Prilepin Zachar - Sańkja.pdf

(2492 KB) Pobierz
Zachar Prilepin
SAŃKA
3gatunek
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nie wpuścili ich na trybunę.
Sasza spoglądał pod nogi: oczy zmęczyły się patrzeniem na
czerwone płachty i szare mundury.
Czerwone migało blisko, dotykało twarzy, czasem zalatywało
zleżałą tkaniną. Szare stało za barierkami. Poborowi - identyczni,
niewysocy, zakurzeni, ociężale ściskający długie pałki. Milicjanci z
napiętymi, sinymi ze zdenerwowania twarzami. Niezbędny dla
dopełnienia całości oficer wyzywająco spogląda w tłum. Jego
bezczelne dłonie - na górnym szczeblu barierki oddzielającej
demonstrantów od stróżów porządku i całego miasta.
Kilku wąsatych podpułkowników - obfite brzuchy pod kurtkami.
Gdzieś jeszcze powinien być pułkownik, najważniejszy i
najodważniejszy.
Sasza za każdym razem próbował zgadnąć, kim będzie główny
porządkowy mityngu opozycji. Czasem był to suchotnik o
ascetycznej twarzy, ze wstrętem popędzający otyłych
podpułkowników. Czasem sam był jak podpułkownicy, tylko
jeszcze większy, jeszcze cięższy, a przy tym bardziej żwawy,
bardziej energiczny, z szerokim uśmiechem, który często gościł na
jego twarzy, i mocnymi zębami. Zdarzał się jeszcze trzeci typ -
całkiem
malutki,
niczym
grzyb,
ale
błyskawicznie
przemieszczający się na zwinnych nóżkach za szeregami milicji.
Jak dotąd Sasza nie zauważył ani jednego właściciela
pułkownikowskich gwiazdek. Nieco dalej, za ogrodzeniem,
warczały i trąbiły samochody, bezustannie kołysały się ciężkie
drzwi do metra, kłębili się zakurzeni bezdomni, ze skupieniem
oglądający szyjki butelek. Człowiek z Kaukazu pił lemoniadę,
obserwując demonstrację zza pleców milicjantów. Sasza
przypadkiem napotkał jego wzrok. Kaukaziec odwrócił się i
odszedł.
Sasza zauważył stojące tuż za ogrodzeniem autobusy oznaczone
emblematem przedstawiającym zwierza z ogromnymi zębami.
Okna autobusów były zasłonięte, firanki poruszały się od czasu do
czasu. W środku ktoś siedział. Czekał, by wyjść, wybiec, ściskając
w twardej pięści krótką gumową pałkę, rozglądając się, kogo by tu
uderzyć - ze złością, z rozmachem, i powalić na ziemię.
- Widzisz? - zapytał Saszę Wieńka, niewyspany, skacowany, z
oczami rozpływającymi się jak rozgotowane pierogi.
Sasza kiwnął głową.
[1]
Nadzieja na to, że na demonstrację nie przybędzie specnaz ,
była niewielka i nie ziściła się.
Wieńka szczerzył zęby w uśmiechu, jakby z autobusu miały zaraz
wylecieć biesy w ciężkich hełmach.
Sasza ruszył bez celu w tłum, który zagnano za ogrodzenie.
„Zebrali nas jak zadżumionych…”
Bariery zestawiono z dwumetrowych sekcji, wzdłuż których, w
równych odstępach, stali mundurowi.
Wieńka poszedł za Saszą. Ich kolumna znajdowała się po drugiej
stronie placu i już było słychać czysty głos Jany ustawiającej
chłopaków i dziewczyny w szeregach.
Większość ludzi, na których Sasza spoglądał i których trącał,
przechodząc, wyglądała brzydko i biednie. Prawie wszyscy byli
nieprzyjemnie i wyraźnie starzy. Zachowywali się tak, jakby byli
skazani na zagładę, jakby przyszli tu ostatkiem sił i chcieli tu
umrzeć. Do piersi przyciskali portrety wodzów, a wodzowie na
obrazach byli zauważalnie młodsi od większości zebranych. Migała
łagodnie uśmiechnięta twarz Lenina, powiększony obrazek, który
Sasza pamiętał z elementarza. Na podrygujących, starczych rękach
płynął spokojnie wizerunek następcy Iljicza. Następca był w czapce
i pagonach generalissimusa.
Wciskano im gazety wydrukowane na cienkim papierze. Sasza
odmawiał, Wienia odgryzał się wesoło.
Całe to wydarzenie jak zwykle wywoływało mieszaninę żalu i
tęsknoty.
Dwa, trzy razy do roku kilkaset, może nawet kilka tysięcy ludzi
zbierało się na tym placu, trwając w jakiejś niewyjaśnionej
pewności, że ich żałosne zgromadzenie przyczyni się do upadku
znienawidzonej władzy.
Przez te lata, które minęły od burżuazyjnego przewrotu,
demonstranci ostatecznie się zestarzeli i nikogo już nie przerażali.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin