La Brooy Melanie Serce nie sluga A5.doc

(1562 KB) Pobierz
Serce nie sługa




Melanie La' Brooy

Serce nie sługa

 

 

Przełożyła: Barbara Tkaczow

Tytuł oryginału: Love Struck

Rok pierwszego wydania: 2003

Rok pierwszego wydania polskiego: 2004

 

W poszukiwaniu lepszego życia Isabelle Beckett oraz jej chłopak Charlie przeprowadzają się do Sydney, gdzie Isabelle bardzo szybko znajduje ciekawą i dobrze płatną pracę, a Charlie równie szybko znajduje pracę nieciekawą i źle płatną. Po pewnym czasie los się jednak do niego uśmiecha i otrzymuje bardzo atrakcyjną ofertę... z drugiego końca Australii. Rozłąka, jak wiadomo, nie służy związkom, więc któregoś dnia Isabelle zostaje sama. Mimo wielu atrakcji, jakie oferuje duże miasto, dziewczynie przychodzi stawić czoło faktowi, iż dalsze trwanie bez pary w Sydney to doświadczenie, na które jest zupełnie nieprzygotowana. Nie do zniesienia stają się rozwijający swoje teorie sztuki taksówkarze. Ma dość pająków pod prysznicem i wielu innych rzeczy. Stara się jednak zachować godność i przez cały czas wierzy w romantyczne przeznaczenie. Krok po kroku odzyskuje kontrolę nad swoim życiem. A przynajmniej tak się jej wydaje. Sprawy komplikują bowiem mężczyźni, których Isabelle spotyka na swojej drodze coraz częściej...


Spis treści:

Prolog. Nienawidzę Sydney.              4

1. Charlie odchodzi.              5

2. Harriet, Audrie i bernardyn Barry.              20

3. Frannie i Zoe.              34

4. Zbrodnia...              51

5. ...i kara.              62

6. Mroczne przedmioty pożądania.              76

7. Sztuka wymaga ofiar.              89

8. Wkracza Ślizel, oślizła oboistka.              102

9. Na Boże Narodzenie chcę dostać wrotki!              112

10. Jak nie urok to deska do prasowania..              134

11. Cory Czwarty.              153

12. Lekcje prania i botaniki.              166

13. Samodoskonalenie i gerbery.              181

14. Nowa Ja.              194

15. Przyjęcie.              205

16. Hamish, zaginiony kot.              227

17. Styl życia.              243

18. Spacerkiem przez miasto (czyli, gdzie podziała się torebka Anny Kareniny?).              260

19. Kłamstwa, cholerne kłamstwa.              285

20. Druga randka.              312

21. Doktor Jack.              344

 

 

 

 

Mojej ukochanej niani Audrey La 'Brooy niezwykłej, niezależnej kobiecie o szelmowskich oczach

 

 


Prolog. Nienawidzę Sydney.

Nienawidzę, bo to przez to cholerne miasto jestem załamana, nieszczęśliwa i wkurzona, choć znaczna część winy spada również na Niedzwoniącego Charliego i na wszystkie pieprzone szetlandzkie kuce.

Wstydzić się także powinni: Henry James (za napisanie Portretu damy), budowlaniec Trevor i cała rodzinka Triebertów (wielce zasłużona w rozwoju nowoczesnej oboistyki). Ponadto o spisek zawiązany w celu wtrącenia mnie w otchłań rozpaczy i zborsuczenia oskarżam następujące osoby i stworzenia: Gościa, Który Kradł Monety z Pralkowego Automatu, Wrednego Gerarda, Lokatora spod Dziesiątki (wiecznie przylepiającego jakieś kartki na tablicy ogłoszeń), doktora Allena, krowy (za to, że dają mleko), producentów kahlui (przede wszystkim za to, że umożliwili łączenie jej z mlekiem) i w końcu tego Botanika od Fran. Zdecydowanie też czuję odrazę do facetów trzymających bezwłose miniaturowe psy o głupich, pretensjonalnych imionach, a na dodatek uważających, że mówię dialektem. Oto dlaczego.


1. Charlie odchodzi.

- To w zasadzie wszystko bzdura, no nie? Głos taksówkarza brutalnie wyrwał mnie z miłego rozmarzenia i zmusił do porzucenia kontemplacji wspaniałych widoków przesuwających się za oknem taksówki: smukłych przęseł mostu Anzac i przecudnego błękitu Zatoki Sydney.

- Przepraszam... co jest w zasadzie bzdurą? - spytałam grzecznie, choć głupio. Gdybym nie była tak pochłonięta podziwianiem widoków, pewnie zdobyłabym się na coś bardziej błyskotliwego niż taka idiotyczna odzywka. Cholera, cudowna Zatoka Sydney. To wszystko przez nią.

- No ta cała śtuka - odpowiedział taksówkarz powoli, ale z wielką satysfakcją, smakowicie i z pogardą rozciągając inkryminowane słowo do wersji „śtuuuka”.

Jęknęłam w duchu. To był niewybaczalny błąd mówić taksówkarzowi, że pracuję w aukcyjnym domu sztuki. Z moich bolesnych doświadczeń z tym osobliwym plemieniem, jakim są taksówkarze, wiedziałam, że przez resztę trasy będę skazana na słuchanie monologu o tym, że wszystkie obrazy powstałe od czasów, kiedy Monet namalował swój ostatni nenufar, to w zasadzie kupa pretensjonalnych bohomazów.

Zostanę też poinformowana, że sześcioletni synek/ córeczka/ pies rasy labrador taksówkarza potrafią namalować obraz o niebo lepszy od połowy tego śmiecia, jakie wisi w Galerii Sztuki Nowej Południowej Walii. Zadziwiające, ale większość taksówkarzy wydaje się żywić szczególną odrazę do Picassa. Spotkałam już takich, którzy bez oporów przyjmowali krowy w formalinie Damiena Hirsta czy instalacje Carolee Schneeman ze zużytych tamponów, ale każda wzmianka o Picassie skazywała mnie na wysłuchiwanie długich tyrad o tym, że przecież ludzie nie mają trojga oczu, i to po jednej stronie twarzy, a nosy nie wyrastają im z uszu, i to pod kątem prostym. Mój taksówkarz, pewny swoich racji, ściszył co nieco radio i płynący zeń czyjś oburzony głos perorujący coś - o ile dobrze pojęłam - o imigrantach, i ruszył z kopyta z nieśmiertelnym tekstem:

- Wie pani, przy połowie dzisiejszych malunków człowiek nawet nie wie, CO właściwie one przedstawiają.

Odmruczałam COŚ niezobowiązującego, mam bowiem niezłomną zasadę, by w nic nie wdawać się z taksówkarzami, nigdy i nigdzie.

Takie związki bowiem w przeszłości prowadziły tylko do obopólnej frustracji i rozczarowania. Trudno zresztą, żeby było inaczej, zważywszy, że zaczynało się zazwyczaj od wyczynianych przeze mnie rozpaczliwych i błagalnych gestów z chodnika. Wyglądałam wtedy jak skrajnie zdesperowana prostytutka, która haniebnie oblała egzamin z podstawowych zasad nagabywania. Wyraz zaś mojej twarzy był skrzyżowaniem powabnej bezradności z chłodnym profesjonalizmem (który miał skłaniać tych drani taksówkarzy, by mnie zabrali, bo właśnie zdążam na supertajne posiedzenie ONZ w sprawie światowego kryzysu i już jestem spóźniona), a efekty moich starań były zazwyczaj takie jak i dziś: około 38 pustych taksówek przemknęło bez zatrzymania (a kto wie, może to, kurczę, była wciąż jedna i ta sama taryfa krążąca w złudnej nadziei, że trafi się jej klient wyglądający nieco normalniej).

W końcu jedna wreszcie zwolniła, taksówkarz przyjrzał mi się beznamiętnie, po czym zatrzymał się - na tyle daleko, że musiałam uskoczyć przed dwoma autobusami i prawdopodobnie nawalonym kierowcą saaba, nim wreszcie zziajana dopadłam zbawczych drzwiczek.

Po szczęśliwym złapaniu taksówki zawsze przychodzi kłopotliwy moment decyzji, gdzie siadać: z przodu czy z tyłu? Wybór tylnego siedzenia stanowi wyraźny sygnał: życzę sobie być odwieziona na miejsce bez żadnej konwersacji i jakichkolwiek towarzyskich kontaktów Z kierowcą, co sprawia, że z miejsca czuję się jak obrzydliwa, ohydna snobka. A wtedy ogarnia mnie zawsze takie poczucie winy, że w ramach ekspiacji i rekompensaty zaczynam okazywać zainteresowanie sprawami kierowcy w stopniu, który (w jego opinii) uchodzi tylko na pierwszej randce. Z drugiej strony, siadanie z przodu sprawia, że robię się strasznie wesolutka i szczebiotliwa, i zwykle kończy się tym, że opowiadam taksówkarzowi całą historię swojego życia, w duchu klnąc siebie w żywy kamień za to, co robię i za to, że przeniosłam się z Melbourne do Sydney. Dodatkowo przez cały czas zastanawiam się, czy jadąc z Woollahry na Balmain naprawdę trzeba jechać przez Góry Błękitne.

Tymczasem taksówkarz tokuje. O polityce. O religii. O sztuce (śtuce...). O muzyce. Doprawdy, to wykańcza. Dla taksówkarzy to pestka względnie pryszcz - krążąc całymi dniami po mieście są, dzięki radiu, na bieżąco we wszystkich najświeższych sensacjach, plotkach i skandalach i mogą wygłaszać opinie prawie na każdy temat. Ale ja jestem dziewczyną pracującą i bardzo zajętą. To nie moja wina, że z trudem przypominam sobie, jak u diabła nazywa się prezydent Indonezji, nigdy też nie potrafię do końca zrozumieć, o co do cholery biega na tym całym Środkowym Wschodzie.

Zazwyczaj po rozmowie z taksówkarzem wpadam w totalny dołek i ponuro rozmyślam nad płytkością i pospolitością mego żywota.

Mój taksówkarz narzekał właśnie na te wszystkie nowoczesne obrazy, których istnienie odczuwał jako osobisty afront dla swej artystycznej wrażliwości. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko znowu wydać niezobowiązujący pomruk i skierować ponownie całą uwagę na podziwianie widoków.

Fakt, że Sydney jest - bez wątpienia - uderzająco i oszałamiająco piękne. Ja i mój chłopak, Charlie, przenieśliśmy się tu z Melbourne rok temu, każde do nowej pracy. Ja pracowałam na wschodnim przedmieściu Woollahra (bardzo szykowne, z klasą, przeciętnie po dwa eleganckie sklepy spożywcze na jednego mieszkańca i przeogromna obfitość zadbanych blondynek, które do perfekcji opanowały sztukę uśmiechu bez pokazywania zębów). Charlie był instruktorem pilotażu i pracował na lotnisku w Bankstown (zupełnie nieszykowne i całkowicie bez klasy, przeciętnie po dwa spalone wraki samochodów na jednego mieszkańca i niepokojąco duża liczba znaków drogowych wskazujących drogę do Canberry, jak gdyby był to cel zarazem najbliższy i najlepszy.

Zamieszkaliśmy w ładnym starym segmencie w Balmain. W dzielnicy tej żyje była klasa robotnicza, dumna ze swego świeżutkiego stylu yuppie. Występuje tu przedziwna mieszanina starych pubów i nowiutkich sklepów sprzedających czasem przedziwne rzeczy.

Ludność Balmain to albo staruszkowie (co drugi ma na imię Bert), którzy pracowali w przemyśle okrętowym, albo pary z trzydziestoletnim stażem (zwykle o imionach Olivier i Briony). W ciągu tych kilku miesięcy, które upłynęły od naszych przenosin do Sydney, zdążyłam nabrać protekcjonalnego współczucia dla wszystkich mieszkających na North Shore. W weekendy odbywałam długie spacery wzdłuż drogi biegnącej wybrzeżem od Bondi do Cogee i właściwie zapomniałam o wszystkich zasadach ruchu drogowego, jakich się kiedykolwiek nauczyłam. Nie miałam własnego samochodu, stąd tyle czasu spędzałam w taksówkach. Parę razy zdarzyło mi się prowadzić, Odkryłam wtedy, że tutejsi kierowcy to najbardziej nerwowa i źle wychowana forma życia na tej planecie.

Maniery sydnejskich kierowców są tym dziwniejsze, że mieszkańcy Sydney cieszą się zasłużoną opinią ludzi tolerancyjnych i wyrozumiałych: dają tego dowody podczas corocznego karnawału (nie mówiąc już o olimpiadzie) oraz przez fakt, że wciąż pozwalają tu mieszkać Johnowi Howardowi[1]. Chociaż gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że sydnejczycy nie lubią mieszkańców Melbourne; czują głęboką wzgardę do każdego, kto ma nieszczęście pochodzić z Brisbane; łaskawie tolerują tych z Adelaide, bo tam produkuje się dobre wino; z trudem zauważają istnienie Perth; uważają, że Hobart i Darwin są nieco... obciachowe i że w dobrym tonie jest nie wymieniać publicznie nazwy Canberra.

Wychowana zostałam w tradycjach ruchu kołowego Melbourne, gdzie czeka się cierpliwie, aż osoba, która zostawiła samochód blokujący jednokierunkową ulicę, raczy do niego wrócić, a nawet krótkie użycie klaksonu traktowane jest jako objaw piractwa drogowego. Kierowcy w Sydney natomiast kochają klaksony. Trąbią przy każdej nadarzającej się okazji, a czasem i bez. Przechodnie na przejściach dla pieszych są otrąbiani na okrągło. Trąbi się na każdego, kto choćby przez ułamek sekundy zagapi się przy zielonym świetle. Z własnego gorzkiego doświadczenia wiem, że próba zmiany pasa nieuchronnie spotka się z głośno trąbioną fanfarą. Mówi się, że kierowcy w Melbourne, zanim zmienią pas, czekają na oficjalne pisemne zezwolenie.

Chyba jest w tym jakieś źdźbło prawdy. Niemniej sądzę, że możliwa jest jakaś średnia między standardami Melbourne i Sydney.

Arogancji sydnejskich kierowców dorównuje tylko arogancja tutejszych drogowców. Często zdarzało mi się znaleźć gdzieś na głównym skrzyżowaniu, na próżno rozglądając się za jakimś znakiem, który by mi powiedział, gdzie u licha jestem. Oczywiście można powiedzieć, że skoro nie wiem, gdzie jestem, to moje miejsce jest w autobusie turystycznym z tymi wszystkimi nieszczęśnikami, którzy nie przeszli jeszcze chrztu w słonych pianach Bondi lub myślą, że Paddington to imię niedźwiedzia. Jednak dla kogoś przyzwyczajonego do szerokich i rozsądnie zaplanowanych ulic Melbourne, chaotyczna zabudowa Sydney jest, łagodnie mówiąc, męcząca i zniechęcająca. Pasy jezdni zlewają się, albo bez żadnego ostrzeżenia zmieniają się nagle w pasy ze skrętem tylko w prawo. Jednokierunkowe ulice mnożą się jak króliki. Każdemu desperatowi zamiast prozacu można z równym powodzeniem przypisać pracę rowerowego kuriera w tym mieście, a do repertuaru miejskich horrorów należy pogłoska, że dziennie co najmniej kilku dojeżdżających do pracy w godzinach szczytu umiera zatrutych tlenkiem węgla w korkach w tunelu pod zatoką. A wniosek z tego wszystkiego jest jeden - albo nauczysz się poruszać w tym piekle, albo skończysz kompletnym (fizycznym i emocjonalnym) załamaniem - najlepiej na Moście Portowym w godzinach szczytu, gdy zobaczysz, że nie masz drobnych na myto. Jeśli i to, nie nauczy cię żyć w Sydney i kochać je, to już nic cię nie nauczy.

Dziś jednak, gapiąc się przez okno taksówki, odkryłam w sobie pokłady wyrozumiałości, a nawet doszłam nagle do wniosku, że ci wściekli, nerwowi i wkurzający kierowcy nie są tak naprawdę źli. Oni po prostu za bardzo się miotają. I chociaż tyle razy mnie wkurzali, nie mogłam ich za to winić. Bo przecież jest Zatoka i wzgórza tworzące najcudowniejsze widoki, z którejkolwiek strony spojrzeć. Gdy tkwiłam uwięziona w korku, lubiłam wypatrywać w oddali przebłysków niezrównanego błękitu Zatoki i białych żagli na jego tle.

Fakt, że naprawdę mieszkam w Sydney, ciągle mnie jeszcze zaskakiwał i nawet zdumiewał. Oczywiście tęskniłam za zostawionymi w Melbourne przyjaciółmi, psem i całą rodziną, ale jednocześnie cieszyłam się życiem w nowym mieście, już trochę poznanym, lecz wciąż jeszcze pełnym niespodzianek, nowych ludzi i nowych doświadczeń.

A najważniejsze było to, że po raz pierwszy w życiu byłam absolutnie szczęśliwie zakochana.

Aż do tej pory nie miałam żadnego dłuższego i poważniejszego związku i, prawdę mówiąc, czasami łapałam się na tym, że nie bardzo umiem się znaleźć w tej nowej sytuacji. Te wszystkie gry i zabawy, przekomarzania i udawane dąsy w najbardziej prozaicznych sytuacjach: w supermarkecie w dziale cukierniczym ja wrzucałam stosy batonów Tim Tam do wózka, a Charlie je wyjmował; ja próbowałam dać mu klapsa, on łapał mnie za ręce i kończyło się to długim namiętnym pocałunkiem, ku zakłopotaniu reszty kupujących. Czasami w takich chwilach pragnęłam choć na chwilę doświadczyć tego szczególnego uczucia wyjścia z ciała, by spojrzeć na nas oboje z góry, dziwiąc się, co się stało z tą niezależną dziewczyną, jaką kiedyś byłam - dziewczyną otrząsającą się z obrzydzeniem na widok par szczebioczących do siebie po dziecinnemu, która uważała za okrutne i samolubne takie migdalenie się w supermarkecie (i to w dziale mrożonek) na oczach zmagających się z burzą własnych hormonów nastolatków.

Na ogół jednak o to nie dbałam. Doprawdy cudownie było wracać do domu wiedząc, że czeka tam na mnie ktoś, kto mnie przytuli, wycałuje, z uwagą wysłucha wszystkich opowieści o tym, co mi się przydarzyło, jakby to były najważniejsze sprawy tego świata. Uwielbiałam wspólne szykowanie kolacji i miła była pewność, że jest się do kogo przytulić każdej nocy. A najbardziej lubiłam chwile, gdy budziłam się rano i patrzyłam na śpiącego Charliego. Czasami ogarniała mnie tak przemożna fala czułości i miłości, że z trudem powstrzymywałam się, by pełnym głosem nie zaśpiewać Zawsze będą kochać cię, co zważywszy, że kompletnie nie umiałam śpiewać, wychodziło zawsze jak niezbyt udane jodłowanie. Raz kiedyś spróbowałam, myśląc, że obudzenie słodkim śpiewem swego chłopaka będzie cudownym romantycznym początkiem dnia (a jeśli on kocha mnie naprawdę, nie będzie się małodusznie czepiał, że fałszuję), ale niestety efekt był daleki od zamierzonego. Charlie najpierw cisnął we mnie poduszką, potem zaczął się śmiać i zapowiedział, że jeśli jeszcze raz mu tak z rana i w stroju Ewy zajodluję, to mnie rzuci. No i więcej tego nie zrobiłam, a ten palant i tak mnie rzucił.

 

* * *

 

Taksówka w końcu zatrzymała się przed naszym domem w Balmain.

Zapłaciłam i wysiadłam, zmuszając się do krzywego uśmiechu, gdy taksówkarz do słów pożegnania dołączył swe poglądy na futurystyczną sztukę XX wieku i jej związki z wysiedlaniem Kurdów. Przynajmniej tak to zabrzmiało.

Pomachawszy naszym sąsiadom, Timowi i Stelli, którzy właśnie wracali ze spaceru ze swoją nazbyt żywą suczką imieniem Marcia, otworzyłam frontowe drzwi i od razu zdałam sobie sprawę, że coś jest straszliwie nie tak. Mieszkanie było wysprzątane na błysk, a z kuchni dochodziły wonne i smakowite zapachy. Wietrząc kłopoty, porzuciłam pospiesznie torebkę w przedpokoju i z narastającym przeczuciem katastrofy ruszyłam do kuchni.

Przeczucie nabrało mocy na widok świeczek zapachowych, stołu przybranego świeżymi kwiatami i wszystkich innych standardowych składników romantycznej kolacji we dwoje. Charlie słysząc, jak wchodzę, odwrócił się i szeroko uśmiechnął.

- Cześć, śliczna.

O kurczę blade. Czyżby to dziś była nasza rocznica? Rozpaczliwie próbowałam przelecieć w myśli wszystko, co od ręki (i od biedy) nadawałoby się na prezent, żeby Charlie nie pomyślał, że zapomniałam.

Nie wiedzieć czemu, jedyne, co mi przyszło na myśl to rezerwowa paczka pończoch, którą trzymałam w górnej szufladzie (mając przy tym rozpaczliwą nadzieję, że Charlie jednak nie chciałby takiego prezentu). W takich sytuacjach niezastąpiona jest moja siostra, Audrey.

Potrafi skombinować uroczy prezencik ze wszystkiego i z niczego.

- Cześć - bąknęłam niepewnie, starając się wywnioskować cokolwiek z jego zachowania. - Spóźniłam się?

- Ależ nie, zjawiłaś się w samą porę, właśnie skończyłem szykować kolację.

Powiedziawszy to, ruszył do stołu z talerzami w obu rękach, w przelocie całując mnie w czubek głowy. Co się dzieje, u diabła? Charlie lubił kucharzyć, a i kwiaty mi przynosił (w tamtych minionych dniach, gdy pracował nad zaciągnięciem mnie do łóżka), ale po dwóch latach wspólnego życia uroczysta kolacja plus kwiaty mogły oznaczać tylko jedno: że coś się kroi. Wciąż lekko otumaniona, padłam na krzesło i zaczęłam jeść, a Charlie nalał wina. Jeśli nie była to nasza rocznica, to stanowczo znaczy, że coś jest nie tak. Nagle poraziła mnie straszliwa myśl: a co jeśli Charlie mnie zdradza? Cholera, na pewno ma romans, jak amen w pacierzu.

Spojrzałam na niego spode łba, szturchając przy tym widelcem pierś kurczaka. Ze środka trysnął strumyczek sosu. Gapiłam się właśnie tępo na tonące w nim kulki groszku, gdy usłyszałam, jak Charlie mówi:

- Mam nadzieję, że porządnie zgłodniałaś, bo zrobiłem też pyszny deser.

Tego już było za wiele. Położyłam widelec.

- Charlie, co jest grane? Co to wszystko znaczy?

Jakby się troszkę speszył, ale natychmiast wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

- Oj, nic nie jest grane, co ty? Po prostu zjedzmy razem smaczną kolację, dobrze? A potem - mam dla ciebie niespodziankę.

Taki tekst mógł zapowiadać zarówno oświadczyny, jak i zerwanie. Taka już jest natura nowoczesnych związków, że podchody Charliego mogły być wstępem do czegoś przykrego.

Ciągle grzebałam w utytłanym w sosie groszku, gdy nagle usłyszeliśmy otwieranie frontowych drzwi i mały kłębek futra pomknął jak rakieta korytarzem, goniony hałaśliwie radosnymi głosami Tima i Stelli. Marcia z rozpędu wskoczyła mi na podołek i podjęła energiczne próby polizania mnie po twarzy, a ja rozpaczliwie, choć bez wielkiej nadziei na sukces, starałam się ją zrzucić z kolan. Tego mi jeszcze brakowało! Charlie się oświadcza i nasze zaręczyny pieczętuje namiętny pocałunek zalatujący karmą dla szczeniaków.

- Siemanko! - ryknął Tim, tocząc się korytarzem objuczony kartonem piwa. - Pomyśleliśmy ze Stellą, że pomożemy wam obojgu w oblewaniu.

- Oblewaniu czego?

Zmieszanie Charliego wyraźnie wzrosło. Desperacko dawał Timowi wzrokiem jakieś znaki. Tim jednak nie zauważył jego wysiłków, pomknął do kuchni i zaczął z hałasem otwierać piwo.

Stella uśmiechnęła się do mnie.

- Wiesz, pomyśleliśmy, że zanim Charlie wyjedzie, zdążymy urządzić jeszcze parę popijaw.

Udało mi się w końcu zepchnąć Marcie z kolan. Niezrażona, natychmiast przeskoczyła na kolana Charliego i jemu zaczęła lizać twarz. W porządku, teraz oboje równo będziemy śmierdzieć psim żarciem.

Dotarło do mnie wreszcie, że nie zamierzał mi się dziś oświadczyć.

- Charlie - spytałam tak słodziutko, że aż usiadł prosto i spojrzał na mnie cokolwiek spłoszony. - Charlie, co się dzieje?

- O rany! Jeszcze nie powiedziałeś o niczym Isabelle? O, kurczę...

Zamilkła nagle i wycofała się do kuchni, ale żadne z nas nie zwróciło na nią uwagi.

- Izzy - (Charlie to jedyna osoba na świecie, której pozwalam się tak nazywać). - Przerwał, wbił wzrok w blat stołu, potem spojrzał na mnie.

- Izzy, dostałem propozycję pracy w Adelaide.

- Że co?! - kompletnie osłupiałam i wytrzeszczyłam na niego oczy. - Kiedy? Kiedy ci to zaproponowano?

- Dzisiaj. To bardzo dobra szkoła pilotażu i...

Lecz do mnie dotarło w tej chwili coś jeszcze. Spojrzałam na Tima i Stellę, którzy zerkali na mnie, udając jednocześnie ogromnie zajętych zdejmowaniem kapsli z butelek.

- Ale jeśli oni przyszli, żeby to oblać, to znaczy, że... że już przyjąłeś tę pracę?

Charlie spojrzał na mnie wzrokiem skrzywdzonej i uciśnionej niewinności.

- Odpowiedziałem im od razu, Iz. Żądali jasnej odpowiedzi i... - jego głos zamarł, a ja nadal gapiłam się na niego tępo i z niedowierzaniem.

- Ale ja nadal nic nie rozumiem. Dlaczego zaproponowali ci tę pracę?

Teraz to Charlie i Marcia patrzyli na mnie - dwie pary łzawoproszących, szczenięco słodkich ocząt. Czułam się podle: jakbym skopała ich oboje.

- No, ja... wysłałem ofertę. Parę miesięcy temu.

- Starasz się o pracę w innym stanie i nic mi o tym nie mówisz?

- Iz, przecież wiesz, że wysyłam mnóstwo ofert. Ta moja praca tutaj nie daje mi żadnych perspektyw i przecież wiesz, że chciałem ją rzucić.

- Myślałam, że szukasz nowej pracy w Sydney! - teraz mój głos przypominał marudzenie obrażonego bachora. Czułam to, ale nic nie mogłam poradzić. Naprawdę przecież zamierzałam powiedzieć: - Jak możesz chcieć mnie ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin