Lauren Willig
Ashford Park
Przekład Agnieszka Zajda
Tytuł oryginału: The Ashford Affair
Wydanie oryginalne 2013
Wydanie polskie 2013
Rok 1926. Młoda piękna kobieta udaje się w zagadkową podróż z Londynu do Kenii. Na malowniczej farmie otoczonej przez plantację kawy, oszałamia ją upał i barwy Afryki. Lecz prawdziwym wstrząsem jest spotkanie z mężczyzną niewidzianym od lat...
Rok 1906, Londyn. Dwoje zakochanych wraca wieczorem z koncertu zalaną deszczem ulicą. Śpieszą się, chcą już być w domu. Nie widzą rozpędzonego powozu...
Rok 1914, posiadłość Ashford Park. W dniu, w którym na mieszkańców wspaniałej rezydencji spada wieść o wybuchu wojny, trzynastoletnia dziewczynka zakochuje się na całe życie...
Rok 1999, Nowy Jork. Młoda prawniczka, porzucona właśnie przez narzeczonego, idzie na dziewięćdziesiąte dziewiąte urodziny swojej ukochanej babki. Tam rozpocznie swoją podróż w przeszłość - aż historia zatoczy oszałamiający krąg przez całe stulecie i przez trzy kontynenty, a długo skrywana rodzinna tajemnica i niewyjawione przez dziesięciolecia dramaty ujrzą światło dzienne i pozwolą zwyciężyć miłości...
Spis treści:
Prolog. 4
Część 1. Ashford. 22
Część 2. Kenia. 271
Podziękowania. 466
Jamesowi,
teraz i zawsze
Smugi potu zmieszanego z rdzawym pyłem pokrywały jej rękawiczki.
I nie tylko rękawiczki. Kiedy Addie obrzuciła się spojrzeniem, skrzywiła się na widok swojego kostiumu. Perłowy beż miejscami zszarzał, a miejscami zrudział od dymu i kurzu. Nawet w tym świetle, jakie zdołało przeniknąć przez gęstą okienną moskitierę, widać było, że materiał jest definitywnie zniszczony. Podróżny strój, który w Londynie wyglądał tak elegancko, okazał się kiepskim wyborem na drogę z Mombasy.
Czuła się jak idiotka. Co ona sobie właściwie wyobrażała? Ten nieszczęsny kostium kosztował ją więcej, niż mogła zarobić w miesiąc; niewybaczalna ekstrawagancja w czasach, gdy ubierała się raczej rozsądnie niż szykownie. Całe popołudnie zajęło jej przetrząsanie Oxford Street. Jeden sklep po drugim, a potem jeszcze kolejny, ta suknia zbyt pospolita, tamta za droga, żadna w sam raz. Aż wreszcie znalazła to, czego szukała: kostium, który nieco przekraczał jej możliwości finansowe, ale sprawiał wrażenie - gdy odpowiednio się nań spojrzało - niemal wykwintnego, całkiem nie jak dla ubogiej kuzynki.
W swoim malutkim mieszkanku, przed lustrem z dziwną zmarszczką pośrodku, dumna niczym paw przybierała najróżniejsze pozy; wyginała się to tak, to inaczej, by osiągnąć pełny efekt. Wyobraźnia podsuwała jej setki kuszących obrazów. Bea czeka na dworcu - starsza, stateczniejsza, o srebrzystozłotych włosach spłowiałych od równikowego słońca i figurze zaokrąglonej przez macierzyństwo. Widząc, jak z pociągu wysiada Addie w nowej wytwornej sukni i z nową wytworną fryzurą, Bea wydaje okrzyk zaskoczenia. Ogląda kuzynkę ze wszystkich stron, podziwia jej nową wielkomiejską finezję, gładkie, lśniące włosy, świeżo wyregulowane brwi. „Wydoroślałaś”, mówi. Addie odpowiada jej uśmiechem - ową lekko kpiącą namiastką uśmiechu, jaką widuje się na koktajlach w Ritzu - i rzuca niedbale: „Tak się złożyło”.
A potem gdzieś za jej plecami znajomy męski głos woła: „Addie?” Ona odwraca się i widzi, jak po twarzy Fredericka przemykają zdumienie i podziw, bo wreszcie uświadomił sobie, co zostawił w Londynie.
Wilgotne krople spływały jej między piersiami, wsiąkając w materiał. Nie musiała patrzeć, by wiedzieć, że ubranie jest okropnie poplamione zaciekami z potu, które w praniu tylko żółkną.
Pozwoliła sobie na cierpki uśmiech. Miała nadzieję - bezwstydną nadzieję - chociaż raz wypaść lepiej. Łudziła się, że nawet ubogi krewny wytwornych krawców pokona produkcje szwaczek z Nairobi. A tymczasem wyszło po staremu. Brudna jak nieboskie stworzenie, oddalona o miesiąc i tydzień od wszystkiego, co znajome i wygodne, telepała się przez równiny Afryki. Dlaczego?
David zadał jej to pytanie, zanim wyjechała. Dlaczego?
Zadał je tak rozsądnie, tak logicznie. W pierwszym odruchu chciała się najeżyć, burknąć, że to nie jego sprawa. Ale to była jego sprawa i Addie dobrze o tym wiedziała. Na łańcuszku, który otaczał jej szyję, wisiał pierścionek od Davida, przedzaręczynowy raczej niż zaręczynowy. „Załóż mi go na palec, kiedy wrócę - poprosiła. - Wtedy możemy publicznie to ogłosić”.
„Ale dlaczego tyle czekać? - zapytał. - Po co ten wyjazd?”
„Bo” - zaczęła i zająknęła się. Jak mu odpowiedzieć, skoro sama nie całkiem wiedziała? Wymamrotała coś o swojej ulubionej kuzynce, o tym, że Bea jej potrzebuje, o starych sentymentach i dawnych zobowiązaniach.
„Aż do Afryki?” Zmarszczył brwi w grymasie, który budził postrach wśród studentów, gdy bełkotliwie brnęli przez zawiłości Państwa Platona albo Polityki Arystotelesa.
„Może jadę, bo chcę jechać” - odparła ostro. O tym nawet nie pomyślał? Że mogła chcieć chociaż raz podróżować za granicę? Coś przeżyć, zanim przywdzieje fartuch i zacznie gotować mężowi obiady?
Zagranie było nieuczciwe, ale okazało się skuteczne. David natychmiast zaczął przepraszać. Zawsze miał bardzo postępowe poglądy. To jedna z cech, które w nim lubiła. Nie, nie lubiła - kochała. On naprawdę uznawał za godne szacunku, że Addie pracuje. Podziwiał ją, bo zerwała arystokratyczne kajdany - jego terminologia - i żyła na własną rękę.
Nawet nie podejrzewał, że prawda była znaczniej bardziej trudna i przyziemna. Addie nie tyle coś odrzuciła, ile ją odrzucono.
Biedny David. Należycie skarcony, postawił sobie za zadanie przygotować jej afrykańską wyprawę. Każdego wieczoru wpadał z kolejnym przebłagalnym darem: mapą, przewodnikiem, rozkładem jazdy. Zaangażował się w planowanie tej eskapady, jakby to on sam miał na nią wyruszyć. Addie przytakiwała, uśmiechała się i udawała zaciekawioną, choć zaciekawienia wcale nie czuła. Bo inaczej musiałaby przyznać, że pytanie o sens jej podróży nadal jest aktualne, wisi pomiędzy nimi w powietrzu.
Dlaczego?
Sama chciała wiedzieć. Pod kapeluszem w kształcie hełmu spocone włosy skleiły się w strąki. Zrzuciła go z głowy na wąskie łóżko. Ruch pociągu powinien wywoływać choćby lekki wiaterek, ale osłony w oknach były szczelne, a oczka siatki zapchane rudym pyłem, dokuczliwszym od moskitów. Wewnątrz panowały półmrok i zaduch, raczej jak w wagonie bydlęcym niż przedziale pierwszej klasy. Stukot kół o szyny stanowczo zbyt często przerywał przenikliwy, zawodzący gwizd.
Addie uklękła na łóżku i zaczęła mocować się z oknem. Pociąg turkotał monotonnie po wąskim, pojedynczym torze. Żelazny Wąż, tak nazywali go tubylcy, co usłyszała w Mombasie, gdy przepychając się przez tętniący życiem i gwarem port, usiłowała dopilnować przenosin swojego bagażu ze statku na kolej. Przez zakurzoną moskitierę dostrzegła w oddali stado zwierząt trochę podobnych do jeleni, tylko z cienkimi, długimi rogami. Spłoszone łoskotem rzuciły się do ucieczki. Było już niemal południe. Równikowe słońce sprawiało, że wszystko lśniło w oparach mgiełki jak glazura na szkle; obraz pierzchającego stada falował niczym dzieło impresjonisty.
Nigdy przedtem nie sądziła, że Afryka jest tak bardzo zielona, a niebo tu tak bardzo błękitne.
Oczyma wyobraźni widziała odcienie sj eny i palonej umbry, brązy i oranże, może z dodatkiem odrobiny dżungli, przez wzgląd na Henry’ego Ridera Haggarda[1]. Należało chyba więcej uwagi poświęcić książkom i mapom, które przynosił David, zamiast ze znajomą mieszaniną poczucia obowiązku i winy, tkliwości i obawy przyglądać się jego wąskiej twarzy, jasnej w świetle lampy. Ale Addie nawet nie starała się nimi zainteresować. Miała książki, które mogła przeczytać, znała ludzi, których mogła wypytać, a jednak nie wysiliła się, by to zrobić. Kiedy myślała o Afryce, wcale nie Afryka była jej w głowie.
Wiatr zmienił kierunek, posyłając w stronę okien pióropusz dymu.
Kaszląc od gryzących oparów, znękana podróżniczka gwałtownie pociągnęła w dół moskitierę. Chustka, którą przyciskała do ust, była już czarna. Niepewnym krokiem Addie podeszła do umywalki i przez chwilę szorowała się najstaranniej, jak potrafiła, unikając widoku własnej twarzy w lustrze.
Małej i niezbyt ładnej w porównaniu z pełną blasku urodą kuzynki.
Debiutantka Dekady, tak mówiono o Bei, a gazety wyraźnie rozkoszowały się aliteracją tego tytułu. Pozowała fotografom - i to nie raz, ale wielokrotnie - jako Diana, Kirke, księżycowy promień, panna młoda w koronkach i kwiatach pomarańczy.
Addie usiłowała przypomnieć ją sobie taką, jaka była naprawdę, jej ożywioną, inteligentną twarz. Ale jedyne, co potrafiła przywołać w pamięci, to chłodne piękno fotograficznego portretu: gładkie srebrzystoblond włosy, doskonałe rysy, usta, których pozazdrościć mogła rzymska bogini, jasny błękit oczu muśnięty szarością z palety artysty.
Trzymała tę fotografię Bei na gzymsie kominka w swoim małym, wynajętym mieszkaniu. Srebrna ramka stanowiła osobliwy akcent na tle łuszczącej się farby i plam wilgoci na ścianach, relikt życia, które zdawało się tak odległe, jak jakieś bajkowe „dawno, dawno temu”. Addie zastanawiała się, czy to blade piękno przetrwało pod równikowym słońcem. Minęło sześć lat, odkąd widziały się po raz ostatni. Może Bea się zmieniła? Jej twarz, teraz zniszczoną i ogorzałą, pocięły głębokie zmarszczki?
A przecież nie sposób było myśleć o niej inaczej niż o damie w jedwabiach i ozdobach, z cygarniczką w dłoni. Wbrew wszelkim staraniom Addie nie potrafiła wyobrazić sobie kuzynki na farmie w Kenii, nie umiała pogodzić obrazu eleganckiej kobiety z brudną ziemią i słońcem, płótnem w kolorze khaki i moskitierą. To mogło być dobre dla innych, ale nie dla Bei. Niemal równie niewiarygodny - choć Bea sama potwierdziła to na piśmie - wydawał się fakt, że została matką. I to nie jeden raz, ale dwukrotnie. Jej list mówił o dwóch małych dziewczynkach. Marjorie i Annie.
W swoim kufrze Addie miała dla nich prezenty: wypchane trocinami francuskie lalki o porcelanowych głowach. Kupiła je w ostatniej chwili, pierwsze, jakie znalazła, na wypadek gdyby informacja o dzieciach okazała się prawdą, a nie jednym z wymyślnych żartów kuzynki. Bea i macierzyństwo - jakoś nie pasowało to do siebie. Trochę jak Bea i Kenia.
Szarpiąc zębami palec rękawiczki, Addie uznała, że dość tego i to już, zanim dotrze do Nairobi. Postępowała nieuczciwie. Bea mogła być wspaniałą matką, tak jak przed laty była wspaniałą mentorką samotnej małej dziewczynki: niezrównaną przewodniczką i przyjaciółką. Rzeczywiście, czasami zbyt niefrasobliwą, ale zawsze serdecznie jej oddaną.
Ludzie się zmieniają, uznała Addie. To fakt. Zmieniają się, uczą, dorastają. Ona też.
Może Kenia okazała się lekiem, którego Bea potrzebowała, by wydobyć z siebie to, co najlepsze? Tak jak emancypacja wydobyła to, co najlepsze z Addie. Może od tej pory wszystko będzie wyglądać inaczej? Teraz spotykały się jak równa z równą, każda szczęśliwa i bezpieczna we własnym świecie, bez żadnych miłosnych tarapatów, żalów i zobowiązań. Addie nie była już ubogą sierotką z dziecięcego pokoju.
Mam dwadzieścia sześć lat, pomyślała. Dwadzieścia sześć i samodzielność. Od pięciu lat zarabiała na własne utrzymanie, płaciła za własne wydatki i podejmowała własne decyzje. Czasy, gdy mieszkała w domu Bei, gdy wlokła się w ślad za Beą, przeminęły. Dawno przeminęły.
Tymczasem zaproszenie świadczyło jasno, że teraz to Bea potrzebowała jej, a nie odwrotnie.
Z podróżnego portfela Addie wysunęła list. Poplamiony i zmięty, wielokrotnie czytany. „Przyjedź”, pisała kuzynka i było to dokładnie w stylu dawnej Bei; nawet najmniejszej wzmianki o tym wszystkim, co się działo, zanim wyjechała. „Bez Ciebie zupełnie się pogubiłam”.
Cała ona, pomyślała Addie. Nie tylko te rozwlekłe litery, ale dobór słów. Bea nigdy niczego nie brała ot tak po prostu. Wszystko musiało być ostatecznie, szalenie, wyjątkowo. Miłość czy nienawiść - ani jednej, ani drugiej nie oddawała się połowicznie. Świetne dla osoby kochanej, mniej zabawne dla znienawidzonej. Addie doświadczyła i jednego, i drugiego.
„Z całego serca pragniemy Cię zobaczyć”.
„Pragniemy”. My. Nie Marjorie i Anna. Dziewczynki ciotki nie znały, więc nie mogły za nią tęsknić. Noc po nocy Addie analizowała to jedno słowo, jak literaturoznawca wiersz, obracając je i rozważając pod każdym kątem. „Pragniemy”. Czy był to tylko kolejny przykład egzaltowanego stylu Bei? Zwykła towarzyska uprzejmość? A może...
Addie gwałtownie wcisnęła list z powrotem do portfela. Będzie, co ma być. A potem wróci do Davida. Davida, który sądził, że ją kocha, i może naprawdę kochał. W tej sprawie wydawał się bardzo pewny siebie.
Czy miał tej pewności dosyć dla nich obojga?
Owszem, pomyślała Addie. Owszem. David należał do jej nowego życia, które z mozołem budowała kawałek po kawałku, odkąd... cóż, odkąd wszystko tak okropnie, tak dramatycznie źle się potoczyło. Reszta była tylko historią pogrążoną we mgle czasu. Teraz obie z Beą mogły śmiać się z tego, siedząc na ganku farmerskiego domu. Czy farmerski dom ma ganek? A jakże. Chyba w wiejskim budownictwie to stosowny element architektoniczny.
Właśnie dlatego tam jechała. Żeby się pogodzić. Tak długo były powierniczkami, bliższymi niż siostry. Tych ostatnich pięć lat milczenia położyło się na ich stosunkach mrocznym cieniem.
Addie starała się nie myśleć o Fredericku.
Lokomotywa po raz ostatni piskliwie zagwizdała, pociąg szarpnął i zahamował.
- Nairobi! - zawołał ktoś. - Nairobi!
Wydawało się całkiem niemożliwe, że wreszcie dotarła na miejsce. Że podróż koleją - z jej uciążliwościami, dymem i słońcem, które nawet przez roletę drażniło oczy - nie będzie trwała wiecznie.
- Nairobi!
Addie skoczyła na równe nogi, chwyciła swój podręczny bagaż, rozejrzała się, czy niczego nie zostawiła. Na łóżku leżał kapelusz. Wcisnęła go na głowę i przypięła długą stalową szpilką. Wreszcie dojechała. Klamka zapadła. Wygładzając żakiet, wzięła głęboki oddech, po czym ruszyła z determinacją do drzwi przedziału.
Otwarła je jednym szarpnięciem, mrużąc powieki od jaskrawego blasku. Przy takim słońcu jej żałosny, mały kapelusik okazał się kompletnie bezużyteczny. Oszołomiły ją światło i chmury kurzu. Ludzie biegali tam i z powrotem, wyładowywali pakunki, witali przyjaciół w przeróżnych językach, nawoływali się po arabsku, angielsku, niemiecku, francusku. Osłoniła oczy i z wysokości metalowych schodków daremnie szukała wzrokiem jakiejś znajomej postaci, kogoś, kto mógł zostać po nią wysłany. Samochody trąbiły. Mężczyźni, ledwie w przepaskach na biodrach, ciągnęli riksze. Skrzypiały koła. Przez podniecony gwar tłumu przebijał się stukot końskich kopyt. Pod upalnym słońcem na przydworcowym peronie zapachy koni, oleju silnikowego, curry zdawały się jeszcze intensywniejsze.
W tym zgiełku usłyszała, jak ktoś wykrzykuje jej imię.
- Addie! Addie! Tutaj!
Odwróciła się i rozejrzała. To był głos Bei, gardłowy, piękny, z roześmianą nutą, nawet gdy kuzynka zachowywała się wyjątkowo powściągliwie. Jakby miała jakieś zmysłowe sekrety, którymi pragnęła się podzielić. „Usta stworzone do kosztowania truskawek”, mawiał o tych wargach, ściągniętych wokół obietnicy uśmiechu, jeden z jej wielbicieli.
- Bea?
Kurz i słońce mieniły się tęczowo przed oczami Addie. Ciemnoskórzy mężczyźni w jasnych szatach, Europejczycy w ubraniach khaki, kobiety w pastelowych sukniach, wszyscy przesuwali się jak obrazy w kalejdoskopie, wymijając jeden drugiego na zatłoczonym peronie.
Z ludzkiej ciżby wystrzeliła czyjaś dłoń w rękawiczce, machając szaleńczo.
- Tutaj!
Tłum rozstąpił się i Addie ujrzała Beę. Znikły minione lata. Zgiełk głosów oddalił się, był już tylko stłumionym szumem w tle.
Jak mogła kiedykolwiek pomyśleć, że zdoła jej dorównać?
Macierzyństwo nie zmieniło Bei. Jak dawniej wysoka i smukła, jedną ręką przytrzymywała ukośne rondo kapelusza, pod którym lśniły złociście blond włosy. Przy tym kapeluszu hełm Addie wydawał się mało praktyczny i prowincjonalny. Suknia Bei - choć jasnobrązowa - w najmniejszym stopniu nie robiła wrażenia ponurej albo niegustownej. Luźna u góry, ściśle przylegała do bioder, co podkreślał wąski pasek, w którym brąz przeplatał się z bielą, dobrany do detali na rękawach i rąbku spódnicy. Addie uznała, że jej kostium jest po prostu pretensjonalny i niewiele wart.
Poczuła znajomy przypływ miłości i desperacji. I radość z radości na twarzy kuzynki, takiej pięknej, takiej niezmienionej - tak niesprawiedliwie pięknej, tak niesprawiedliwie niezmienionej. Wiedziała, że krzywdzi Beę pretensjami o coś, co po prostu było darem natury. Ale żywiła te pretensje, mimo wszystko. Bo chociaż raz... chociaż jeden, jedyny raz...
- Najdroższa! - Bea nigdy nie wstydziła się wielkich scen. Rzuciła się w stronę Addie z otwartymi ramionami, podczas gdy ta niezgrabnie schodziła ze stopni, odrętwiała i niezdarna po całej dobie w stalowym pudle. - Witaj!
Addie wyciągnęła rękę, by ją powstrzymać.
- Nie dotykaj mnie... Jestem brudna.
- Nonsens - stwierdziła Bea, chwytając swojego gościa w objęcia. I nie było to towarzyskie muśnięcie policzka, tylko prawdziwy uścisk. Tak mocny, że przez materiał sukni dawało się wyczuć kości. Bea była jeszcze szczuplejsza niż kiedyś. Szczuplejsza niż w Londynie. Jej ręce błyskawicznie oplotły Addie. - Tak się stęskniłam.
Zanim Addie zdążyła odpowiedzieć, zanim zdążyła przyznać, że ona też się stęskniła, Bea już ją puściła i odsunęła się, opanowana, pewna siebie, w każdym calu tamta dawna najpiękniejsza debiutantka.
Zmierzyła kuzynkę wzrokiem od stóp do głów i wykrzywiła komicznie twarz w karykaturze współczucia.
- Koszmar nie pociąg. Potrzeba ci porządnego drinka - stwierdziła autorytatywnie.
Addie smętnym spojrzeniem obrzuciła swój podróżny strój, tak starannie wybierany, a teraz cały w plamach brudu i potu. Tak się skończyły jej marzenia o wielkim wejściu. I o pokonaniu Bei. Przegrała w przedbiegach.
- Potrzeba mi kąpieli i moich rzeczy.
- Dostaniesz jedno i drugie. I drinka. - Bea starym zwyczajem chwyciła ją pod ramię i swobodnie powlokła przez tłum. - Upiorna podróż, prawda? Te paskudne małe przedziały i ci paskudni mali ludzie na poboczu torów zachwalający wrzaskiem herbatę. - Zawsze miała dar naśladownictwa. Odruchowo wygięła się w odpowiedniej pozie i równie szybko się wyprostowała.
- Nie było aż tak źle. - Addie usiłowała nadążyć za kuzynką. Podręczny sakwojaż okazał się cięższy, niż pamiętała, a jej dreptanie nie dorównywało długim krokom Bei. Próbując sobie przypomnieć coś z prelekcji Davida, zagadnęła: - Domyślam się, że odkąd zbudowali tu kolej, życie stało się o wiele łatwiejsze.
- O wiele - odparła Bea z roztargnieniem, po czym uśmiechnęła się i pomachała do mężczyzny w jasnym garniturze. - To był generał Grogan. Właściciel Torr’s Hotel[2] - wyjaśniła kuzynce. - Tam na pewno nie pójdziemy.
- Och? - Sakwojaż boleśnie uderzył Addie w kolano. - Czy jest...?
- Pospolity - oznajmiła lekceważąco Bea. - Oczywiście i tak byś się w nim nie zatrzymała, bo będziesz mieszkać u nas. Ale gdybyśmy akurat wpadli do miasta, to wybralibyśmy Muthaiga. Albo Norfolk. W żadnym razie Torr’s! - Obdarzyła niefortunnego właściciela szerokim uśmiechem, który sprawił, że generał potknął się o własne nogi.
- Jasne - przytaknęła Addie, chociaż te nazwy nic jej nie mówiły. - Oczywiście.
Wyciągnęła szyję, by zerknąć do tyłu, ale Grogan już sobie poszedł. Tymczasem Bea udzielała kolejnych informacji: coś niecoś o wyścigach konnych, przyjęciach koktajlowych, tej parze i tamtej, czyja farma upadła i kogo warto poznać.
- Nie pamiętasz pierwszej żony Euana Wallace’a[3]? Przecież musiałaś ich spotykać, po prostu musiałaś. - Szczęśliwie nie czekała na odpowiedź, tylko drążyła temat, jednocześnie przedzierając się przez tłum. - Rozwiodła się z Wallace’em wieki temu... albo może to on rozwiódł się z nią. Trudno być ze wszystkim na bieżąco. Jej nowym mężem jest Joss, choć właściwie nie takim nowym. To już chyba... siedem lat? Osiem?
- Yhm. - Addie desperacko starała się nie sapać. Krople potu mąciły jej wzrok, niemal ją oślepiały, ale nie mogła sięgnąć po chusteczkę, żeby je obetrzeć. Brnęła z determinacją przed siebie, usiłując nie zwracać uwagi na przykry ucisk w dołku, sugerujący, że popełniła okropny błąd.
Nie, nie wyszła na osobę światową, za to została neofitką wprowadzaną w tajemnice świata Bei. Tajemnice, których nigdy dobrze nie potrafiła zrozumieć i które sprawiały, że znowu podporządkowywała się władczej kuzynce.
Krótko mówiąc, wciąż ten sam stary schemat.
- Daleko jeszcze? - wydusiła, przerywając kuzynce monolog.
- Niezbyt daleko - odparła Bea, patrząc na nią ze zdumieniem. - Och, kochana, faktycznie wyglądasz na wykończoną. To ten upał, prawda? Z początku wszystkich zaskakuje.
Na Beę oczywiście nie działał; wyglądała idealnie elegancko i świeżo. Ale przecież to nie ona taszczyła sakwojaż, który w ciągu dziesięciu minut zrobił się jakby znacznie cięższy. I nie ona spędziła ostatnie dwadzieścia cztery godziny w zamkniętym kolejowym wagonie.
- Nie martw się, kochanie - pocieszyła ją Bea. - Za chwilkę wsiądziemy do samochodu. Och, popatrz! To Alice de Janzé[4]. - Leniwie skinęła dłonią kobiecie ubranej z iście paryskim szykiem. - Amerykanka, zamężna z Francuzem. Nie mam pojęcia, co ona tutaj robi. Zwykle wyjeżdża do Slains.
Ten katalog towarzyski wytrącał Addie z równowagi. Zupełnie, jakby znów znalazły się w Londynie, znów były debiutantkami, a Bea nieustannie otoczona ludźmi, bez trudu zdobywająca przyjaciół i przyjaciół przyjaciół. Co się stało ze „spokojnym życiem naszej małej farmy”?
- A gdzie są wasze dziewczynki? - rzuciła, zziajana.
Kuzynka szła coraz szybciej. Addie musiała niemal biec, żeby za nią nadążyć.
- Zostały na farmie. Świetnie się tam czują. Jak Dodo w swoich stajniach. Są gusta i guściki, nie uważasz?
Addie wyczuła ostrze sporu, który z nią nie miał nic wspólnego. Niepewna, co odpowiedzieć, oznajmiła wymijająco:
- Dodo przesyła pozdrowienia.
Dodo, starsza siostra Bei, jako jedyna z klanu rozmawiała z nią formalnie. Jednak w wypadku Dodo trudno było stwierdzić, z kim jest w takich stosunkach, że z nim rozmawia, a z kim nie, bo zawsze mówiła wyłącznie o koniach. Raz na miesiąc przyjeżdżała do miasta i tradycyjnie zatrzymywała się w Ritzu, gdzie jej wysłużone tweedy dziwnie kontrastowały z kostiumami od najlepszych krawców i paryskimi sukniami innych kobiet. Może właśnie to Addie najbardziej w niej lubiła: Dodo nigdy nie przestawała być sobą.
- Szkoda, że nie gotówkę - warknęła Bea. - Nie masz pojęcia, ile kosztuje uprawa kawy. Cienia pojęcia. Najpierw żadnych zbiorów przez cztery lata, a potem rynek zniżkuje. Czysta niesprawiedliwość.
- Frederick jest na farmie? - Nie było powodu martwić się, jak to zabrzmi, bo głos Addie rwał się od gwałtownej zadyszki.
Bea skrzywiła się współczująco i zwolniła.
- Nie, czeka przy aucie. Wyszedłby ci na spotkanie, ale musiał pogadać z D.
- Dee? - Oczyma wyobraźni Addie ujrzała wampa o długich, czerwonych paznokciach.
- Lordem Delamere’em[5]. Koszmarnym starym nudziarzem.
Addie zasapana, parsknęła śmiechem.
- Więc to nie jeden z wydarzonych?
Tak nazywały ludzi, których lubiły, ona i Bea, dawno temu, w dzieciństwie, kiedy wymyśliły swój prywatny język. Teraz to określenie zabrzmiało jakoś niezręcznie, chropawo.
Bea impulsywnie odwróciła się i złapała kuzynkę w objęcia, omal jej nie przewracając. Powiew kosztownych francuskich perfum przyćmił woń kurzu i potu.
- Och, tak bardzo mi ciebie brakowało! Jesteś głodna?
...
entlik