę ma pani jak panienka - poczęstował mnie komplementem gruby mąż.

Połknęłam komplement gładko i z przyjemnością.

- Niestety, dzieci są chodzącą metryką i nie pozwolą nic ukryć... - odpowiedziałam z westchnieniem - Jak już się jest babką, to wiadomo, że nie jest się młodym...

Oczywiście, nie pokrywało się to z tym, co myślę naprawdę. Uważam, że nie ma nic śmieszniejszego niż być babką, kiedy starość wydaje się jeszcze daleka, a przecież babki, jak się je pamięta z dzieciństwa, zawsze były stare. Tymczasem zostanie babką przy czterdziestce z okładem jest zgodne z wszelkimi prawami natury i nasza stareńka babcia musiała mieć nie więcej niż pięćdziesiątkę.

- A pani też do dzieci i wnuków? - pytanie skierowane było do mojej sąsiadki. Podjadłszy sobie mój vis-à-vis był wyraźnie w towarzyskim nastroju.

Pytanie jakby ją zaskoczyło, minęła chwila nim odpowiedziała.

- Taaak... Też jadę do wnuka.

- A duży? - zainteresowała się teraz babka miesięcznej wnuczki.

- Nnnie... Ma dwa lata.

- To pewnie nie pierwszy raz pani jedzie? - gruby mąż nie dawał za wygraną.

- Nie pierwszy. - W tonie było już wyraźne zniecierpliwienie. I na dowód, że chce zakończyć rozmowę, wyjęła z torby jakieś pismo ilustrowane i zabrała się do czytania.

Żeby wynagrodzić grubemu jegomościowi opryskliwość tej niemiłej baby, powiedziałam:

- Ale za to ja jadę po raz pierwszy, mój syn jest na stypendium, nigdy w Holandii nie byłam.

- O, to się pani napatrzy, zobaczy, czego u nas nie widziała.

I na dwa głosy małżeństwo zaczęło roztaczać przede mną obrazy wspaniale zaopatrzonych sklepów spożywczych i straganów targowych. Nie ulegało wątpliwości, że miernikiem ich oceny Holandii było zaopatrzenie w żywność.

- A ja na prośbę syna wiozę razowy chleb i biały ser.

Przy tych słowach moja niemiła sąsiadka uniosła głowę znad tygodnika i popatrzyła na mnie badawczo.

- Normalnego twarogu zrobić nie mogą, bo tam mleko jest takie, że się nie zsiada, a syn lubi biały ser - wyjaśniłam. - A czarnego chleba w ogóle nie ma.

- Mają za to inne, w sklepie pokroją pani od razu maszyną i zapakują, że się nie zeschnie - pospieszyła z pochwalną ripostą holenderskiego pieczywa babka polsko-holenderskich wnuków.

Skutek był taki, że poczułam się głodna i wyciągnęłam kanapki, a małżeństwo zabrało się do pałaszowania jabłek.

Przed granicą nastrój w przedziale uległ wyraźnej metamorfozie. Jedynie młody blondas w okularach w dalszym ciągu drzemał spokojnie. Gruby jegomość i jego żona zamilkli. Nobliwa pani zajęła się znów nerwowym przeglądaniem swych podróżnych toreb, a moja sąsiadka nagle zaczęła się interesować moją osobą i zagadywać. Spytała też dokąd jadę. Nie zdobyłam się na to, żeby zareagować milczeniem, choć za straconą kolejkę w ambasadzie holenderskiej na to zasługiwała. Odpowiedziałam, że wysiadam w Utrechcie. Nie wiedzieć czemu przyjęła tę odpowiedź z entuzjazmem i oznajmiła, że ona także tam wysiada, i zaproponowała wyjście na korytarz, gdzie z uporem częstowała mnie „Marlboro”, z trudem udało mi się ją przekonać, że wolę swoje tańsze „Orienty”. Wyraźnie starała się być miła.

W pewnym momencie zapytała:

- Rzeczywiście jedzie pani do wnuka?

- Do dziecka, wnuka i synowej - sprostowałam.

Patrzyła na mnie z niedowierzaniem i milczała, jakby się nad czymś zastanawiając.

- Gdybym nie była babką, po cóż z takim samozaparciem bym się do tego przyznawała? - roześmiałam się. - Sam wyraz „babcia” kojarzy się ze starością...

- Młodo pani wygląda...

- Pani też - zrewanżowałam się - a przecież także jedzie pani do wnuka - jej lat ocenić nie potrafiłam, mogła mieć równie dobrze czterdzieści jak i pięćdziesiąt - widać w dzisiejszych czasach dopiero prababki są stare - dodałam.

Pociąg dojeżdżał do stacji przygranicznej, wróciłyśmy do przedziału.

Po kontroli paszportowej, w czasie której śpiący blondas wreszcie się obudził i okazał się być cudzoziemcem, zjawili się w przedziale celnicy. Zapytali, czy ktoś ma coś do oclenia; nikt nie miał. Na pierwszy ogień poszły bagaże moich vis-à-vis. Okazało się, że jedna z walizek wypełniona była obiadowymi talerzami.

- Będą państwo musieli zapłacić cło - zakomunikował celnik.

Nie pomogły tłumaczenia, że talerze wiozą dla córki, celnik był nieubłagany. Zaczerwieniony i zasapany z emocji grubas zapłacił wreszcie żądaną sumę.

Talerze były zresztą najzwyklejsze i obrzydliwe, a Holandia słynie z pięknych fajansów, po cóż taszczyli ze sobą te skorupy? - dziwiłam się w duchu.

Potem przyszła kolej na mnie. Po zapytaniu, co wiozę, i mojej odpowiedzi, że ubranie, przedmioty osobistego użytku, prezenty, w tym chleb razowy i ser, sprawdzili tylko jedną walizkę i torbę.

- Pani może już sobie wyjść na papierosa - szepnęła sąsiadka. Rada była dobra, wyszłam. Kiedy spokojnie paliłam, wyglądając przez okno, przechodzący korytarzem człowiek w służbowym mundurze zwrócił mi uwagę, że nie wolno opuszczać przedziałów.

- Już mnie sprawdzano - wyjaśniłam.

- Takie są przepisy, proszę wracać na swoje miejsce - upomniał mnie ostro.

Zła zgasiłam niedokończonego papierosa i odwróciłam się w stronę otwartych drzwi przedziału akurat w momencie, kiedy celnik zamykał jedną z moich niesprawdzanych przedtem toreb. Zirytowało mnie to.

- Jak panowie mają ochotę jeszcze sprawdzać resztę moich bagaży, to proszę bardzo - powiedziałam siadając.

- Chce nam pani jeszcze dołożyć roboty? - roześmiał się jeden z nich.

Przeglądali teraz bagaż nobliwej pani.

- Dlaczego nie podała pani grzybów do oclenia? - niemal jęknął drugi, trzymając w ręku foliową torebkę z suszonymi grzybami. - Ile tego jest?

- Nie wiem, to są grzyby, które sama zbierałam...

- Na przyszły raz niech pani pamięta, że na grzyby jest cło, tym razem policzymy ulgowo za 10 dekagramów.

- Trzeba było włożyć grzyby do podręcznej torebki z jedzeniem - pouczała zdenerwowaną nobliwą panią, po wyjściu celników, żona grubego jegomościa.

- Strasznie drogo te talerze teraz państwa kosztują - wyraziłam swe współczucie małżeństwu.

- Holenderskie są i tak dużo droższe - wyjaśniła z zadowoleniem żona.

Miałam ochotę zapytać, czy przez kilka lat małżeństwa jej córka obywała się bez talerzy, ale w porę ugryzłam się w język.

Pociąg jechał już przez Niemcy, a nobliwa pani nie mogła się uspokoić.

- Żebym nawet za własnoręcznie zebrane grzyby musiała płacić... - żaliła się.

- Pani zdaje się nie miała z celnikami kłopotów? - zwróciłam się do Goleń.

- A niby dlaczego miałabym mieć? - Ton był znów opryskliwy, jak w ambasadzie holenderskiej. - Wiozę takie same rzeczy jak pani, też razowy chleb i biały ser. - To „też” powiedziane było niemal ze złością.

Speszona zamilkłam i przysięgłam sobie do końca podróży nie odezwać się do niej słowem. Oczywiście, to wstrętna, antypatyczna baba!

Młody blondas wysunął rozkładane siedzenie i pokazał na migi siedzącej naprzeciwko nobliwej pani, żeby zrobiła to samo, po czym wyciągnął się na obu w całej długości, zostawiając zbyt mało miejsca, żeby się mogła jako tako ulokować. Małżeństwo oparłszy się wygodnie próbowało drzemać.

- Nie warto spać - odezwała się do mnie niespodziewanie Goleń - zaraz zacznie się kołomyjka z Berlinem.

Zgodnie z danym sobie przyrzeczeniem nic nie odpowiedziałam.

Przejazd przez Berlin trwał rzeczywiście okropnie długo. Wszyscy byliśmy wybici ze snu, z wyjątkiem blondasa, bo ten był chyba już wyspany. Od Berlina zmienił się też skład pasażerów naszego wagonu, na korytarzu i w przedziałach słychać było język niemiecki. Zaraz za Berlinem do naszego przedziału zajrzał wysoki barczysty facet, przez dłuższą chwilę lustrował nas i nasze bagaże uważnym wzrokiem i bez słowa się wycofał.

Na jednej z następnych stacji blondas wysiadł, nobliwa pani z widoczną ulgą wyciągnęła nogi.

- Teraz aż do granicy holenderskiej mamy spokój, będzie się można trochę przespać - oświadczyła żona grubasa i przyciemniła światło.

Byłam zmęczona, ale spać ciągle mi się nie chciało i miałam dość tego bezustannego siedzenia. Wyszłam pospacerować po korytarzu. We wszystkich przedziałach paliły się już tylko niebieskie nocne światełka. Wydało mi się, że jestem jedyną nieśpiącą w tym wagonie osobą. Ale kiedy wróciłam do przedziału zobaczyłam, że wstrętna Goleń także nie śpi, choć zobaczywszy mnie natychmiast zamknęła oczy, udając śpiącą. Czyżby idiotka myślała, że będę chciała z nią rozmawiać? - zirytowałam się.

Przed siódmą minęliśmy granicę holenderską. Nikt już nie spał, we wszystkich przedziałach panował ruch, odbywały się wędrówki ludów do toalet. A ja dopiero wtedy poczułam nieprzepartą senność, zawsze o siódmej rano mam najmocniejszy sen. Wtuliłam się jak mogłam w swój kąt przy oknie i natychmiast zasnęłam.

Obudziło mnie szarpanie za ramię. Nade mną stała żona w bordo sweterku.

- Niech się pani obudzi, bo my już wysiadamy.

Ocknęłam się w okamgnieniu. Jej gruby mąż zdejmował z półki bagaże. W przedziale poza nimi nie było nikogo.

- Przejechałam Utrecht? - przeraziłam się.

- Utrechtu jeszcze nie było, ale my wysiadamy na następnej stacji, dlatego panią obudziłam.

- Jest pani pewna, że nie było? Bo ta pani - wskazałam na miejsce obok siebie - miała wysiąść w Utrechcie, tak samo jak ja.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin