T Bismarck pirat Atlantyku A5.doc

(1358 KB) Pobierz
„Bismarck” pirat Atlantyku




Zbigniew Flisowski

„Bismarck” pirat Atlantyku

Seria „Żółtego Tygrysa”

 

 

Ilustracje i okładkę projektował: Janusz Rocki

Wydanie polskie 1958

 

 

 

 

 

Nakład 155 000 egz.

Cena zł 5,-

 

 

Spis treści:

Piraci z Gotenhafen.              3

Po drugiej stronie Morza Północnego.              10

Ku morskim przeznaczeniom.              22

Bitwa.              31

Na wodach Atlantyku.              45

Allegro infernale.              69

Krzyżówka z tygrysem              91


Piraci z Gotenhafen[1].

Wiceadmirał Günther Lütjens przybywał do Gdyni w dość trudnym do określenia stanie ducha. Widok miasta i portu wywoływał w jego pamięci skojarzenia raczej przyjemne. Tu na wodach Zatoki Gdańskiej zdobywał w 1939 roku swoje ostrogi w nowoczesnej wojnie morskiej jako tak zwany „Führer der Torpedoboote”, czyli dowódca torpedowców. Istotnie, nie poskąpiono mu za kampanię polską zaszczytów i odznaczeń. Sam führer zawiesił na jego szyi Ritterkreuz[2]. Było to wówczas wyróżnienie znaczne. Z drugiej strony, cel jego przybycia do Gotenhafen budził w nim wewnętrzny niepokój. Zadanie, które mu zlecono, wydawało się ryzykowne, warte powtórnego przemyślenia i dyskusji. W drodze przeżywał raz po raz swą rozmowę z naczelnym dowódcą Kriegsmarine admirałem Raederem, a szczególnie jeden jej moment, gdy rozmowa przybrała taki obrót, że jego stanowisko mogłoby zostać zrozumiane opacznie. Wszystkie te myśli, wątpliwości i trwogi pierzchły jednak, gdy w majowy dzień wszedł na pokład swego okrętu flagowego. Pancernik dosłownie stał na wodzie, duża, ale krótka fala bałtycka nie udzielała mu swego ruchu. Na pokładzie, w karnych szeregach, błyszcząca bielą letnich mundurów, czekała na Lütjensa załoga. Trzykrotne „heil”, które powitało na pokładzie szefa Floty, odbiło się o powierzchnię morza i natychmiast zamilkło...

Gdy po skończonej ceremonii i wstępnej odprawie starszych oficerów Lütjens został w salonie admiralskim sam, wyjął z wiśniowego pudełka przedmiot szczególnego swego upodobania - długie, grube cygaro z barwną czerwonozłotą banderolą - i zapalił. Czekało go jeszcze wieczorne przyjęcie dla oficerów, które wydawał na jego cześć dowódca pancernika Kapitän zur See[3] Lindeman. „To nawet i dobrze - pomyślał Lütjens - będę się mógł bliżej przyjrzeć ludziom”. Przesunął wzrokiem po ścianach nieco monumentalnie urządzonego salonu. W tym momencie przypomniało mu się pierwsze jego dowództwo - torpedowiec, którego fotografię nosił zawsze w portfelu, śmieszny okręcik z olbrzymim kominem. Dziś, przy tym potężnym okręcie, wyglądałby jak miniaturowy strach na wróble.

Ogrom pancernika zadowalał tę część natury Lütjensa, która skłonna była uwielbiać wielkość, rozmach, potęgę. Równocześnie ta góra stali, wyglądająca z dala jak nieruchoma skała Helgolandu, budziła w nim jednak rodzaj lęku: od ilu ludzi zależne są jej losy, ilu spełni swój obowiązek tak jak on sam, ilu będzie odważnych, ilu stchórzy...

Przez chmurkę dymu z cygara Lütjens spostrzegł w głębi salonu portret. Potężny mężczyzna, którego znał każdy Niemiec. Zdawał się narzucać swą wolę i obecnie, tak jak narzucał ją uprzednio Niemcom i podbitym przez niego narodom. Bismarck! Okręt nosił jego imię. Był symbolem przeszłości, która podawała rękę teraźniejszości.

Lütjens uwielbiał Bismarcka od najwcześniejszej młodości. Żelazny kanclerz uosabiał w jego pojęciu wielkość Niemiec, dynamikę ich rozwoju. Jako żołnierzowi morza, imponowała mu zdolność Bismarcka do podejmowania błyskawicznych decyzji, bicia przeciwnika w najbardziej niespodziewanym momencie. Poza tym Bismarck pogardzał wszystkim, co na kontynencie europejskim nie nazywało się Niemcami. A nadto cenił generałów i admirałów, którzy wykonywali jego plany.

Lütjens nie marzył jednak nawet o tym, że w sile wieku obejmie dowództwo nad grupą bojową, w której skład wejdzie najwspanialszy okręt wojenny, jaki miała kiedykolwiek Rzesza Niemiecka. Okręt, który nosi nazwisko wielkiego Niemca...

Obszerna mesa oficerska pancernika była wypełniona po brzegi białymi galowymi mundurami. W świetle kandelabrów połyskiwało złoto akselbantów. Stół ustawiony w podkowę jaśniał kryształami i dobrą niemiecką porcelaną. Gdy Lütjens ukazał się na sali w towarzystwie Lindemana, wszyscy porwali się z miejsc, by pozdrowić admirała, który miał ich poprowadzić do walki.

Skoro usiedli i salę wypełnił gwar przyciszonych rozmów, Lütjens począł wypytywać Lindemana o wyniki ostatnich strzelań. Lindeman z dumą opowiadał o ich przebiegu, podkreślając doskonałość zeissowskich przyrządów, optycznych i kruppowskiej stali. W strzelaniu do celów ruchomych już przy trzeciej salwie artyleria główna uzyskiwała nakrycie celu, artyleria średnia niewiele odbiegała od tych wyników. Mówiąc to Lindeman nie spuszczał oczu z szefa Floty. W duchu myślał: „Do trzech razy sztuka, dwóch już przeżyłem, jaki będzie ten trzeci?” Wyczuł w Lütjensie fanatyzm i to go lekko zaniepokoiło. Był na tyle fizjonomistą, żeby dostrzec, że pod tym wielkim czołem gotuje się jak w garnku ambicja i pycha. Szeroki podbródek oznaczał natomiast nieomylnie wolę. To zaś z kolei wskazywało, że w złym czy dobrym trzeba się będzie Lütjensowi podporządkować.

- Panie admirale, czy pozwoli pan, że zadam mu jedno pytanie?

- Proszę...

- Czasem wydaje mi się, że jesteśmy przygotowani za dobrze...

- Jak mam to rozumieć, Lindeman? W marynarce niemieckiej nie znam takiego pojęcia...

- Być może wyraziłem się nieściśle, a właściwie pozwoliłem sobie na przeskok myślowy. Chodzi mi w istocie o kategorie czasowe, mamy dziś 18 maja i dane kalendarza nautycznego trochę mnie niepokoją. Zdaje się, że straciliśmy handicap długich nocy. To z pewnością nie ułatwi nam zadania.

- Komandorze - powiedział surowo Lütjens - w życiu nic nie przychodzi łatwo, a tym bardziej w życiu narodów. Nie potrzebuję chyba panu jako Niemcowi tego powtarzać. Patron tego okrętu dokonał rzeczy niezwykłych na miarę historyczną dzięki temu, że umiał pokonywać przeciwności. Sądzę, że na okręcie żyje jego. duch.

Lindeman skłonił głowę milcząco. Począł rozumieć, że jego pierwsze wrażenia nie myliły go. Spróbował z innej beczki:

- Panie admirale, jakie doświadczenia uważa pan za najcenniejsze w rajdzie „Scharnhorsta” i „Gneisenau”?

Lütjens na dźwięk nazw pancerników, z którymi w marcu polował na Atlantyku na angielskie konwoje, rozchmurzył się. Prasa niemiecka dużo pisała o nim w związku z tą wyprawą, łącząc jego nazwisko z liczbą 115 000 ton zatopionych statków. Obudził się w nim nagle inny człowiek. Lekko przymrużywszy oczy odpowiedział. pytaniem na pytanie:

- Czytał pan Farrere'a?

- W młodości, panie admirale.

- A zna pan „La Bataille”?

- Tam gdzie końcowe sceny dzieją się podczas bitwy pod Cuszimą?

- Tak.

- Nie bardzo rozumiem, jak to się łączy z rajdem i jego doświadczeniami?

- Może nie cała książka bezpośrednio, ale jedna jej scena. Ta, gdy Japończyk komandor Yorisaka, zastaje angielskiego attaché morskiego, komandora Fergana, w garderobie swojej żony i dochodzi między nimi do decydującej rozmowy. Fergan w sytuacji, jakby tu powiedzieć, dosyć trudnej zmuszony jest do szczerości, co, jak mi się wydaje, nieczęsto się Anglikom zdarza. Na pytanie, gdzie leży tajemnica angielskich zwycięstw na morzu, odpowiada on jednym zdaniem: Se préparer avec prudence et se jeter avec folie! „Przygotować się przezornie, rzucać się z wściekłością!” Taka, mein lieber Lindeman, jest tajemnica i nauka mego sukcesu...

Lindeman przełknął aluzję do wyrażonych przed chwilą wątpliwości i dodał sobie w duchu: „Do tego, mein lieber Flottenchef, potrzebny jest jeszcze łut szczęścia!”

Kończono już przystawki, gdy Lütjens zorientował się, że nie wzniesiono jeszcze toastu. Lekko zadzwonił widelcem o kieliszek, wstał i zaczął mówić:

- Panowie, widzę przed sobą kwiat naszej marynarki wojennej, oficerów pancernika „Bismarck” i ciężkiego krążownika „Prinz Eugen”, dwóch nowoczesnych jednostek morskich, które śmiało mogą podjąć bój z każdym okrętem wroga. Wychodzimy jutro w morze. Kiedy wrócimy, trudno w tej chwili przewidzieć. Zasięg działania naszych okrętów jest, jak panom wiadomo, nieporównanie większy niż floty cesarskiej. To, co było niemożliwe za czasów admirała Scheera, dowódcy Hochseeflotte, nie jest problemem we flocie wojennej Wielkich Niemiec. Przestaliśmy w naszych działaniach być ograniczeni do akwenu[4] Morza Północnego. Działania pancerników „Scharnhorst” i „Gneisenau”, znane panom zapewne z omówień sytuacyjnych, są tego wybitnym dowodem. Niestety, okręty te nie będą mogły nam towarzyszyć - los wojenny chciał inaczej[5].

Lütjens mówił wolno, ale energicznie, akcentując dobitnie każdy wyraz. Nie przeciągał samogłosek, jego niemczyzna była zwarta, szczekliwa. Zebranym zdawało się, że to nie mówi człowiek, ale maszyna do przemawiania, dokładna, precyzyjna, ale bez ducha. Ludzie, którzy służyli już pod nim, wiedzieli, że rozkaz jest dla niego najwyższym prawem, że każdego, kto by chciał mu się przeciwstawić, zetrze na proch.

- Moi panowie, epoka bitew, gdy dwie floty spotykają się, idą na kursach równoległych i rozstrzygają w ten sposób starcie, należy do przeszłości. Anglia jest wyspą, ale nie zapominajmy o tym, wyspą, która własnymi siłami produkuje żywność, wystarczającą jej najwyżej na cztery miesiące w roku. Jeśli nasze jednostki bojowe pozbawią jej reszty, jeśli odetną przywóz paliwa dla samolotów, Anglia padnie przed nami na kolana. Ujrzymy przed sobą w poniżeniu tych, którym udało się nas tak haniebnie upokorzyć w 1919 roku. Panowie, my nie zapomnimy nigdy hańby Scapa Flow[6]. Nie zapomnimy naszej pięknej niemieckiej floty, która spoczęła na dnie u brzegów Anglii. Mamy okręty, które poślą na dno flotę handlową przebiegłego Albionu. Handelskrieg - oto nasze hasło, Handelskrieg - to nasza nowa strategia, Handelskrieg - to nasze przeznaczenie. Pokażemy, że nie gorzej potrafimy topić handlowe okręty wroga niż nasze drapieżniki mórz, dzielne U-Booty.

- Meine Herren, Atlantyk czeka na nas. Życzę wam dobrego polowania i dobrej zdobyczy!

Nazajutrz łodzie rybackie uwijające się koło brzegu Półwyspu Helskiego omal nie wywróciły się od potężnej fali, która nadeszła zupełnie niespodziewanie. Ci, którzy oderwali się od pracy, zobaczyli dwie potężne sylwetki okrętów wojennych płynących z wielką szybkością w kierunku północno-zachodnim. Wkrótce znikły one na niebieskim wiosennym horyzoncie.


Po drugiej stronie Morza Północnego.

21 maja 1941 roku admirał Jack Tovey przybył jak zwykle za pięć dziewiąta do swej „dziennej kabiny”, inaczej mówiąc gabinetu, mieszczącego się na rufie pancernika „King George V”. Było to gustownie umeblowane pomieszczenie tuż pod górnym pokładem rufowym. Seledynowa tonacja ścian harmonizowała z lekką grą promieni słonecznych, które odbite od falujących wód zatoki Scapa Flow wpadały przez prostokątne okno. Solidne orzechowe biurko i fotel z wygodnym, wysokim oparciem zapraszały do pracy. Podszedł do biurka, przekręcił rolkę w mechanicznym kalendarzu, otworzył prawą górną szufladę, by sprawdzić, czy nie pozostały z dnia wczorajszego zaległości. Chwilę siedział bez ruchu koncentrując uwagę: jaki główny problem przyjdzie dziś rozwiązać, co jest najpilniejsze, co może jeszcze trochę poczekać?

Punktualnie o godzinie 9.00 rozległo się pukanie. Po krótkim come in admirała drzwi się otworzyły ukazując postać kapitana A. W. Paffarda.

Sekretarzowi admirał Jack Tovey wydawał się zawsze bardzo młody. Istotnie nie wyglądał on na swój wiek i na swoje stanowisko dowódcy „Home Fleet”, floty, której zadaniem była morska obrona Wysp Brytyjskich i zwalczanie przeciwników na morzach, a przede wszystkim na Morzu Północnym i na Atlantyku.

Paffard podziwiał jego sprężysty chód, postawę oraz giętki umysł, widząc w tym potwierdzenie teorii o pożytku równowagi sił fizycznych i duchowych, szczególnie w okolicznościach wymagających prawidłowej oceny sytuacji i przemyślanych decyzji.

Paffard był wrogiem kompleksów i wyczuwał w admirale bratnią duszę. Tego dnia był niezwykle zadowolony, wśród pliku sprawozdań i wiadomości niósł depeszę, która będzie niezłą próbą dla szefa.

- Co nowego, Paffard, czym nas obdarzyły Hermesy Admiralicji?

- Wszystko po staremu, sir, plus dwa duże niemieckie okręty w Kattegacie...

- Widzę, Paffard, że jest pan w dobrym humorze. Gdzie ma pan tę depeszę?

- Na samym wierzchu, sir.

- Hm, czy wiadomość ta została potwierdzona?

- Jeszcze nie. Przynajmniej jak dotychczas.

Tovey odsunął wszystkie inne papiery i wziął do ręki depeszę, którą przed kilkoma minutami przekablowano z Londynu.

- Ciekawe, dwa duże okręty wojenne, kurs Morze Północne, za nimi jedenaście statków handlowych. Handlowych, hm, cóż to wszystko ma znaczyć?

Admirał odłożył depeszę.

- Paffard, proszę mnie połączyć z szefem wywiadu morskiego, a później z wiceadmirałem Phillipsem.

Rozmowa z szefem wywiadu i zastępcą szefa sztabu marynarki niewiele przyniosła nowego.

Wywiad morski otrzymał swoimi kanałami jednorazowy meldunek o pojawieniu się niemieckich okrętów i na tym koniec. Danych uzupełniających tą samą drogą nie można było otrzymać.

 

Mieszkańcy nadbrzeżnych okolic południowej Anglii zauważyli około godziny dwunastej tego samego dnia dwa samotne Spitfire’y, które na pełnej szybkości skręciły nad Morze Północne i wkrótce stopiły się z jasnym wiosennym morskim niebem.

Prawa maszyna wkrótce wzięła kurs bardziej na południe, a lewa odchyliła się nieco bardziej na wschód. Pilot lewej maszyny pomachał na pożegnanie skrzydłami i po kilkunastu minutach skupił całą uwagę na obserwacji morza, które rozciągało się pod nim stalowobłękitnawą płaszczyzną bez kresu. Choć leciał stosunkowo nisko, nie widział gry powierzchni morza, jej wiecznego ruchu. Działało to usypiająco, pocieszał się jednak, że lot nie potrwa długo. Już wkrótce powinien dolecieć do zasadniczego rejonu, który ma rozpoznać.

Daleko na horyzoncie zarysowała się niebieskawa kreska, która poczęła szybko grubieć, aby ostatecznie wystąpić jako poszarpana, skomplikowana linia wybrzeży Norwegii. Zadanie, które zlecono Sucklingowi (takie było nazwisko pilota), brzmiało: rozpoznać zachodnie podejścia do Kattegatu i wybrzeże Norwegii aż po Bergen. Suckling nabrał trochę wysokości, by nie dać się zaskoczyć artylerii przeciwlotniczej. Nie wznosił się jednak za wysoko - jego lotniczy aparat fotograficzny powinien był dać zdjęcia, które powiększone odkryłyby tajemnice „dwóch wielkich okrętów”. Spitfire przelatywał nad niezliczoną ilością fiordów i niewielkich zatok (Suckling obiecywał sobie w duchu przyjemną wycieczkę statkiem w te strony po wojnie). Na razie fiordy i zatoczki były puste, wtopione między poszarpane brzegi.

Począł się trochę denerwować, jego lot zbliżał się do „półmetka”, jak na razie bez rezultatu. W oddali zobaczył Bergen, duży norweski port, krańcowy punkt, do którego miał wykonać rozpoznanie. Gdy w pewnym momencie przeniósł wzrok bliżej, uczuł przyśpieszone bicie serca. W niewielkim fiordzie o fantastycznych kształtach przypominających nieco spiralę dojrzał kilka jednostek pływających. Lecąc z szybkością około 500 kilometrów na godzinę o mało nie przeskoczył nad fiordem. Położył więc czym prędzej maszynę w skręt. Pod nim na czarnym tle wód fiordu widać było w promieniach słońca dwa wielkie podłużne wrzeciona, a obok nich kilka mniejszych kształtów podobnych z góry do „pantofelka”, który dzieci oglądają w szkole pod mikroskopem na pierwszej lekcji biologii. Nie było wątpliwości: w fiordzie stały zakotwiczone dwa ciężkie okręty wojenne!

Suckling począł manewrować maszyną tak, by dostać je na obiektyw aparatu. Przekręcił włącznik. Na przyrządzie kierującym poczęło błyskać kolorowe światełko kontrolne. Po kilkunastu sekundach przyszła kolej na wyłącznik z napisem off. Taśma filmowa zabrała fiordowi jego tajemnicę.

Po godzinie i trzynastu[7] minutach Suckling wylądował na lotnisku w Wickfield. Przekonany był, że widział dwa krążowniki. Taki też raport złożył oficerowi, który zajmował się zbieraniem i wartościowaniem danych rozpoznawczych. Zdjęcia natychmiast powędrowały do laboratorium, a o wynikach zawiadomiono dowództwo tzw. „Coastal Command”, czyli operując polskimi pojęciami: morskiego lotnictwa.

Szef Coastal Command nie chciał jednak opierać się tylko na relacjach ustnych.

- Proszę natychmiast dostarczyć mi odbitki!

Było już późno po południu, nadchodził wieczór, a więc pora, w której normalnie „Jednostka Rozpoznania Lotniczego” niewiele miała już do roboty. Pod ręką była tylko jedna maszyna oraz jeden pilot, i to w dodatku w takim stanie, w jakim przylecieli z zadania: Suckling i jego Spitfire...

Suckling porwał odbitki, wspiął się po skrzydle do kabiny, zasunął owiewkę i w gęstniejącym mroku wystartował. W głowie miał zamęt, który spowodowały norweskie emocje, rozmowa z oficerem wywiadu i niespodziewane polecenie, a właściwie ochotnicze zgłoszenie na lot do dowództwa. Był to kawał drogi i lot w nocy nie bardzo mu się uśmiechał po pracowitym dniu.

Niedaleko Nottingham silnik począł wydawać z siebie odgłosy, które go zaniepokoiły. Nagle zrozumiał wszystko: w piekielnym pośpiechu i zamęcie zapomniano mu zatankować po locie benzynę. Bez paliwa, jak wiadomo, samolot niewiele może dokonać. Nie pozostało mu więc nic innego, jak lądować. Całe szczęście, że akurat okolice Nottingham były mu znane z lat dziecinnych.

Po omacku, kierując się raczej wyczuciem niż realną orientacją, wylądował... i wylądował szczęśliwie. Radość jednak wkrótce minęła, bo podstawowy problem nie został rozwiązany. Do dowództwa było jeszcze przynajmniej dwadzieścia minut lotu.

Dwadzieścia minut lotu równa się czterem godzinom jazdy pociągiem i też nie jest powiedziane, że pociąg akurat będzie czekał na pierwszego lepszego oficera RAF, choćby nawet ten wiózł ważne wiadomości.

Zostawił maszynę na polu i brnąc w spulchnionej deszczem ziemi począł iść w kierunku miasta. Było ciemno i cicho; przejeżdżający z przyćmionymi światłami samochód wskazał mu prawidłowy kierunek i nasunął genialny pomysł.

- Bob! Tylko on może tu coś pomóc!

W pół godziny później Suckling znalazł się w samochodzie przyjaciela, pędzącym z szybkością 60 mil w stronę dowództwa Coastal Command. Mimo że w powietrzu przyzwyczaił się latać z szybkością sześciokrotnie wyższą, w tym sportowym Austinie cały czas trzymał się prawą ręką za drzwiczki...

 

Nad ranem 22 maja Coastal Command, a wkrótce potem Admiralicja i dowódca Home Fleet wiedzieli już na pewno: w Grimstadt Fiord czają się nie dwa krążowniki, ale pancernik typu „Bismarck” i ciężki krążownik typu „Admirał Hipper”. Od tej strony przynajmniej sytuacja była wyjaśniona.

Na flagowym pancerniku admirała Toveya wszystko pozornie szło swoim trybem. Marynarze zjedli około siódmej śniadanie. Do 10.20 odbywały się prace porządkowe, czyszczenie i konserwacja dział oraz szkolenie. O jedenastej rozległ się gwizdek i archaiczny okrzyk: Up spirits, który zawiadamiał marynarzy Jego Królewskiej Mości, że należy wydelegować umyślnych do pobrania rumu.

Rum pobierany był ze specjalnego magazynu. Nalewano go troskliwie, wymierzając porcje z lekko przypłaszczonych drewnianych beczułek. Na pokładzie trunek wlewano do kadzi z napisem „Boże, błogosław króla”, co nasunąć może myśl, że pierwszy władca Anglii, który przed wiekami ten zwyczaj wprowadził, nie był złym propagandystą. Następnie do rumu dolewano wody i rozdzielano między poszczególne sekcje, przy czym na głowę wypadało tej mieszaniny 1/5 pinty, czyli zrozumiałej mówiąc aktualnym naszym językiem żołnierskim - „sto gram”. Kto rezygnował z picia rumu, otrzymywał trzy pensy dziennie. Nie wadzi przyznać, że dwie trzecie załogi „King George’a” rezygnowało z błogosławienia króla i brało pieniądze...

Około drugiej półtoratysięczna z górą załoga „Króla Jerzego V” spożywała obiad, przeważnie składający się z rostbefu i zupy. Zupa była dobra, jeśli była gęsta, tak przynajmniej uważano na pancerniku (są podstawy, aby twierdzić, że cała Królewska Flota przepadała za gęstymi zupami, widząc w nich - i słusznie - jedną z esencji życia na morzu).

O ile załoga nie przeczuwała zupełnie nadchodzących wydarzeń, o tyle admirał Tovey ciężko przeżył ten pamiętny dzień 21 maja. Już przed otrzymaniem wiadomości z Coastal Command był prawie pewien, że jednym z okrętów zauważonych w Kattegacie był „Bismarck”; „Scharnhorst” i „Gneisenau” nie wchodziły w rachubę, ponieważ po ostatnim nalocie lotnictwo meldowało je w Breście. Dane wywiadu morskiego stwierdziły już uprzednio, że na Bałtyku znajdują się dwa nowe pancerniki, przy czym „Tirpitz” nie miał być jeszcze gotowy do wyjścia w morze. Na poważniejsze przedsięwzięcie trudno posyłać same krążowniki, a więc mógł to być tylko „Bismarck” i zapewne ciężki krążownik albo pancernik kieszonkowy. Jakiś pocket battleship...

Tego samego dnia admirał Tovey odbył rozmowę ze swymi dwoma najbliższymi współpracownikami, szefem sztabu komandorem Brindem i oficerem operacyjnym komandorem W. J. C. Robertsonem. Problem był istotnie niełatwy. Choć flota angielska w tym czasie górowała ilością jednostek nawodnych nad flotą Niemiec hitlerowskich przeszło czterokrotnie, to jednak, z racji pełnienia służb na ogromnych przestrzeniach morskich, występowała niejako w rozsypce. Znaczna część okrętów angielskich (wśród nich kilka pancerników) operowała w rejonie Morza Śródziemnego, ochraniając konwoje i walcząc z flotą włoską. Szereg ciężkich jednostek wydzielonych w tak zwaną „Force H” stacjonowało w Gibraltarze strzegąc wejść na Morze Śródziemne u legendarnych słupów Herkulesa. Pewna ilość okrętów znajdowała się na Dalekim Wschodzie, w Singapurze, wobec nie wyjaśnionej postawy Japończyków. Setki jednostek lekkich i średnich, a nawet pancerniki i lotniskowce ochraniały konwoje przewożące z Kanady i Stanów Zjednoczonych oraz dominiów surowce, żywność i broń.

Niemieckie pancerniki występujące „en masse” nie stanowiły dla floty brytyjskiej wielkiego niebezpieczeństwa, gdyby zostały zmuszone do walki w otwartym, spotkaniowym boju, w stylu bitwy pod Cuszimą czy pod Skagerrakiem. Ale pojedynczy „rajder”, pancernik-korsarz, mógł narobić niesamowitego bigosu na liniach dowozowych, osłanianych raczej na wypadek ataku okrętów podwodnych niż pancerników. Zresztą Wielka Brytania miała piętnaście pancerników i ani jednego więcej, a konwojów bywało równocześnie na morzu kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt!

Uwaga admirała Toveya i jego najbliższych współpracowników skupiła się na kluczowym zagadnieniu, które musi rozwiązać każdy sztabowiec: czego chce przeciwnik. Jakie są jego zamiary operacyjne?

Na biurku admirała Toveya leżała dalej na honorowym miejscu poranna depesza. Kolejno brali ją do ręki wszyscy trzej dyskutanci i każdy wypowiadał swoje uwagi.

- Wydaje mi się, że jeśli wziąć pod uwagę obecność tych jedenastu statków handlowych, może wchodzić w rachubę desant albo na Islandii, albo na wyspach Faroe, raczej na Islandii, ponieważ Faroery leżą zbyt blisko naszych własnych baz.

- Nie wykluczona jest też Grenlandia - wtrącił Robertson. - Desant na Grenlandii skomplikowałby znacznie naszą sytuację, a jego zwalczanie przez nasze jednostki lądowe już tam stacjonujące byłoby bardzo trudne wobec specyficznego ukształtowania powierzchni...

- Gentleme...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin