Kudlinski Tadeusz Dagerotyp Mr Drumma A5.doc

(1205 KB) Pobierz
Dagerotyp Mr. Drumma




Tadeusz Kudliński

Dagerotyp Mr. Drumma

 

 

Wydanie polskie 1958

 

 

Sprytna intryga młodych kochanków pochodzących z dwóch bogatych lecz skłóconych (na skutek konkurencji handlowej) rodzin angielskiego mieszczaństwa - udała się znakomicie. Dzięki seansom spirytystycznym podstępnie zorganizowanym przez syna Skobellów i córkę rodu Hackneyów, na których duch Mr. Drumma, ojca pani Hackney, rzekomo nakazał, by młodzi pobrali się, dochodzi do zawarcia szczęśliwego małżeństwa i połączenia dwóch wrogich firm w jedno wielkie przedsiębiorstwo. Wszystkie wydarzenia i bohaterów traktuje autor ironicznie.


CZĘŚĆ PIERWSZA.

1.

Noc była wyjątkowo ciepła i przemożnie księżycowa, wręcz lunatyczna.

Na pustym niebie tkwi w stężałym bezruchu lśniąca, polerowana tarcza, lejąca potop srebrzystego światła na zaśnięte drzewa, domy, statki, morze. Wszystko powlekła jakby rtęciowa polewa.

Ssąca siła księżycowego magnesu ciągnie też wszystko przemocą ku sobie. Wszystko jest wyprostowane, sztywne, wysmuklone, ledwo trzyma się ziemi, za chwilę uniesie się po srebrnych strunach światła hen ku górze.

Jedyny ruch dostrzec można na balkonie domu w ogrodzie. Biała postać płynie jak zjawa, wątło i bezcieleśnie, po kamiennej balustradzie, zmierzając niewolnie za księżycem - w górę, ku spadzistemu dachowi o srebrnej łusce. Jeszcze chwila, a oderwie się od balkonu i popłynie cicho jak nocny motyl. Oto i druga postać w bieli zjawia się w czarnym otworze drzwi balkonowych. Widać teraz wyraźnie dwie białe figury na tle zacienionej, czarnej ściany. Są to dwie młode dziewczyny, czego dowodzą choćby długie koszule nocne i równie długie, rozpuszczone włosy - u pierwszej (mimo ogólnego kolorytu srebrnego) ciemniejsze, u drugiej - jaśniejsze. Nadto ciemnowłosa (wątlejsza) - ma powieki przymknięte, a jasnowłosa (mocniejszej postaci) - przeciwnie, szeroko otwarte, nalane księżycowym światłem.

Druga, jaśniejsza panna, półgłosem, półszeptem przyzywa łagodnie pierwszą: - Julio, Julietto! - na co jednak tamta nie reaguje. Dopiero objęta delikatnie ramieniem wzdryga się, traci wątek swej nocnej podróży. Wydaje się, że jęknęła cicho, zachwiała się. Podtrzymana przez pierwszą, znika w ciemnym wykroju drzwi. Balkon pustoszeje, a zgniewany księżyc, nie mając już nikogo żywego do zwabienia, przygasza nieco światło gwoli oszczędności, żółknie ze złości, i za chwilę, zawiedziony czy zawstydzony, zapuszcza firankę z muślinowego obłoku.

Dziewczyna wątła, nazwana Juliettą przez siostrę (to przypuszczenie rodzinne możemy spokojnie dedukować), leży teraz bez ruchu w łóżku i mimo ciepła szczęka febrycznie zębami. Siostra otula ją troskliwie kołdrą. W nikłym blasku świecy widzimy twarz młodziutkiej Julietty, bladą, szczupłą i jakby przedwcześnie postarzałą. Świecą w niej gorączkowo oczy ciemne, nieco obłąkane. Siostra, ta jaśniejsza, zamyka drzwi na balkon, zapuszcza firanki. Gładzi po włosach Juliettę.

- Śpij, próbuj zasnąć, kochanie.

Wychodzi potem w głąb ciemnego, uśpionego domu, w którym jest cisza i spokój, podkreślone władczym chrapaniem, prawdopodobnie pana domu.

Matka obudziła się, zanim drzwi cichutko otwarto.

- Bella?

- Tak, mamo, to ja.

- Co... nieszczęście? Pożar? Włamanie? - Łóżko skrzypnęło. - Trzeba ojca...

- Spokojnie, kochanie, nie, nic takiego.

- Więc co? Bello... o, jak mi serce bije. I to straszne chrapanie... Sam!

- Cicho, kochanie, uspokój się, nie budź go. On ma swoje zmartwienia. - Dziewczyna przysiadła na łóżku i gładziła rękę, szczupłą, nerwową rękę matki. - Uspokój się, nic takiego.

Nagle ręka drgnęła.

- Zdaje się, że słychać coś? Posłuchaj, Bello!

- Nie, nie. Juliett śpi, zasnęła.

- Diana?

- Mhm.

 

Musimy tu przerwać relację rozmowy, by wyjaśnić zawczasu, że dwie istoty, które księżyc wywabił na balkon, noszą imiona chrzestne: pierwsza, młodsza - Julii, zdrobniale Julietty (wątła szatynka, która teraz śpi niespokojnie po tajemniczym występie na balkonie), zaś druga, starsza zaledwie o dwa lata - imię Anny, w skróceniu Nan. (Mocniejszej budowy, urocza i pogodna blondynka, siedzi obecnie na łóżku matki.) Objaśnienie to nie byłoby może tak bardzo konieczne już obecnie, gdyby matka nie wprowadziła niepotrzebnego zamieszania. Nazywała bowiem córki po swojemu, nie dbając o chrzestne imiona, i tak Julia (młodsza) była dla niej Dianą, a Anna (starsza) - Bellą. Dlaczego, to się jeszcze okaże. Należy tylko zawczasu oswoić się z dwuznacznością imion naszych panien, która niestety - zgodnie z wymaganiem autentyzmu - będzie się ciągnąć w opowiadaniu. Dla wyczerpania zakresu imiennictwa dodamy od razu, że przestraszona i nerwowa ręka należy do osoby nieco starszej, imieniem Paulina. Mąż i pan domu, chrapiący obecnie beztrosko, nosi biblijne imię Samuela, potocznie skrócone dla wygody do jednosylabowego a trzyliterowego: Sam. Po tym koniecznym objaśnieniu słuchamy dalej rozmowy Belli z matką.

- Więc znowu?

- Księżycowa noc.

- Tak, ja sama czuję.

- Wstała jak zwykle, jakby się przebudziła, oczy zamknięte.

- Aha... mówiła?

- Tak, kochanie, powiedziała wyraźnie po francusku mon cher grand-papa[1], uśmiechnęła się, potem dygnęła i pocałowała w rękę kogoś, kogo oczywiście nie było w pokoju.

- Etonnant! Cette pauvre Diana...[2] istotnie o dziadziu?

- Tak, maman. Potem Juliett mówiła jeszcze coś, czego nie dosłyszałam, a bałam się ją spłoszyć, wiesz przecie, kochanie. Uśmiechała się przez łzy.

- Etonnant - westchnęła trzykrotnie mistress Paulina, utrzymując frazę westchnień w rytmie chrapania sir Samuela.

- ... Potem wyszła na balkon jakby za tym kimś i na balustradę, lekko...

- Miłosierny Boże!

- Wybiegłam ostrożnie za nią. Teraz śpi.

Tu sir Samuel chrapnął mocniej, zadławił się samoczynnie i nieprzyjemnie obudzony usiadł na łożu, osłaniając twarz przed rażącym światłem świecy.

- Co wy tu - zamruczał - co się...?

- Nie, nic, papciu, śpij spokojnie. Diana zasłabła nieco.

- Zawsze mówiłem, tak nie może być! Co ta dziewczyna je? Nic nie je. W ogóle nic! Dlaczego nie? Musiała zasłab... - nie dokończywszy diagnozy, sir Samuel opadł bezwładnie na poduszkę i zachrapał dziko, nie wiadomo czy z lęku o Juliettę, czy wpadając w dalszy ciąg koszmarnego snu, zapewne o zgubnych skutkach niedożywienia w ogólności.

Mrs. Paulina spojrzała na zegarek i lekko ziewnęła. Następnie narzuciła matinkę, poprawiła odruchowo włosy i wziąwszy świecę, przeszła z Bellą do sypialni panien.

Juliett spała niespokojnie, rzucając się, jęcząc i mamrocząc niewyraźnie przez sen. Łzy ciekły po chudych, spotniałych z wysiłku policzkach. Nan zaniepokoiła się:

- Może ona naprawdę za mało je? Papa...

- Kochanie! - cichy, ale dobitny wykrzyknik zawibrował pełnią i głębią przeczulenia, wyrzutu i bólu - Kochanie! - zaprotestowała stanowczo matka.

- Papa czasem jednak...

- Bello, nic mi nie mów o papie i o jedzeniu, gdy to biedne, uduchowione dziecko...

- Mogłaby - ciągnęła z łagodnym uporem Nan - mogłaby pływać jak ja. Apetyt większy i krew się rusza. Zdrowie...

- Dość, dość! - przerwała apodyktycznie matka - zdrowie to głupota.

- A jednak nie zawsze. Julii potrzeba jednak więcej powietrza i ruchu.

- Nie sprzeczaj się ze mną, kochanie. Widzisz przecie, w jakim jest stanie.

- Ja się nie sprzeczam, jednak papa ma rację.

Rozmowa ta, przyznam, niezbyt urozmaicona, ciągnęła się jeszcze czas jakiś bez widocznych wyników praktycznych, aczkolwiek zwalczały się tu wyraźnie dwa sprzeczne poglądy na tryb życia Julietty zwanej Dianą. W każdym razie widzimy już wróżebność imion obu sióstr, o tak odmiennych usposobieniach przynajmniej w zakresie diety i higieny. Zarazem w dać pewne różnice w charakterach osób, które te imiona wybrały lub wymyśliły, to jest - ojca i matki. Tak więc okazuje się naocznie, że najdrobniejszy nawet szczegół ma znaczenie dla całości opowiadania i nie należy go lekceważyć. Sprawa imion skłania autora do jeszcze jednej uwagi. Mianowicie potwierdza ona bardzo powszechne i stanowcze dążenie rodziców, by dzieci były takie, jakie by mieć chcieli. Jeżeli więc sir Samuel różnił się nieco od swej małżonki, to i każde z nich chciało każdą z córek uformować na swój obraz i podobieństwo. Mrs. Paulina zaznaczyła wyraźnie swe odrębne stanowisko, chrzcząc córki na swój wyłączny i prywatny użytek, nad wyraz indywidualnie i wbrew smakowi sir Samuela. Stało się to w kilka lat po ślubie, kiedy kobieta zazwyczaj rozpoczyna wątek emancypacyjny swego pożycia. Te pewne nierówności charakterów, dodające odświeżającego uroku małżeństwu, poznamy lepiej przy śniadaniu rodzinnym i przy dziennym świetle, które zawsze przyczynia się do realistycznego wyjaśnienia. Zbędna i zwodnicza tajemniczość księżycowej nocy jest na szczęście za nami.

Otóż czteroosobowa rodzina zgromadzona jest teraz przy stole w przestronnej i dostatnio urządzonej jadalni. Na pierwszy rzut oka możemy już dostrzec dwa bieguny rodzinnego pożycia, których zapowiedź zarysowała się szkicowo w czasie nocnych rozmów. Pan domu, ruszając żwawo szczękami, spożywa śniadanie z wprawą i ze smakiem, wpadającym może w przesadną nieco gorliwość. Natomiast Juliett, siedząca naprzeciw niego, blada, z podkrążonymi oczyma, chrupie z wysiłkiem zaledwie grzankę. Fazę przejściową stanowi w obrządku śniadania Mrs. Paulina (bliższa w tym zajęciu Julietcie, acz bez przesady) i Nan (bliższa znów ojcu). Wynika stąd nie wyrażony głębiej, ale już sposobem spożycia zaznaczony podział sfery wpływów oraz pewnych przeciwstawień i powiązań.

Można na pierwszy rzut oka stwierdzić, że sir Samuel Hackney należy do świata wielkich interesów. Istotnie, każdy człowiek w mieście i okolicy powie bez namysłu, że firma okrętowa Hackney-Hackney (import i eksport) jest największa na placu, chyba żeby uwzględnić drugą taką firmę: Matthew Scobell. Ktoś inny, złośliwy, powie może odwrotnie, że największa firma to M. Scobell - chyba żeby uwzględnić Hackneya. Ale to nieważne. Można obiektywnie przyjąć, że sir Samuel jest właścicielem największego lub jednego z dwu największych przedsiębiorstw tego rodzaju w mieście.

Każdy większy kupiec więcej ma zmartwień - jak wiadomo - niż radości. A kto się martwi, musi dużo jeść, by go nerwy nie zjadły. Tę receptą higieniczną wprowadza w życie sir Samuel bezapelacyjnie, próbując ją przeszczepić na otoczenie bliższe i dalsze. Mocne szczęki żują pieczołowicie kęs za kęsem, i to z taką energią, że końce uszu jedzącego trzęsą się w rytmie żucia. Jedzący tak zawzięcie posiada ponadto dość dużą głowę o nieprzeciętnych uszach, której rysunek rzeźbiarski trudno określić. Jest z nią tak, jakby ktoś z kubicznego kształtu, a więc z sześcianu, próbował przemocą uformować coś kopulastego czy obłego i zatrzymał się w połowie pracy, zniechęcony niemożliwością pogodzenia sześcianu z kulą. Tak to natura złagodziła pobłażliwie wyraźną kwadratowość i kanciastość czaszki sir Samuela pewnymi nikłymi zaokrągleniami, z czego wypadł kształt niestety dość połowiczny i artystycznie raczej chybiony. Na dobitek - wyraźnie nieudane sklepienie czaszki sir Samuela jest doszczętnie łyse, otoczone jedynie nieznaczną aureolą, utworzoną z resztek miękkiego i cienkiego uwłosienia koloru słomkoworudawego. Całość tej monumentalnej głowy i biustu miejscowego patrycjusza przypomina energią i siłą rzeźbione portrety rzymskich konsulów i namiestników, którym brzydota nie przynosi ujmy. Świadczy ona zarazem - śladami pewnego wyniszczenia - że przeżyło się wprawdzie dopiero pięćdziesiąt lat, ale - te interesy! Interesy pochłaniają zbyt wiele czasu i sił. Od interesów włos nie porasta bujnie - wiadomo.

Właściciel firmy Hackney-Hackney jest w miarę zażywny, może nawet nieco tłusty, obdarzony zapewne złym obiegiem krwi. Ruchy ma powolne i stateczne, gdyż flegma i obojętny spokój muszą być cechą prawdziwego człowieka prawdziwych interesów. Matowoniebieskie, niezbyt wielkie oczy potwierdzają tę diagnozę, znamionując chłód i powściągliwość. Uszy, o których już była mowa, nieco rozrzutnie pomyślane, stanowią przyczynę - zbyt częstych niestety - przytyków Mrs. Hackney. Ten to właśnie, a nie inny, i tylko ten szczegół urody sir Samuela niepokoił zmysł estetyczny jego małżonki.

Dowodziło to u niej - mym zdaniem - pewnej dobrotliwej wyrozumiałości, bowiem otwarcie mówiąc, trudno by znaleźć w portrecie ojca rodziny Hackney choćby jeden szczegół zalecający się pięknością. Ale nawet dziecko wie, że nie piękność stanowi o wartości człowieka wielkich interesów. Dlatego też sir Samuel nic sobie nie robił z wymówek żony, że ma rażąco duże uszy.

- Dlaczego nie, droga Paulino? Ogólnie mówią, że duże uszy świadczą o dobrej pamięci. I pozwolę sobie twierdzić, że mam dobrą pamięć. A to ważniejsze. Nie urodziłem się na aktora, tylko na kupca, jak ojciec mój, jak dziadek. Firma jest w naszym ręku od pokoleń.

Nan pogładziła dłoń ojca z uśmiechem dumy i spojrzała zaraz z niepokojem na matkę, która melancholicznie wsparła zmęczoną głowę na ręku, nieobecna nieco, uduchowiona i zamyślona. Niemniej dość przytomnie odrzekła:

- To głupota, co mówisz. Mój tato nieboszczyk był też dobrym kupcem, nie aktorem, ale był również politykiem, zajmował się żywo religią i grał na cytrze, mój drogi. Na cytrze - podkreśliła. - Nie mówię o tym, że talenty te odziedziczyłam po nim ja i ja je oddam moim córkom. - Słowo „moim” podkreśliła Mrs. Hackney tak, jakby odmawiała mężowi udziału w przyjściu na świat tych miłych stworzeń. - Bella maluje, a Diana gra! Jeśli poezja i sztuka, i trochę francuszczyzny zagościły w tym zbyt trzeźwym domu, w którym duże uszy uważa się za niepospolitą zaletę, to moja zasługa i mego ojca. A ty co dałeś moim córkom, Samuelu? Phi!

Sir Samuel skrzywił się nieco, ale przezornie nie podjął rozmowy o talentach ubocznych swego nieżyjącego teścia i o artystycznym spadku po kądzieli w jego trzeźwym domu.

Tymczasem zwisający z powały jak lampa kulisty marynarski zegar służbiście chrząknął i wydzwonił ostrzegawczo dziewiątą. Była to pora udania się do trzeźwych interesów. Sir Samuel zapalił cygaro, wstał od stołu i pożegnał rodzinę z różnymi odcieniami czułości, stopniowanej w kolejności: Bella - Juliett - Mrs. Hackney. Całując żonę w czoło, mruknął jeszcze na odchodnym:

- A ten pasztet zalatywał mi wyraźnie wołowiną, moja droga. Widziałem na targu rybnym ładne łososie i dawno nie jadłem raków. Miej się dobrze, kochanie.

Chwila milczenia panowała po tym krótkim starciu się dwóch światów.

- Więc widziałaś dziadunia dziś w nocy, kochanie?

Juliett skinęła głową.

- Zazdroszczę ci, moje dziecko. Zazdroszczę. Nie wiem, co bym dała, gdybym mogła ja sama...

- A jednak, mamo - wtrąciła z niepokojem Nan - to się odbija na zdrowiu. Popatrz na nią. A ty też nie jesteś silna.

- Tak, dziecko, jestem słaba i nerwowa. Ojciec wasz... ale co tam! Jednak i tę resztę sił dałabym bez wahania, żeby móc choć jeden raz, choć przez chwilę... - załkała cicho.

Nan obeszła stół i czule gładziła czarne włosy matki, rozdzielone i opadające nisko dwoma płaskimi puklami z obu stron bladej twarzy.

- Nie płacz, najdroższa. Mnie też żal, ale co się stało...

- Gdybym choć przez chwilę...

- Wydaje mi się... - odezwała się niespodzianie Juliett i ponuro urwała.

- Co ci się wydaje, Diano? Powiedz.

- Wydaje mi się, że jeżeli ja widzę i mogę, to czemu ty nie potrafisz? Jeżeli chcesz mocno i pragniesz? - Powiedziała te słowa namiętnie, a brzmiały one jak wyrzut. Nan odrzuciła tę myśl niechętnym ruchem dłoni.

- Ale jak, ale jak? - gorączkowała się Mrs. Hackney, załamując nieco teatralnie dłonie. - Ja też mam nerwy, och, dobrze wiem o tym. Ojciec wasz... ale co tam! Nawet mi się dziadzio nie śni w nocy, mimo że tak bym chciała. Choćby we śnie, tak bym chciała...

- Juliett, ty jednak denerwujesz mamę. Przestań! - odezwała się stanowczo Nan i tupnęła cicho w kobierzec. Julietta porwała się od stołu i wybiegła, trzasnąwszy mocno drzwiami.

- Bello, och Bello, nie bądź taka. Wszyscy, co ja biedna...

- Uspokój się mamo, kochanie - Nan objęła matkę czułym uściskiem, wyjęła chusteczkę i ocierała delikatnie duże łzy, płynące wolno z głęboko osadzonych oczu po obu stronach cienkiego, wydłużonego i lekko skrzywionego nosa.

Zamyśliła się przy tym.

 

 

2.

Pokojówka Katy uprzątała stół jadalny po śniadaniu. Panie rozeszły się.

Widzimy obie siostry w ich pokoju. Juliett siedzi nadąsana i udaje, że patrzy przez okno. Nan ubiera się. Czyni to starannie, z wyraźnym upodobaniem i może z zalotnością. Należy przy tej sposobności przytoczyć pewne szczegóły aparycji Nan. Jest to wprawdzie niedyskrecja, ale konieczna, gdyż na codzień obfita, sięgająca podłogi krynolina na stalowych obręczach pozwala jedynie na ogólne domysły, niegodne realistycznego opisu. Otóż Nan obdarzona jest kibicią wysoko osadzoną, obciśniętą gorsetem uwydatniającym biust, ma długie, smukłe uda i golenie, może nieco za duże stopy. W całości - pewna chłopięca smukłość i sprężystość, zaokrąglona w miarę kobieco i łagodnie.

- Czemu tupnęłaś na mnie, Nan? Wydaje mi się, że to nieładnie. Teraz znów stroisz się i nawet nie pomyślisz, że zrobiłaś mi przykrość - Julia powstrzymywała łzy w głosie.

- Przepraszam cię, kochanie. Szło mi o mamę. Nie gniewaj się. A zresztą to ci się tylko zdawało, bo ja nie tupnęłam wcale.

- Tupnęłaś!

- Juliett, wiesz, że cię kocham, i po cóż miałabym kłamać? Jednak nie tupnęłam.

- Naprawdę nie?

- Naprawdę nie, moja droga. Proszę cię, nie garb się tak. I dbaj trochę o siebie. Masz już szesnaście lat.

- To co? - I siostrzyczka garbi się umyślnie jeszcze bardziej. - No to co?

- To to - uśmiecha się pobłażliwie Nan, potrząsając długimi lokami, zwisającymi do nasady szyi - to to, że jesteś już dorosłą panną i musisz jakoś wyglądać. Nie wypada, by dorastająca córka znanego domu Hackney chodziła rozmierzwiona jak stara miotła, bębniła cały dzień na fortepianie i spacerowała nocą po gzymsach. Wiesz, jak ojciec dba i jak ojcu zależy na reprezentacji i opinii.

- Wydaje mi się, że to głównie ze względu na szanowną rodzinę Scobell. Ojciec pragnie, żeby u nas było wszystko lepiej niż u nich.

- No, a gdyby? Czy ojciec nie ma racji?

- Tak, ale on się troszczy jednako o swoje statki i ładunki, jak o mnie czy o ciebie.

- Nieładnie, że tak mówisz. Ojciec troszczy się o nas wszystkich, bo nas kocha. Po swojemu, ale kocha. A statki...

- Statki kocha też.

- Kochać można osobę, ale nie rzecz. Zresztą, co ty o kochaniu wiesz, sroczko moja. W ogóle miłość, ba!

- Coś ty mi o tym kochaniu za wiele rozpowiadasz, Naneczko. Coś za wiele. Czuję, że ktoś jest tu przyczyną. I wydaje mi się, że nawet wiem kto. A jak mnie się coś wydaje, to już wiadomo, że tak jest naprawdę.

Nie ukrywam (tak jak czyni to niezręcznie Nan w tej chwili), że ta młoda osoba zarumieniła się wyraźnie. Rumieniec na świeżej twarzy panieńskiej jest nader wdzięcznym ziawiskiem, choć bynajmniej nie zawsze świadczy o jakiejś słodkiej a wstydliwej tajemnicy. Przywilejem młodych panien jest rumienić się bez przyczyny. Po prostu dla uroku. W tym jednak wypadku sprawa przedstawia się poważnie (o ile użyłem tu właściwego wyrażenia). W każdym razie powiedzieć można wykrętnie, że „coś jest na rzeczy”, jak się niebawem okaże, i że nagły rumieniec Nan spłynął już z twarzy na mocną i krągłą szyję, nie mówiąc już o równie powabnym sąsiedztwie.

Nan jest - konkretnie mówiąc - sangwiniczką, pogodną blondynką, żwawą i zdrową, o mocnych i jędrnych kształtach, o wysokiej, dobrze sklepionej czaszce. Ma najwidoczniej dużo krwi, zdrowo krążącej w ciele, a usposobienie jej świadczy o pomyślnej przemianie materii. Nie można tego powiedzieć o młodszej siostrze. Podejrzewam, że u tej wątłej i egzaltowanej szatynki o ciemnych oczach wątroba nie pracuje należycie i jest przyczyną szczególnych właściwości usposobienia, charakteryzującego się pewnym ogólnym zaniedbaniem. Juliett cała wyraża się w oczach, dużych, ciemnych i namiętnych. Tak bywa często, że uroda kobiety określa się jednym uderzającym szczegółem. Na tym też poprzestaniemy.

Na razie zadaję sobie pytanie, dlaczego siostry są tak niepodobne do siebie i zarazem tak niepodobne do rodziców. Trudno tu jednak zapuszczać się w zawiłe tajniki dziedziczenia, by wykazać w psychofizycznym ustroju dziewcząt rzeczywisty udział sir Samuela czy Mrs. Hackney, czy pokolenia dziadków, o którym coś niecoś słyszeliśmy, czy wreszcie udział osób postronnych, bo ostatecznie nigdy nic pewnego nie wiemy w tym względzie. Nie mamy niestety żadnych dokładnych danych o rozmnażaniu się rodziny Hackney, by ze ścisłością naukową badać przesłanki i wyjaśnić, dlaczego i po kim siostry są takie, a nie inne. Wiemy tylko, że uroszczenia obojga rodziców w tym względzie są nader różnorodne i nadto - powiedziałbym - nieco przesadne. Musimy jednak na razie poprzestać na tej wybitnie subiektywnej i względnej ocenie, pocieszając się świadomością, że powszechnie wiedza nasza o bliźnich jest tego właśnie rodzaju - woluntarystycznego czy życzeniowego - i że nie ma na to rady. Może jeszcze w toku dalszych wydarzeń coś się wyjaśni. Ale nic nie obiecuję, bo to nie zależy ode mnie.

Rumieniec Nan, który zbił nas nieco z toku opowiadania, oraz chwila wywołanego nim milczenia nie trwały w rzeczywistości zbyt długo. Rozmowa potoczyła się dalej. Nan prosiła ponownie, by Juliett więcej zajęła się sobą. (Koniecznie. Dla ojczulka). By starała się nerwowość swoją opanować. (Pływanie i powietrze, kochanie, a także dużo jeść!). By oszczędzała matkę, która po niedawnych przejściach kiepsko się czuje. Trzeba by coś wymyślić, aby mamę uspokoić, doprowadzić do równowagi. I w ogóle, żeby była weselsza. Wreszcie Nan ucałowała czule Juliettę, włożyła na fryzurę zgrabną kapotkę, której szarfy przeciągnęła za uszami i związała pod brodą. Po czym wyszła.

Nie powiem, by Julietta czuła się - choć coś niecoś - umocniona lub by ulegała umoralniającym namowom swej starszej siostry. Choć ją kochała po swojemu, jednak poddana była przemożnym wpływom innym, jak to się okazało w ciągu ubiegłej nocy. Kto ulega podnietom, płynącym na przykład z księżyca, nie bardzo słucha namów ludzkich! Dwom panom - jak wiadomo - służyć nie można. Nie zdawała sobie przy tym sprawy z tych powiązań i zależności, miała bowiem - jak widać - usposobienie medialne. Siedziała teraz przy oknie, zadumana o wszystkim i o niczym. To znaczy, że żadne jasno skrystalizowane myśli czy wyobrażenia, czy pobudki woli nie zjawiły się w polu jej odczuwania. Był to stan dosyć u niej częsty: półsnu, półjawy, jakiejś wegetacji psychicznej czy prostracji, pewnej niejasności, niepokoju oczekiwania i całkowitej bierności. Po tych zapadach następowały znowu stany dziwnych pobudzeń i zwiększonej, nagłej aktywności.

Usłyszała po pewnym czasie słaby głos matki, która ją przyzywała do siebie.

Mrs. Hackney siedziała w bawialni w głębokim fotelu, mając na głowie kompres, a stopy oparte na podnóżku. Bawialnia, położona na parterze, urządzona była tak, jak przystało na reprezentacyjne pomieszczenie domu Hackney-Hackney. Nie będziemy opisywać szczegółowo tego przybytku, wystarczy wzmianka o imponujących złoconych ramach obrazów, o weneckich zwierciadłach i o kryształowym świeczniku, o marmurowym kominku i cennych perskich kobiercach, by wytworzyć sobie ogólne pojęcie o wyglądzie. „Na co nas stać” - tak brzmiało skromne zawołanie przy urządzaniu bawialni, lub - „jesteśmy tylko kupcami”. Dlatego luksus ogólny złagodzono solidnymi meblami, nie żałując natomiast brązów. W kącie salonu, koło dużego okna, stał lśniący palisandrowy fortepian, na którym odczytalibyśmy szanowną firmę Broadwooda, wynalazcy „angielskiej mechaniki”...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin