Bova Ben Brama Wiecznosci A5.doc

(1255 KB) Pobierz
Brama wieczności




Ben Bova

Brama wieczności

 

Tłumaczył: Krystian Niewiadomski

Tytuł oryginału: As On a Darkling Plain

Wydanie oryginalne 1972 r.

Wydawnictwo do użytku wewnątrzorganizacyjnego.

Wydanie polskie 1987

Nakład 100 egz.

 

 

 

Spis treści:

1. Tytan.              5

2. Ziemia: las sekwojowy.              8

3. Ziemia: centrum szkolenia.              11

4. Ziemia: ostatni dzień.              18

5. Wyprawa na Jowisza.              22

6. Wyprawa na Syriusza.              86

7. Powrót na Tytana.              159

Posłowie: Saga „Inni”              225


 

 

Damonowi Knight i Frederikowi Pohl, z podziękowaniami

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wszechświat jest dziwniejszy, niż sobie wyobrażamy - dziwniejszy, niż jesteśmy w stanie sobie wyobrazić.

J. B. S. Haldane

 

Trzecie prawo Clarke'a: Technologie na pewnym poziomie rozwoju nie dadzą się odróżnić od magii.

Arthur C. Clarke

 


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zatopiony w kriogenicznym śnie umysł wytwarza wciąż te same mroźne wizje, skazane na wieczną tułaczkę pośród pustki długich lat. Sidney Lee w nieskończoność śnił o wieżach na Tytanie: o gładkich, gołych ścianach z metalu (przechodzącego ludzkie pojęcie), o wiecznym dudnieniu maszyn, których użyteczność pozostawała nieodgadniona dla człowieka. W mroku jego snów wieże wznosiły się obco i groźnie nad zmrożonym pustkowiem Tytana, bez względu na maleńkich ludzi czołgających się u ich stóp. Chciał wedrzeć się na ścianę, gładką i stromą - lecz spadł. Chciał spenetrować wnętrze - nie zdołał. Chciało mu się krzyczeć - i krzyczał do woli, we śnie.


1. Tytan.

Spojrzał na własne ręce w rękawicach. Trzęsły się nieopanowanie jak gdy- by należały do kogoś innego, a on nie miał nad nimi żadnej władzy.

Ze szczytu lodowego urwiska patrzył na równinę, gdzie wyrastały masywne wieże. Nawet z tej odległości zdawały się pulsować i promieniowały nieznanym rodzajem energii. Czuł, jak znajdujące się w ich wnętrzu maszyny wibrują i dudnią bez końca, w wiecznym ruchu. Mała grupka ludzi w ciśnieniowych skafandrach skupiła się u stop jednej z budowli, podobna z daleka do chmary drobnych owadów. Górowały nać nią strzeliście obce płaszczyzny ścian, mierząc wprost w ciemne niebo Tytana, kolumna pojazdów na gąsienicach sunęła powoli przez lodową równinę w kierunku wież. Następne owady.

Gruby, jaskrawy sierp Saturna wisiał mu nad głową; ledwie widoczne smuga pierścieni cienką linią znaczyła granicę między rozsądkiem i szaleństwem. Nie wiadomo skąd Lee usłyszał śmiech: całkiem obcy, pogardliwy i wyniosły.

Pracowało z nim pięcioro ludzi. W ciśnieniowych skafandrach wyglądali jak niezdarne chrząszcze wiedzione instynktem, z trudem brnące przez zamarznięte pustkowie, gdy z bardzo, bardzo daleka budowniczowie wież śledzili ruchy żałosnych ludzików z Ziemi i pękali ze śmiechu.

Lee poszedł. Nie odezwał się słowem, po prostu zaczął iść. Minęło kilka minut zanim ktokolwiek zorientował się, że go nie ma. Że ich zostawił.

- Panie profesorze?

- Profesorze, dokąd pan idzie? Czy mamy...

- Sid! Co się stało?

- Słyszysz nas? Odezwij się!

Dotknął przełącznika na pasie skafandra i zamilkły głosy. Na Tytanie panowała ciemność, obowiązywał zakaz poruszania się w pojedynkę. Lecz sierp Saturna świecił na, tyle jasno, że Lee nie musiał włączać lampy czołowej. Nawet kiedy przejrzysta chmura amoniaku przysłoniła, żółtawy sierp, Lee wcale nie przystanął.

Gnał coraz szybciej w dół łagodnym zboczem od szczytu lodowego urwiska, klinowe buty chrzęściły w zamarzniętym podłożu. Powoli, potem coraz szybciej, wreszcie biegiem rzucił się w dół. Przemierzał lodowy stok lekkimi susami, wprost do morza amoniaku. Szyba hełmu zaszła mgłą, ogłuszał co rytm własnego tętna. Ale pędził dalej, do morza; spocony, bez tchu gnał na oślep.

Mogła upłynąć godzina albo kilka minut. Lee nie w głowie miał czas. Zatrzymał się nad brzegiem szarej tafli ciekłego amoniaku. Zimniejsze od lodowatego oceanu Ziemi. Morze poddawało się pływowemu przyciąganiu ogromnego Saturna; masa wzburzonej kipieli przelewała się miarowo po stukilometrowej przestrzeni: od przeciwległych brzegów do lodowej skały urwiska. Nadchodził przypływ. Za kwadrans, może mniej, czysty amoniak pochłonie Sidney'a Lee dwudziestometrową głębią cichej, zimnej ciemności.

Stał i czekał przyglądając się, jak zbliża się ciekły strumień i otula to ten, to ów lodowy występ, dotyka jego butów, wiruje wokół świecących metalowych nogawic skafandra.

Pięć lat - myślał. - Dziś mija pięć lat. Tyle czasu potrzebowałem, by to przyznać. Nigdy się nie dowiemy. Wieże pozostaną niezwyciężone.

Jakiś instynkt kazał mu odwrócić głowę. Przez plastykową szybę hełmu zobaczył troje ludzi; w biegu pędzili w dół na złamanie karku, w jego stronę. Wymachiwali rękami dziko gestykulując.

Pewnie wrzeszczą wniebogłosy - pomyślał.

Nie śpiesząc się Lee podniósł spojrzenie na morze.

Za mało czasu. Zdążą.

W pełni świadomie, opanowanym ruchem sięgnął do kołnierza i zaczął odrywać uszczelkę ciśnieniowego skafandra.

 

 

Człowiek sięgnął do gwiazd nie w chwale lecz w strachu.

Budowle na Tytanie najwyraźniej były dziełem obcej inteligencji. Nikt z ludzi nie umiał dokładnie określić, kiedy powstały, od jak dawna pracują tajemnicze maszyny, jakie było ich zadanie. Ktokolwiek je zbudował, opuścił system, słoneczny tysiące lat temu.

Po raz pierwszy ludzie zaczęli lękać się gwiazd.

Jednak wciąż wabiło ich nieznane. Wysłano bezzałogowe sondy do najbliższych dwunastu gwiazd, najdalej jak na to pozwalała ludzka technologia. Na Ziemi przeminęło pokolenie zanim powróciły słabe sygnały z sond. Wokół siedmiu gwiazd krążyły planety. W pięciu układach istniały świsty przypominające Ziemię. Na czterech planetach znaleziono pewne oznaki życia. Życia, nie inteligencji.

Długo i zawzięcie dyskutowano co robić dalej. W końcu zapadła decyzja wysłania załogowych ekspedycji na wszystkie cztery planety podobne do Ziemi.

Przez cały ten czas tajemnicze maszyny na Tytanie równo huczały.


2. Ziemia: las sekwojowy.

Oddalili się znacznie od głównego szlaku; z wyładowanymi plecakami wędrowali po nierównym terenie gapiąc się na olbrzymie pnie sekwoi, majestatyczne niczym filary katedry. Bob O'Banion był wysokim, barczystym młodym mężczyzną. Jasne włosy opadały mu na czoło, a z jego twarzy nie znikał uśmiech. Marlene Ettiager, wysoka jak na kobietę, prezentowała z wdziękiem długie nogi w turystycznych szortach, ale cała jej sylwetka promieniowała siłą w całkowicie kobiecy sposób.

Jakiś ptak przeleciał nad nimi i Bob śmiejąc się pokazał go swojej towarzyszce. Smugi słonecznego światła sączącego się przez gałęzie znajdujące się tak daleko u góry roziskrzały jaskrawymi ogniami długie kasztanowate włosy Marlene. Szli w milczeniu, w odległości jedynie zasięgu ręki, jak dotąd oddzielnie.

Przyglądała się jego twarzy kiedy szli. Był szczęśliwy, szczęśliwy, że był z dala od szkolenia, bez munduru; szczęśliwy, ze zapomniał o budowlach na Tytanie i wyprawach gwiezdnych; szczęśliwy, że był w lesie chłonąc ciepło słońce, wdychając sosnowy zapach sekwoi i słuchając odgłosów życia. Już niedługo zostaną zamknięci w metalowym łonie rakiety podczas długiej podróży. Ale jeszcze przedtem ona będzie musiała mu powiedzieć...

- To jest dobre miejsce - stwierdził z przekonaniem Bob.

Stali na płaskiej, porosłej mchem polance, między gigantycznymi drzewami, nieopodal szumiał chłodny strumień; jego szemranie było ledwo słyszalne. Z wypalonego przez ogień pnia sekwoi patrzyła na nich wiewiórka. Ponieważ nie odchodzili, wspięła się wyżej znikając im z oczu.

Marlene skinęła głową i z wdziękiem zsunęła ciężki plecak ze swoich ramion. Bob oparł swój plecak o pień drzewa i wyciągnął staromodny koc. Nie plastykowe nakrycie czy nawet syntetyczne sukno; prawdziwy, wyblakły, niebieski, puszysty, wełniany koc.

Uśmiechnęła się do niego.

- Co w tym zabawnego?

- Nic. Nie wiedziałam, że jesteś takim tradycjonalistą. Wyszczerzył do niej zęby pochylając się nad plecakiem z jedzeniem.

- Jest mnóstwo rzeczy, których o mnie nie wiesz. Jaszcze.

Uśmiechała się nadal. Ale pod tym uśmiechem zadawała pytanie - A czy ty nie zdajesz sobie sprawy, że jest tyle rzeczy, których o mnie nie wiesz?

Jedli dyskutując zaciekle o wszystkim i o niczym. W nieunikniony sposób rozmowa przeszła na budowle na Tytanie, na nadchodzące misje gwiezdne, na ich szkolenie. Po skończeniu posiłku położyli się obok siebie na porosłej trawą ziemi. Wkrótce obejmował ją, dotykał, całował.

- Bob - zaczęła, - kiedy byłam na Tytanie...

- Nie chce mówić o Tytanie ani niczym innym - wyszeptał jej do ucha.

- Nie... Muszę ci powiedzieć - odepchnęła go delikatnie. Jego młodzieńcza twarz zachmurzyła się na chwilę, ale wkrótce roześmiał się.

- Marlene, nie musisz...

- Ależ tak, muszę - podkreśliła stanowczo. Usiadła, po czyn odwróciła się, by spojrzeć na niego. - Widziałam, jak jeden mężczyzna próbował zabić się na Tytanie. Pewnego dnia po prostu odszedł i wskoczył do morza. Ledwo zdążyliśmy go uratować. Kiedy dotarliśmy do niego, odpinał swój hełm.

Bob mruknął coś ze zrozumieniem.

- Widzisz... kochałam go. On był żonaty, ale jego żona została na Ziemi, a my... - głos jej się urwał.

Uśmiech na twarzy Boba zamarł.

- A ja myślałem, że ty i ja... że jest coś dobrego między nami, Marlene.

- Wiem. Prawdę powiedziawszy myślałam, że zapomniałam o nim, że to co było na Tytanie skończyło się... ale wczoraj zobaczyłam go znowu. Jest teraz w Centrum szkoleniowym, próbuje zakwalifikować się na misję gwiezdną.

- A ty nadal go kochasz?

Dostrzegła ból w jego oczach.

- Bob, nie wiem. Do wczoraj byłeś jedynym mężczyzną, który mnie obchodził. Ale teraz - on mnie nawet nie widział, zobaczyłam go tylko w przelocie, kiedy wychodził z kolejki...

- Może się pomyliłaś. Może to nie był on.

- Nie, sprawdziłam. To on. Był w szpitalu przez ponad rok, a teraz jest w Centrum Szkoleniowym. To on.

- A ty i ja? - zapytał Bob. - Co stanie się z nami? - ból przeszył teraz jego głos.

- Nie wiem - odpowiedziała ledwie słyszalnym szeptem. - Nie wiem; jeśli on pozostał takim, jak był na Tytanie. Może on mnie teras nie chce. Może on mnie nigdy naprawdę nie kochał. Po prostu nie wiem.

Ból ten tkwił w niej od dawna.


3. Ziemia: centrum szkolenia.

Centrum wyglądało jak uniwersytet. Duże budynki z plastykowego szkła ze strzelistymi, łukowymi dachami i wdzięcznymi przejściami łączącymi je co dziesiąte piętro. Drzewa niezdarnie wystawiały swe cienkie liście w piękne niebo Teksasu, ale zawsze tchnęły świeżością. Dzięki podziemnemu nawadnianiu trawa zachowywała soczystą zieleń po to, by czterdzieści tysięcy mężczyzn i kobiet Centrum Szkoleniowego miało przyjemne trawniki do spacerowanie lub posiłków.

Czterdzieści tysięcy ludzi. Osiemdziesięciu z nich poleci do gwiazd.

Marlene jechała windą do góry na dwudziesty ósmy poziom dygocząc nieco od zbyt wydajnej klimatyzacji. Kabina zatrzymała się gładko i cicho, a drzwi otworzyły się bezszelestnie. Przed południem korytarz bursy był pusty. Ściany przypominały szpitalne, straszyły swą nagością i antyseptyczną bielą.

Ruszyła korytarzem w jedną stronę, ale zawahała się i zawróciła. Idąc powoli czytała nazwiska na identycznych plastykowych drzwiach, aż podeszła do drzwi z napisem LEE, S., PhD.

Przez moment stała przed drzwiami, niepewna co robić, po czym nacisnęła dzwonek.

Nikt nie odpowiedział.

Zastanawiała się, czy zadzwonić ponownie, czy zapomnieć o tym wszystkim. Nagle drzwi otworzyły się do środka; za nimi, na wprost niej stanął Sidney Lee.

- Marlene! - wyglądał na zdziwionego.

- Hallo, Sid.

Przyjrzała mu się uważnie. Zeszczuplał, twarz stanowiły sama kości i ścięgna, zaś oczy jakby nieprzytomne wpatrywały się w przestrzeń poza nią. Włosy, nadal ciemne, pokryły się ledwo dostrzegalną siwizną.

- Oh... wejdź - zrobił zapraszający ruch ręką. - Co tutaj robisz?

Weszła do jego pokoju.

- Nigdy nie odpowiadałeś na moje listy, tak więc zdecydowałam się przyjść i zobaczyć, co cię tak absorbuje. - Próbowała, by brzmiało to lekko i przyjemnie.

Pokój był mały, funkcjonalny, a zarazem sterylny. Poranne słońce wpadało przez jedyne okno. Tapczan z pianki, biurko, regał, dwa krzesła obrotowe stanowiły całe umeblowanie. Żadnych dekoracji, żadnego śladu osobowości, żadnego ciepła.

Stojąc obok niej Lee wskazał na stojącą na biurku szarą końcówkę komputera.

- To właśnie to uczyniło ze mnie pustelnika. Znowu jestem uczniem.

Uśmiechnęła się do niego.

- Muszę się dużo uczyć - wyjaśnił, - żeby zostać zakwalifikowanym na misję gwiezdną. Mam mnóstwo do nadrobienia.

- Wszyscy się tym zajmujemy - stwierdziła spokojnie.

Stali obok siebie w środku pustego, nie przytulnego pokoju; pokoju, w którym mieszkał, pokoju, który został mu przydzielony.

- Wiem - przyznał - powinienem był odpowiedzieć na twoje listy...

- Nie ma o czym mówić, Sid. Chciałam tylko upewnić się, czy... czy czujesz się dobrze. Jeśli jesteś zajęty, mogę odejść.

- Nie, nie odchodź... Proszę, usiądź. Zrobię kawy.

Usiadła na jednym z obrotowych krzeseł i bawiła się złotym medalionem, który dostała od Boba.

Lee po chwili wyszedł z kuchni potrząsając głową i niosąc dwa parujące kubki.

- Mam nadzieję, że egzamin kwalifikacyjny nie będzie obejmował uzdolnień mechanicznych - powiedział wręczając jej kubek. - Codziennie staczam bitwę z tym cholernym ekspresem do kawy.

Przysunął do niej drugie krzesło i usiadł na nim.

- Jak było? - zapytała. - Tak się martwiliśmy o ciebie.

- Z otwartymi ramionami przyjęli mnie do szpitala.

Pociągnęła mały łyk kawy. Była za mocna i tak gorąca, że zabolały ją zęby.

- Wspaniale wyglądasz, Marlene. Co robiłaś od tego czasu, kiedy zwieźli mnie z Tytana?

Posiedział to beznamiętnie, bez uśmiechu ani żadnego grymasu. Ale wydało jej się, że dostrzegła coś w jego oczach.

- Byłam tam cały czas. To znaczy do ostatnich kilku miesięcy. Kiedy rozpoczął się program gwiezdnego lotu, zgłosiłam się na ochotnika i przysłali mnie tutaj.

Skinął głową,

- Próbowałam się z tobą skontaktować z Tytana - dodała, - ale szpital nie pozwalał na to.

- Nie wiedziałem...

- Czy sądzisz, że zakwalifikują nas do tej samej misji gwiezdnej?

Wzruszył ramionami. Siedzieli patrząc na siebie i nic nie mówiąc przez nieznośnie długą chwilę.

W końcu Marlene przerwała denerwującą ciszę:

- Mówią w Centrum, że oferowano ci posadę szefa sekcji archeologicznej na Marsie, ale ty odrzuciłeś ją.

- Zgadza się. Chcę lotu do gwiazd, a nie Marsa.

- Ale... szef sekcji...

- Dla mnie nic nie ma na Marsie - podkreślił. - Poproszono mnie jedynie ze względu na te marsjańskie rękopisy. To już całkiem starożytna historia. Człowiek, który odczytał rękopis. Chcą mnie ostatecznie zaszufladkować. Dobra, bezpieczna posada.

- Ależ, Sid, przecież to zaszczyt. Przecież nie musieli...

- Posłuchaj - westchnął. - Rozszyfrowałem wszystkie dziewięćdziesiąt sześć linii manuskryptu. Chcą, bym siedział tam w kopule i czekał, aż ktoś znajdzie więcej. Jeszcze kilka bazgrołów wykopanych z piasku? Niech ktoś inny je odczyta.

Złość! Dlaczego jest taki zły?

- Kiedy zobaczyłem te maszyny - kontynuował zgroźną miną, -kiedy poczułem, że pracują dzień i noc, w każdej chwili, przez wszystkie lata... wszystko inne straciło jakiekolwiek znaczenie. Wiesz o tym.

- Wszystko? - spytała.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin