London Jack Elam Harnish A5.doc

(1470 KB) Pobierz
Elam Harnish




Jack London

Elam Harnish

 

 

Przekład: Tadeusz Evert

Tytuł oryginału: Burning Daylight

Wydanie oryginalne 1910

Wydanie polskie 1960

 

 

Bohaterem powieści jest młody nieustraszony poszukiwacz złota i przygód, Elam Harnish, który wyróżnia się niezwykłą siłą fizyczną, wytrwałością i hartem ducha, a cechy te pozwalają mu nie tylko przetrwać w surowych warunkach alaskijskiej natury w czasach największej gorączki złota, ale i dość szybko zdobyć spory majątek...

Czy go to zmieni? Uszczęśliwi?


CZĘŚĆ PIERWSZA.

Rozdział I[1].

W „Tivoli” tego wieczoru było martwo i cicho. W małej grupce mężczyzn leniwie wspartych o ladę baru, który biegł wzdłuż bierwion ściany wielkiej izby, dwóch sprzeczało się o to, czy przy szkorbucie skuteczniejszy jest odwar z sosnowych igieł, czy sok cytrynowy. Kłócili się ospale i z długimi pauzami, nie budząc najmniejszego zainteresowania wśród innych. Pod ścianą naprzeciw baru równym szeregiem ciągnęły się stoły do gry. Nikt nie rzucał kości, jakiś mężczyzna sam z sobą grał w faraona, kulka ruletki leżała spokojnie, a krupier stojąc przed rozpalonym do czerwoności i huczącym piecem rozmawiał z młodą, czarnooką, zgrabną i miłą kobietą, znaną od Juneau po fort Yukon pod nazwą „Madonny”. Trzech mężczyzn grało w pokera, lecz tanio i bez zapału, nikt też im nie kibicował. W przyległej salce sennie kręciły się trzy pary przy dźwiękach skrzypiec i fortepianu.

Circle City nie było jednak ani opuszczone, ani nie cierpiano w nim na brak pieniędzy. Znad Łosiowego Potoku i z innych złotodajnych działek na zachód ściągnęli tu poszukiwacze złota, a że latem szczęście im dopisało, kieski mieli tęgo wypchane drogocennym piaskiem i samorodkami. Klondike wciąż jeszcze nie było odkryte, ludzie zaś nad Yukonem nie umieli ani kopać głębiej, ani rozmrażać ziemi ogniskami. W zimie więc praca zamierała i całą długą arktyczną noc wszyscy spędzali w takich wielkich skupiskach jak Circle City. Czas im się dłużył, pieniędzy mieli w bród, a jedynej rozrywki dostarczały knajpy. Lecz mimo to w „Tivoli” było pusto i nudno, toteż Madonna stojąca przy piecu ziewnęła szeroko i rzekła do Charleya Batesa:

- Jak tak dalej pójdzie, położę się spać. Co się dziś stało? Poumierali wszyscy czy co?

Bates nawet nie zadał sobie fatygi, aby jej odpowiedzieć, i z ponurą miną skręcał papierosa.

Dan MacDonald, senior tutejszych szynkarzy, trudniący się też hazardem nad górnym biegiem Yukonu, właściciel „Tivoli” łącznie z ruletką i wszystkimi stołami gry, który teraz bezradnie włóczył się z kąta w kąt po swoim obszernym lokalu, podszedł do pary pod piecem.

- Czy kto umarł? - zapytała Madonna.

- Tak wygląda - odparł.

- I to chyba wszyscy - oświadczyła kategorycznie i ziewnęła po raz drugi.

MacDonald uśmiechnął się, kiwnął głową i już miał coś odpowiedzieć, gdy nagle drzwi wejściowe rozwarły się na oścież - jakiś człowiek wszedł w krąg światła. Mroźna fala powietrza, pod wpływom ciepła izby skroplona w parę, zakotłowała się wokół niego, opadła mu do kolan, i - coraz cieńsza - powlokła się po podłodze i rozwiała o kilka stóp przed piecem. Nowo przybyły zdjął miotełkę z gwoździa na drzwiach i starannie omiótł ze śniegu mokasyny i długie wełniane skarpety. Można by go uważać za wysokiego mężczyznę, ale przy olbrzymim Kanadyjczyku, który odszedł od baru i stał teraz przy nim ściskając go za rękę, wydał się niski.

- Jak się masz, Elamie Czas-Nie-Czeka? - wołał Kanadyjczyk. - Kogoż to widzą moje oczy!

- Jak się masz, Luis! Dawno cię tu przywiało? - odparł nieznajomy. - Chodź, napijemy się i opowiesz mi wszystko o Kościanym Strumieniu. Dawaj no bracie grabę. Niech cię uścisnę. A gdzie twój wspólnik? Chcę go widzieć!

Od baru oderwał się drugi olbrzym i podszedł do nich. W tym całym kraju Olaf Henderson i Luis-Francuz, którzy wspólnie kopali złoto nad Kościanym Strumieniem, byli najwyższymi ludźmi, a nowo przybyły, choć ledwie o pół głowy niższy, skarlał przy nich zupełnie.

- Jak się masz, Olaf. Wiesz, że ciebie mi właśnie potrzeba? - rzekł ten, którego nazwano Elam Czas-Nie-Czeka. - Jutro są moje urodziny, muszę cię więc rozłożyć na obie łopatki, wiesz! I ciebie, Luis, także. Rozłożę cię w dzień moich urodzin. Chodź, Olaf, napijemy się czegoś i wszystko wam opowiem.

Nowo przybyły jak by tchnął życie we wszystkich.

- To Elam Czas-Nie-Czeka! - krzyknęła Madonna, która pierwsza poznała przybysza, gdy stanął w blasku świateł.

Charley Bates rozchmurzył się na jego widok, a MacDonald podszedł do tej trójki przy barze. Wraz z przybyciem nowego gościa cały lokal zaczął sprawiać wrażenie jaśniejszego i weselszego. Barmani rozruszali się, mówiono głośniej, słychać było czyjś śmiech. Kiedy zaś skrzypek zajrzawszy do sali powiedział pianiście: „To Elam Czas-Nie-Czeka!”, nawet walc nabrał szybszego rytmu, a tancerze ulegając ogólnej zarazie zawirowali, jak by im to naprawdę sprawiało przyjemność. Od dawna wiedzieli, że tam, gdzie zjawi się Elam Czas-Nie-Czeka, nikt się nie nudzi.

Tymczasem on, odwróciwszy się od baru, dojrzał przy piecu Madonnę i radosne spojrzenie jej oczu.

- Jak się masz, Madonna - zawołał. - Charley, co wam jest? Czemu się tak martwicie, skoro trumna kosztuje trzy uncje złota całego kramu? No, jazda, chodźcie tu i pijcie. Chodźcie, truchła, i wybierajcie, czym chcecie się truć. Chodźcie wszyscy. Ta noc należy do mnie i chcę ją przehulać. Jutro stuknie mi trzydziestka i - już po młodości! Dziś jej ostatnie podrygi. No, co, bawicie się ze mną? Jeśli tak, to do mnie, chłopcy, do mnie! Poczekaj no, Davis - zawołał widząc, że grający w faraona odsunął się wraz z krzesełkiem od stolika. - Poczekaj, zaraz się z tobą zmierzę i zobaczymy, czy ty pijesz na mój koszt, czy my na twój.

Wydobył z kieszeni kurtki ciężki woreczek ze złotym piaskiem i cisnął go na wyciągniętą z talii kartę.

Pięćdziesiąt - powiedział.

Davis wyrzucił na stół dwie karty. Wygrał Elam Czas-Nie-Czeka. Wtedy Davis wypisał na świstku papieru wysokość wygranej, a barman przy wadze odważył złotego piasku za pięćdziesiąt dolarów i wsypał do worka szczęśliwego gracza. W tylnej izbie umilkły dźwięki walca i trzy pary wraz ze skrzypkiem i pianistą szły w stronę baru. Dojrzał ich Elam Czas-Nie-Czeka i zawołał:

- Chodźcie tu, chodźcie i zamawiajcie, co chcecie. To moja noc, a takie noce nie zdarzają się często! Chodźcie całą bandą. Mówię wam, że to moja noc...

- Diabelnie podła noc - przerwał mu Charley Bates - aż wyć się chce.

- Masz rację, synku - wesoło ciągnął Elam Czas-Nie- Czeka. - Diabelnie podła noc, ale moja. A ze mnie stary wilk-samotnik. Posłuchaj mego wycia.

I zawył wilczym głosem tak przeraźliwie, że Madonna zadrżała i zatkała uszy zgrabnymi paluszkami. A w minutę potem już ją porwał w ramiona i razem wirowali ku parkietowi, by z pozostałymi trzema parami szaleć w szybkim wirgińskim tańcu. Kobiety i mężczyźni raźno hasali w mokasynach, niebawem gwar objął całą salę, a Elam Czas-Nie-Czeka był duszą zabawy. Swoimi żartami, czerstwym humorem i dowcipami wyrwał wszystkich z marazmu, w którym ich zastał.

Z jego przybyciem zmieniły się nastroje. Zdawało się, że natchnął wszystkich swoją niespożytą żywotnością. Ludzie, którzy wchodzili z ulicy, czuli od razu tę nową atmosferę, a na ich pytania barmani głową wskazując na tylną salę rzucali niedwuznaczne: To „Elam-Czas-Nie-Czeka szaleje”. A gdy kto już raz wszedł, zostawał i nie pozwolił barmanom próżnować. Ocknęli się gracze, toteż niebawem zabrakło miejsca przy stolikach, a stukot sztonów i szmer kulki latającej po tarczy ruletki górowały już monotonnie i niepodzielnie nad szorstkimi głosami mężczyzn tłumiąc ich przekleństwa i głośny, ochrypły śmiech.

Mało kto znał Elama Harnisha pod innym mianem niż Elam Czas-Nie-Czeka. To przezwisko przywarło do niego od pierwszych dni, gdy tylko przybył w te strony, a zrodziło się z jego zwyczaju budzenia rano towarzyszy głośnym i kategorycznym oznajmieniem, że czas nie czeka. Wśród pionierów w tej podbiegunowej dzikiej krainie, gdzie wszyscy właściwie byli pionierami, Harnish zaliczał się do najstarszych. Wprawdzie Al Mayo i Jack McQuestion przybyli tu wcześniej, ale oni szli przez Góry Skaliste, ze wschodu, od strony zatoki Hudson, gdy on przedostawał się przełęczami Chilcoot i Chilcat. Dwanaście lat tomu, wiosną 1883 roku, jako osiemnastoletni młodzieniec przebył Chilcoot. Szło ich sześciu. Jesienią powrócił tą samą drogą, lecz już tylko z jednym towarzyszem; czterech zginęło tragicznie w nie zbadanych i nie figurujących na żadnych mapach przestrzeniach. A teraz od dwunastu lat Elam Harnish bez przerwy szukał złota w mrokach polarnego kręgu.

I nikt nie szukał z podobnym uporem. Wyrósł wraz z tą krainą i nie znał żadnej innej. Cywilizacja była dlań snem z jakiegoś dawnego życia. Takie obozowiska jak Czterdziesta Mila i Circle City wydawały mu się stolicami. I nie tylko rósł wraz z tą krainą, ale - mimo że wciąż jeszcze była dzika - pomagał w jej rozwoju. Tworzył jej historię i geografię, a ci, co przyszli po nim, opisywali jego przejścia i nanosili na mapy wydeptane przezeń szlaki.

Na ogół bohaterzy nie lubią uznawać bohaterstwa innych, lecz wśród bohaterów tego młodego kraju Harnish, mimo swojego wieku, uchodził za seniora. Żaden z nich nie przybył tu przed nim. Żaden nie dokonał śmielszych czynów i żaden nie dorównywał mu wytrzymałością. W dodatku wszyscy przyznawali, że jest odważny, uczciwy i szlachetny.

Tam, gdzie na każdym kroku śmierć czyha na człowieka, machinalnie niemal szuka on rozrywki i wytchnienia w hazardzie. Nad Yukonem ludzie ryzykowali życie dla złota, a ci, którzy je wydobyli, grali o nie między sobą. Elam Harnish pod tym względem nie stanowił wyjątku. Był przede wszystkim stuprocentowym mężczyzną i pociągała go gra o życie. Charakter tej gry dyktowały warunki i otoczenie. Harnish urodził się na farmie w Iowa, jego ojciec przeniósł się do Wschodniego Oregonu. Dzieciństwo minęło Elamowi w tej górniczej krainie. Poznał tylko jedno prawo: ciężkiej walki o wielką stawkę. W tej grze liczył się hart i odwaga, ale karty rozdawało wszechpotężne bóstwo - przypadek. Uczciwej pracy dla małego, choć pewnego zysku nie brano pod uwagę. Prawdziwy mężczyzna podejmował wielką grę: ryzykował wszystkim dla wszystkiego, a trochę mniej niż wszystko równało się przegranej. Tak więc przez dwanaście lat nad Yukonem Elam Harnish przegrywał. Wprawdzie ubiegłego lata nad Łosiowym Strumieniem wydobył złota za dwadzieścia tysięcy dolarów, a to, co pozostało w ziemi, warte było drugich dwadzieścia. Ale jak sam mówił, był to tylko zwrot stawki. Postawił na kartę dwanaście lat życia, więc czymże było te czterdzieści tysięcy dolarów? Ceną tańca i wypitki w „Tivoli”. Przehulanej zimy w Circle City i zapasów na przyszły rok.

Ludzie nad Yukonem póty odwracali starą maksymę, aż wreszcie przybrała ona taką postać: „ciężko przyszło, łatwo poszło”.

Po zakończonym tańcu Elam Harnish znów wszystkich częstował. Whisky kosztowała dolara, gdy za uncję złota płacono szesnaście dolarów. Trzydzieści osób piło na koszt Elama, częstował ich zaś po każdym tańcu. Ta noc była jego

I nikt nie miał prawa płacić za siebie. Wcale jednak nie był pijakiem. Nie przywiązywał wagi do whisky. Za dużo miał w sobie życia; był za krzepki, zbyt zdrowy na ciele i duszy, by poddać się władzy alkoholu. Czasami przez całe miesiące na rzece i na szlaku nie pijał nic mocniejszego od kawy, a któregoś roku nawet tej kawy zabrakło. Przepadał za ludźmi, a że nad Yukonem jedynym miejscem spotkań towarzyskich były knajpy, wyładowywał się w podobnych zabawach. Za jego chłopięcych lat górnicy na Zachodzie zawsze tak robili, toteż dla niego prawdziwy mężczyzna tylko w ten sposób mógł obcować z ludźmi. Innej drogi nie znał.

Mimo że był tak samo ubrany jak wszyscy mężczyźni w ,,Tivoli”, od razu wpadał w oczy. Na nogach miał miękko garbowane mokasyny z łosiowej skóry, przyozdobione paciorkami na indiańską modłę. Spodnie zwykłe, a kurtkę z koca. Długie, futrzane rękawice, nadyukońskim zwyczajem zwisające na rzemyku okręconym wokół szyi, dyndały mu u boku. Na głowie nosił także futrzaną czapkę z podniesionymi nausznikami i luźno wiszącym sznurkiem, który je łączył. Z twarzy chudej i wydłużonej, z wystającymi kośćmi policzkowymi, przypominał Indianina. Śniada cera i ostre spojrzenie czarnych oczu pogłębiały jeszcze to podobieństwo, mimo że rodzaj ogorzałości i wykrój oczu zdradzał wyraźnie białego człowieka. I choć w gładko ogolonej twarzy bez zmarszczek kryło się coś chłopięcego, wyglądał na starszego, niż był. To wrażenie opierało się na czymś nieuchwytnym, a wynikało z charakterystycznych dla Harnisha przyczyn, z tego, co przeżył i zniósł, a co było ponad siły zwykłego człowieka. Pędził pierwotne, intensywne życie i coś z tego przebijało w jego oczach, kryło się w ustach, wibrowało w głosie.

Wargi miał wąskie, prawie zawsze mocno zaciśnięte na równych, białych zębach. Jednakże uniesione w górę kąciki łagodziły surowość ust i dodawały dobroci twarzy, tak jak drobne zmarszczki przy oczach dodawały jej wesołości. Te zbawienne cechy ratowały Harnisha przed własnym usposobieniem, w gruncie rzeczy całkiem dzikim, i gdyby nie one, przeważyłoby w nim okrucieństwo i złość. Nos miał cienki, zgrabny, proporcjonalny, z wyraźnie zarysowanymi nozdrzami, a czoło wysokie i - jakby w nagrodę za swoją wąskość - bardzo symetryczne i pięknie sklepione. Włosy proste jak druty i kruczoczarne także przywodziły na myśl Indianina i tylko idealne zdrowie mogło im dać ten wspaniały połysk.

- Elam Czas-Nie-Czeka czasu nie traci - roześmiał się Dan MacDonald słysząc wesołe okrzyki i wybuchy śmiechu dochodzące z sali, gdzie tańczono.

- A on to potrafi, no nie? - rzekł Olaf zwracając się do Luisa.

- No, i jak jeszcze, bracie - odparł Luis-Francuz. - Chłop jak złoto...

- Mówię wam, że samego Boga w sądny dzień zapędzi do przemywania duszyczek - przerwał mu MacDonald.

- Byczo powiedziane - mruknął Olaf Henderson z głębokim podziwem spoglądając na MacDonalda.

- Doskonale - przytaknął Luis-Francuz. - Chyba się czegoś napijemy przy tej okazji, co?

 

 

Rozdział II.

Była druga w nocy, kiedy tancerze, zmorzeni nieco głodem, na pół godziny przerwali zabawę. Wówczas to Jack Kearns zaproponował partyjkę pokera. Jack był tęgi, wysoki, a rysy twarzy miał toporne. Do spółki z Bettlesem niefortunnie próbował kiedyś założyć faktorie daleko za kręgiem polarnym, u źródeł Koyokuk. Po tym niepowodzeniu powrócił do swoich faktorii w Czterdziestej i Sześćdziesiątej Mili i całkiem zmienił plany: zamówił w Stanach Zjednoczonych mały tartak i rzeczny parostatek. Tartak Indianie już wieźli na psich zaprzęgach przez Chilcoot. Z początkiem wiosny, gdy lody ruszą, przetransportują go w dół Yukonu. Później, latem, kiedy rozmarznie Morze Beringa i ujście Yukonu, parowiec zmontowany w St. Michaels przybędzie w górę rzeki aż po burty wyładowany towarami.

A więc Jack Kearns zaproponował partyjkę pokera. Luis-Francuz, Dan MacDonald i Hal Campbell (któremu szczęście dopisało nad Łosiowym Strumieniem) chętnie na to przystali, bo zabrakło dla nich tancerek. Rozglądali się właśnie za piątym partnerem, gdy Elam Czas-Nie-Czeka wyłonił się z tylnej izby. Z Madonną pod rękę wiódł za sobą tancerzy. Na wołanie graczy podszedł do ich stolika w rogu.

- Może byś się przysiadł do nas? - zaproponował Campbell. - Masz dziś szczęście?

- Pewnie, że mam - ochoczo odrzekł Harnish i w tej chwili poczuł na ramieniu ostrzegawczy uścisk Madonny. Chciała, by tańczył dalej. - Oczywiście, że mam, lecz wolałbym zatańczyć. Niepilno mi ograbić was z pieniędzy.

Potraktowali tę odmowę poważnie i nikt nie nalegał. Ale w chwili, kiedy Madonna, pragnąc przyłączyć się do towarzystwa domagającego się kolacji, pociągnęła Harnisha za rękę, rozmyślił się nagle. Nie stracił ochoty do tańca i nie chciał jej urazić, ale ten natarczywy ucisk w ramię ranił jego poczucie wolności. Dawno już postanowił sobie, że żadna nie będzie nim rządziła. Lubiany przez kobiety, nie pozwalał się jednak usidłać. Były dla niego zabawką, rozrywką, częściowym wytchnieniem w tej wielkiej grze o życie; czymś, co stawiał na równi z whisky i hazardem. Z własnych zaś obserwacji wiedział, że znacznie łatwiej zerwać z piciem i z kartami niż z kobietą, gdy się człowiek już raz dał jej usidłać. Był sam sobie panem - rzecz naturalna u kogoś o tak silnej indywidualności - i buntował się nieprzytomnie lub uciekał w panicznym strachu, gdy poczuł, że ktoś może nad nim zapanować. Nie rozumiał słodyczy miłosnych pęt. Zakochani mężczyźni, których widywał, wydawali mu się obłąkanymi, a nad obłędem - uważał - nie warto się zastanawiać. Natomiast przyjaźń między mężczyznami była czymś zupełnie innym niż miłość mężczyzny do kobiety. W przyjaźni nie ma panowania, przyjaźń to transakcja, uczciwa umowa między mężczyznami, w której żadna strona nie wykorzystuje drugiej, a obie dzielą ryzyko na rzece i na szlaku, na górskich przełęczach, w walce o życie i w pogoni za złotem. Mężczyzna i kobieta rywalizują o władzę nad sobą i jedno z nich zawsze weźmie górę nad drugim. Przyjaźń to całkiem co innego: przyjaźń nie zna niewolnictwa i choć on, ponad miarę silny, dawał znacznie więcej, niż dostawał, to dawał nie dlatego, że musiał, lecz z królewskiej hojności. Wspaniałomyślnie obdarowywał własnym trudem i bohaterskim wysiłkiem.

Gdzież tu bodaj ślad niewoli albo cień przymusu w całodniowych marszach poprzez omiatane wichurą przełęcze z ładunkiem dwa razy cięższym niż ładunek towarzysza lub w przedzieraniu się przez moczary wśród roju komarów? Każdy robił, co mógł. I to było najważniejsze w umowie. Racja, że niektórzy mężczyźni są silniejsi od innych, ale dopóty, dopóki każdy daje z siebie maksimum, sprawa wygląda uczciwie, duch umowy zostaje zachowany, transakcji nie można nic zarzucić.

Z kobietami jest inaczej. Same dają mało, a żądają wszystkiego. Wystarczy spojrzeć na nie dwa razy, a już chcą cię wziąć pod pantofel. Proszę, taka Madonna: ziewała jak nieprzytomna, kiedy tu wchodził, lecz gdy ją poprosił do tańca, mało nie skakała z radości. Gdyby raz z nią zatańczył, to pół biedy, ale dlatego, że zatańczył z nią parę razy, już uważała, że ma prawo ściskać go za ramię, gdy mu zaproponowano partię pokera - odrażające widmo pantofla; pierwszy przymus, który musiałby znieść, gdyby jej ustąpił. Trzeba przyznać, że ładna z niej bestyjka: zdrowa, przystojna, postawna i dobrze tańczy, ale to kobieta ze wszystkimi kobiecymi słabostkami, z dążeniem omotania go i wypalenia swego znaku na jego ciele. Lepszy już poker. A poza tym tak samo lubił grać w pokera jak tańczyć.

Oparł się naciskowi Madonny całą inercją swojej masywnej postaci i rzekł:

- Kusi mnie, aby wam porządnie przetrzepać skórę.

I znów ucisk na ramieniu. Ha, próbuje wziąć go pod pantofel. Na chwilę przeważył w nim dzikus; objęła go fala śmiertelnego strachu i chęć mordu. Na myśl o zastawionej nań łapce na ułamek sekundy zamienił się w przerażonego i rozwścieczonego tygrysa. Gdyby był tylko dzikusem, uciekłby jak oszalały z tego miejsca albo też skoczył i rozszarpał Madonnę. Ale natychmiast odezwała się w nim od pokoleń narosła dyscyplina, dzięki której człowiek stał się niedoskonałym towarzyskim zwierzęciem. Zwyciężyły takt i uprzejmość: z uśmiechem w oczach, patrząc w oczy Madonnie, powiedział:

- Idź coś zjeść, bo ja nie jestem głodny. Potem zatańczymy. Jeszcze jest wcześnie. Idź, idź, kochanie.

Uwolnił ramię, dobrodusznie poklepał ją po plecach odwracając się jednocześnie do graczy.

- Siadam pod warunkiem, że gramy bez ograniczeń, stawiamy tak wysoko, jak chcemy.

- Aż pod sufit.

- Precz z sufitem!

Gracze wymienili spojrzenia i Kearns oznajmił:

- Dobra, bez ograniczeń!

Elam Harnish siadł na wolnym krzesełku i sięgnął po swój worek ze złotym piaskiem, ale się rozmyślił. Madonna postała chwilę odęta, potem odeszła do innych tancerzy.

- Przyniosę ci kanapkę - krzyknęła przez ramię Harnishowi.

Skinął głową na znak zgody. Uśmiechem okazała, że mu przebacza. Umknął przed pantoflem nie zadrasnąwszy jej zbyt boleśnie.

- Będziemy płacili markami - podsunął myśl Harnish - bo sztony zajmą cały stół... zgoda?

- Ja się zgadzam - odparł Hal Campbell. - Moje będą po pięćset.

- Moje też - rzekł Harnish.

Za nimi inni poczęli podawać wartość swoich marek. Luis-Francuz, najskromniejszy ze wszystkich, ustalił, iż jego będą warte po sto dolarów.

W owym czasie na Alasce nie było ani oszustów, ani szulerów. Grano uczciwie i ludzie sobie ufali. Słowo mężczyzny warte było tyleż, co jego złoto w węzełku. Marka, płaski kawałek metalu, kosztowała może najwyżej centa, lecz gdy ktoś określił jej wartość na pięćset dolarów, za tyle ją brano. Zwycięzca wiedział, że ten, co ją puścił w obieg, odważy mu złotego piasku za pięćset dolarów. A że marki były różnych kolorów, łatwo było określić, do kogo należały. Tak więc w owych wczesnych yukońskich latach nikt nie myślał o płaceniu do puli gotówką. Każdy z graczy odpowiadał całym majątkiem bez względu na jego rodzaj i położenie.

Harnishowi wypadło rozdawać. Wziął to za dobrą wróżbę, toteż tasując karty krzyknął barmanom, że stawia wszystkim kolejkę. A dając karty MacDonaldowi, który siedział po jego lewej ręce, zawołał:

- Nisko, przypaść tuż do ziemi, wy psiarnia! Zaprzeć się mocno łapami! Napiąć postronki! Całym ciężarem na szlejki! Jazda! Ho! Odjazd ku pani Fortunie! Powiem wam szczerze i jasno, że droga będzie trudna, mocno pod górę. Ostro wypadnie nam jechać i ktoś może nabić sobie przy tym tęgiego guza!

Gra zaczęła się cicho i spokojnie, bez rozmów lub prawie bez rozmów, choć wkoło panował gwar i hałas. Mimowolnym powodem tego ożywienia był Harnish. Coraz więcej poszukiwaczy złota przybywało i zostawało w „Tivoli”, bo nikt nie chciał zostać na boku, gdy Harnish hulał. Na parkiecie był tłok, a że brakowało kobiet, mężczyźni przewiązywali ramiona chusteczkami i tańczyli za damy. Zajęto też już wszystkie miejsca przy stolikach do gry, a głosom mężczyzn rozmawiających przy barze i piecu towarzyszył bezustanny stukot sztonów i przenikliwy, to rosnący, to opadający turkot kulki w ruletce. Słowem - była to mieszanina wszystkich typowych składników nadyukońskiej hulaszczej nocy.

Poker[2] ze zmiennym szczęściem wlókł się ospale, bo karta nie szła. Grano nawet wysoko, ale przy słabych kartach wszystkie rozgrywki kończyły się prędko. Luis-Francuz wziął pulę z pięcioma tysiącami dolarów na dokupionego straighta, bo Campbell i Kearns mogli się pochwalić tylko trójkami. Ktoś wygrał osiemset dolarów na zwykłą parę trójek przy otwarciu kart. Innym znów razem Harnish wezwał bezczelnie blefującego Kearnsa do pokazania kart i zagarnął dwa tysiące dolarów. Kearns miał tylko złamanego straighta, gdy Harnish, zdradzając wiele zimnej krwi, z parą dziesiątek zmusił go do pokazania, co ma w ręku.

Ale o trzeciej nad ranem karta poszła. Była to jedna z tych wielkich chwil, na którą pokerzyści czekają całymi tygodniami. Wiadomość o tym błyskawicznie rozeszła się po całym „Tivoli”. Kibice ucichli. Ludzie siedzący dalej przerwali rozmowy i podeszli do stolika. Zbliżyli się też i gracze od innych stołów. Parkiet opustoszał i niebawem ze sto osób w skupieniu obstąpiło pokerzystów. Wysoka gra rozpoczęła się jeszcze przed dokupem i szła nieprzerwanie. Rozdał Kearns, a Luis-Francuz otworzył grę jedną swoją marką, to znaczy za stu dolarów. Campbell tylko się odezwał, ale Elam Harnish zaraz po nim dopłacił pięćset dolarów, robiąc przy tym niedbałą uwagę pod adresem MacDonalda, że nie chce go płoszyć.

MacDonald raz jeszcze zajrzawszy w karty wyłożył tysiąc dolarów w markach. Kearns odezwał się po długiej medytacji. Luis-Francuz po równie długiej medytacji dopłacił dziewięćset dolarów za pozostanie w grze. Campbell musiał dać tyleż, aby nie odpaść, ale ku ogólnemu zdziwieniu dorzucił jeszcze tysiąc.

- No, nareszcie jedziemy w górę - zauważył Harnish kładąc tysiąc pięćset dolarów i dorzucając dalszy tysiąc. - Pani Fortuna niechybnie czeka na szczycie, uważajcie tylko, aby wam szlejki nie popękały.

- Ja też się do niej palę - wpadł mu w ton MacDonald i dodał do puli markami dwa tysiące i jeszcze tysiąc.

Teraz już nikt z grających nie wątpił, że wszyscy mają mocną kartę. I choć ich twarze nie zdradzały najmniejszego poruszenia, podświadomie zebrali się w sobie. Usiłowali zachowywać się jak najnaturalniej, a ta naturalność u każdego wyglądała inaczej. Hal Campbell był jeszcze ostrożniejszy niż zwykle. Luis-Francuz przejawiał żywe zaciekawienie tym, co się dzieje; MacDonald zachował pogodną dobroduszność, aczkolwiek sprawiała ona wrażenie nieco przesadnej; Kearns był zimno obojętny i lakoniczny; Elam Harnish zaś śmiał się i żartował jak zawsze. Jedenaście tysięcy dolarów leżało w puli w postaci stosu nieporządnie spiętrzonych marek na środku stołu.

- Zabrakło mi już marek - żałośnie poskarżył się Kearns. - Grajmy na kwity.

- Cieszę się, że nie pasujesz - kordialnie odparł mu MacDonald.

- Jeszcze nic pewnego. Dałem tysiąc, ile mam dopłacić?

- Musisz się odezwać z trzech tysięcy, ale nikt ci nie przeszkadza dać więcej.

- Więcej! O do diabła! Pewnie myślisz, że mam cztery asy jak ty - przyjrzał się swoim kartom. - Ale posłuchaj, Mac: coś mi mówi, żeby spróbować. Płacę te trzy tysiące!

Wypisał sumę na skrawku papieru, machnął pod nią swój podpis i rzucił ten kwit na środek stołu.

Teraz wszyscy wbili spojrzenia w Luisa-Francuza, który przez chwilę przebierał nerwowo palcami karty, a potem westchnąwszy „O Boże, czuję, że nic z tego nie będzie!”, z żalem je odrzucił.

Natychmiast spojrzenia ponad stu par oczu skierowały się na Campbella.

- Nie chcę ci utrudniać, Jack - rzekł Campbell poprzestając na wyłożeniu dwóch tysięcy dolarów.

Spojrzenia przeniosły się na Harnisha, który skrobnął coś na kawałku papieru i przesunął go na środek stołu.

- Chciałbym, żebyście wiedzieli - rzekł - że to nie szkółka niedzielna towarzystwa dobroczynności. Daję te dwa, Jack, i jeszcze tysiąc. Będziesz miał robotę, Mac, dla tych swoich czterech asów!

- Kocham taką robotę. Widzisz, dokładam tysiąc - odparł Mac.

- A jak twoje przeczucie, Jack?

- Mocne jak wszyscy diabli! - Kearns długo przebierał karty. - Gram dalej, tylko że musicie wiedzieć, jak stoję. A więc mam parowiec „Bella” wart dwadzieścia tysięcy jak nic. Poza tym na półkach w Sześćdziesiątej Mili leży towaru za pięć tysięcy. Wiecie też, że tartak już wiozą. Jest teraz na jeziorze Linderman i budują łódź dla niego. Dobry jestem?

- Jedź, bracie, dalej, dobry jesteś - odparł Czas-Nie-Czeka. - A skoro już o tym mowa, powiem wam przy okazji, że mam dwadzieścia tysięcy w kasie u Maca, a dalszych dwadzieścia w działce nad Łosiowym Strumieniem. Znasz ją, Campbell. Będzie tam tyle w ziemi?

- Z pewnością.

- No to ile trzeba dopłacić? - zapytał Kearns.

- Dwa tysiące, żeby się odezwać.

- Dostaniesz w skórę - ostrzegł go Harnish.

-...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin