Williams Charles Petla podejrzen A5.doc

(1205 KB) Pobierz
Pętla podejrzeń




Charles Williams

Pętla podejrzeń

 

 

Przekład: Maria Gebicka-Frąc

Tytuł oryginału: Stain of Suspicion

Wydanie oryginalne 1958

Wydanie polskie 2002

 

 

Sporo czasu już minęło od śmierci męża Georgii Longston. Jego mordercy też nie udało się ujść z życiem. Zginął z rąk Calhouna, miejscowego policjanta, w chwili gdy próbował pozbyć się zwłok. Ciągle jednak Calhoun, jak i wielu w miasteczku, wierzy, że to sama Georgia maczała w tym palce. I ciągle ktoś jej o tym przypomina. Bill Chatham trafił tu przejazdem - po kolizji drogowej musi poczekać na naprawę auta. I przypadkiem wylądował w hotelu Georgii. W samym środku sprawy, w której szybko wychodzi na jaw, że ktoś bardzo chce zaszkodzić młodej wdowie.


Rozdział I.

To nie było duże miasto. Międzymiastowa szosa wchodziła w nie od zachodu przez most łączący brzegi wolno płynącej, mulistej rzeki, o niemożliwej do wymówienia indiańskiej nazwie, a potem szeroką ulicą z zatokami do parkowania i czterema światłami na każdym kolejnym skrzyżowaniu, przez cztery czy pięć kwartałów biegła główną dzielnicą handlowo-usługowa. Oddalałem się od ostatniego światła, jadąc prawym pasem z prędkością około dwudziestu mil na godzinę, gdy jakiś tubylec w poobijanej, starej ciężarówce zdecydował się wystrzelić do przodu ze swojego miejsca na parkingu, nie oglądając się za siebie.

Po mojej lewej stronie jechał drugi samochód, więc jedyne, co mogłem zrobić, to wcisnąć hamulce na chwilę przedtem, nim walnąłem w ciężarówkę. Chrzęstowi metalu towarzyszyła seria zgrzytliwych odgłosów, gdy fragmenty osłony chłodnicy i odłamki szkła sypały się na nawierzchnię. Szyje przechodniów na rozżarzonej ulicy wydłużyły się w naszym kierunku.

Zaciągnąłem ręczny hamulec, wysiadłem i potrząsnąłem głową zirytowany, gdy oszacowałem rozmiar uszkodzeń. Przedni zderzak zwisał luźno z jednej strony, a prawy błotnik i potłuczony reflektor rozgniecione były na kole, lecz najgorszy z tego wszystkiego był strumień gorącej wody, wypływającej przez szczątki kraty chłodnicy.

Kierowca ciężarówki wypadł na zewnątrz. Mierzył około sześciu stóp, był chudy, ciemny i ostronosy, a koścista twarz, którą pragnął wpakować w moją, pachniała tanim muscatelem.

- Słuchaj, idioto - powiedział - może myślisz, że to tor wyścigowy...

Paskudny humor narastał we mnie od dłuższego czasu i właśnie znajdowałem się w niezbyt odpowiednim nastroju, by pozwolić się objeżdżać jakiemuś nabuzowanemu twardzielowi z czerwonym nosem. Złapałem go lewą ręką za koszulę i chciałem klapnąć po twarzy, ale zdałem sobie sprawę, że to dziecinada, i po prostu odepchnąłem go. Bełkotał dalej, a w tym samym czasie ktoś od tyłu zacisnął wielką dłoń na moim ramieniu. Odwróciłem się. Był to grubas o twardym i kompetentnym spojrzeniu. Ubrany był w khaki i miał też pas z kaburą.

- No dobrze - zwrócił się do mnie. - Jak chcesz narobić sobie kłopotów, zacznij ode mnie. Jestem w temacie.

- Okay, okay - powiedziałem. - Tu nie ma żadnej bijatyki.

Trzymał kamienne oko na mojej twarzy.

- Taki ładny, duży chłopak i lubi się rozpychać...

Zaczął się gromadzić zwyczajowy tłumek i mogłem odczuć, że nie byłem odpowiednim kandydatem, by pretendować do tytułu Miss Północnej Florydy 1958. Wszystko wyglądało tak, jakbym to ja rozpoczął sprzeczkę i w dodatku wpakował się na niego, a tablica rejestracyjna z kalifornijskimi numerami prawdopodobnie mi nie pomagała.

Grubas odwrócił się do kierowcy.

- Nic ci nie jest, Frankie?

Świetnie, pomyślałem kwaśno; prawdopodobnie są kuzynami.

Frankie wywnętrzał się dalej. Wypadek zdarzył się z mojej winy; cholerni turyści jeżdżący sześćdziesiątką w środku miasta. Gdy się wyczerpał, miałem okazję wtrącić swoje trzy grosze, i taka też była wartość tego, co osiągnąłem. Zaapelowałem do gapiów, szukając świadków, ale nikt nic nie widział albo nie chciał się przyznać.

- W porządku - orzekł ponuro gruby policjant. - Obejrzyjmy pańskie prawo jazdy.

Właśnie wyciągałem je z portfela, konotując sobie w pamięci, że jeżeli kiedykolwiek będę tędy przejeżdżał, to zaokrętuję samochód i przejdę przez miasto na piechotę, gdy z krawężnika zeszła wysoka dziewczyna o ciemnych włosach i zbliżyła się do nas.

- Ja wszystko widziałam - zwróciła się do funkcjonariusza.

Opowiedziała mu, jak to się stało.

W pewien nieuchwytny sposób, którego nie potrafiłem wyraźnie określić, jego reakcja wydała mi się trochę dziwna. Najwidoczniej ją znał, ale nie padło ani jedno słowo powitania. Kiwnął głową, przyjmując jej relację, lecz było to szorstkie skinienie, skąpe i chyba wrogie. Ona napisała coś na kartce i podała mi.

- Gdyby pańskie towarzystwo ubezpieczeniowe chciało się ze mną skontaktować, tu jest mój adres - powiedziała.

- Stokrotne dzięki - odparłem. Wsunąłem kartkę do portfela. - To bardzo miło z pani strony.

Wróciła z powrotem na chodnik. Kilku widzów przyglądało się jej i odczuwałem tę samą dziwną reakcję, jaką zauważyłem u grubego policjanta. Nie była to zupełna wrogość - a może była? Miałem wrażenie, że oni wszyscy ją znają, mimo że nikt nie odezwał się do niej. Ale ona zachowała spokój.

Nie wiem, czy to z powodu jej relacji, czy dlatego, że w końcu policjant przybliżył się na tyle do Frankiego, że złapał trochę rozsiewanego przez niego muscatelowego pyłu radioaktywnego, ale sytuacja zmieniła się na moją korzyść. Obrugał Frankiego kilkoma odzywkami, rodem z placu koszarowego, i spisał raport, lecz nie wystawił żadnego mandatu. Uszkodzenia ciężarówki nie były poważne. Wymieniliśmy informacje o towarzystwach ubezpieczeniowych. Przyjechało pogotowie techniczne i zabrało mój samochód. Pojechałem z kierowcą do warsztatu. Stał on przy drodze, którą przyjechałem, w pobliżu rzeki w zachodniej części dzielnicy handlowo-usługowej.

Było koło drugiej po południu gorącego, bezwietrznego dnia w środku lata. W jaskrawym świetle słońca cienie wyglądały jak atrament, koszula przesiąkała mi potem. Wczesnym rankiem opuściłem Nowy Orlean i planowałem przejechać tranzytem do St. Petersburga, by przed obiadem wykąpać się w Zatoce. Cóż, nic tu się nie da poradzić, skwitowałem skwaszony. Potem pomyślałem o dziewczynie i próbowałem przypomnieć sobie, jak wygląda. Jedyne co mi się nasunęło, to to, że była wysoka i bardzo szczupła. Atrakcyjna? Trochę, ale nie taka znowu porywająca. Około trzydziestki, oceniłem. Lecz w jej twarzy było coś, jakaś cecha, która teraz uciekła mi z pamięci... A zresztą, nie miało to znaczenia.

Warsztat mieścił się na dużym placu na rogu. Z przodu znajdowała się myjnia, przy podjeździe pompy benzynowe. Wholowaliśmy samochód do środka, gdzie obejrzał go majster. Był to chudy jak szczapa facet o zimnej twarzy.

- Chce pan rachunek, prawda? - zapytał.

- Nie - odpowiedziałem. - Sam zapłacę, a towarzystwo ubezpieczeniowe niech walczy o to później.

- Pojutrze wszystko będzie zrobione. Nie mamy na składzie takiej chłodnicy, ale sprowadzimy ją autobusem z Tallahassee.

- Trudno. - Nie uśmiechało mi się spędzenie w tym miejscu trzydziestu sześciu czy więcej godzin, ale nie było sensu rozwodzić się nad tym dłużej. Wyciągnąłem z bagażnika dwie torby. - Gdzie tu się można zatrzymać?

- Ja na pana miejscu postawiłbym na jeden z moteli.

- Świetnie. Gdzie jest najbliższy?

Wytarł ręce w kawałek szmaty i zastanowił się.

- Jedyny po tej stronie znajduje się trzy mile za miastem. Jest kilka dobrych po wschodniej stronie, całkiem blisko. Spanish Main i El Rancho.

- Dzięki. Mogę zadzwonić po taksówkę?

Kiwnął głową w stronę biura.

- Niech pan przy okazji spojrzy na tę laleczkę...

Do warsztatu wszedł wielki blondynek w białym kombinezonie i zabrał coś ze stołu. Odwrócił się i popatrzył na nas.

- Jak chce pan jechać do motelu, to od frontu stoi pani Langston, bierze benzynę.

Majster przecząco pokręcił głową.

- Kto to jest pani Langston? - spytałem.

- Prowadzi motel Magnolia, na wschód od miasta.

- No to w czym problem?

Wzruszył ramionami.

- Niech pan robi, co pan uważa.

Zaintrygował mnie.

- Coś nie w porządku z tym zajazdem? - dociekałem.

- Nie sądzę. Jest zaniedbany i nie ma basenu, ale gdzie się pan zatrzyma, to pańska sprawa.

Nazwisko brzmiało znajomo. Byłem prawie pewien, że to ta sama osoba. Zamiast wyłowić kartkę z portfela, po prostu podniosłem bagaże, podziękowałem i wyszedłem na podjazd. Miałem rację. Stała przy starej furgonetce, wyciągając z portmonetki pieniądze.

Podszedłem i postawiłem torbę.

- Pani Langston?

Obejrzała się i obdarzyła mnie krótkotrwałym uśmiechem.

- O, witam - powiedziała.

Nagle zrozumiałem, co takiego w jej twarzy uderzyło mnie wcześniej. Była zmęczona. Po prostu zmęczona. Była to szczupła i raczej atrakcyjna twarz, ale w jej pięknych, szarych oczach czaiło się prawie bezkresne znużenie.

- O ile się orientuję, prowadzi pani motel - powiedziałem.

- To prawda. - Skinęła potakująco głową.

- Jeżeli ma pani wolne miejsca, mógłbym z panią pojechać.

- Tak, oczywiście. Niech pan włoży swój bagaż do tyłu.

Chłopak przyniósł jej resztę i pojechaliśmy z powrotem główną ulicą. Miałem nadzieję, że jeśli Frankie był jeszcze w mieście ze swoją ciężarówką, to zobaczymy go na tyle wcześnie, by zdążyć opuścić furgonetkę i gdzieś się ukryć.

- Kiedy będzie gotów pana samochód? - zapytała, gdy zatrzymaliśmy się pod światłami.

- Pojutrze - powiedziałem. - Przy okazji, chcę pani jeszcze raz podziękować.

Odwróciłem się i popatrzyłem na nią. Miała ciemne, rudobrązowe, obcięte na pazia włosy, sięgające do ramion, i raczej kremową karnację, mimo że nie miała makijażu, z wyjątkiem muśnięcia pomadką. Usta były bardzo ładne. Kości policzkowe miała wysokie i wydatne, co sprawiało wrażenie, że blade policzki były bardzo zapadnięte, i co w dodatku sugerowało niedowagę, nadmierne napięcie i przemęczenie. Była to twarz dojrzałej kobiety i była w niej jakaś siła. Jej zaręczynowy pierścionek i ślubna obrączka wyglądały na kosztowne, ale reszta jej rzeczy nie pasowała do nich. Sukienka była tania, a sandały stare i znoszone. Miała śliczne długie nogi, nie nosiła pończoch.

Po prawej stronie, tuż za granicami miasta, stał motel Spanish Main. Przed nim, wśród kolorowych parasoli, znajdował się potężny basen. W białym blasku słońca wydawał się niebieski i chłodny, i przypomniałem sobie, że w Magnolii takiego nie ma. Dureń, pomyślałem z goryczą. No cóż, nie lubiłem być sterowany. A ona była bardzo miła.

Motel Magnolia znajdował się ćwierć mili dalej, po lewej stronie. Gdy skręciła z drogi, mogłem zrozumieć, co miał na myśli majster, mówiąc, że jest on zaniedbany: wokół niego rozciągała się zapuszczona wolna przestrzeń, sprawiająca wrażenie, że nigdy nie była całkowicie wykończona. Motel składał się z dwunastu do piętnastu najwyżej pokoi, ustawionych w zwyczajny czworobok, otwartą stroną zwrócony ku drodze. Konstrukcja była mocna i niezbyt stara, ceglana, z dachem krytym czerwoną dachówką, ale wszystko wymagało malowania, w gorącym blasku popołudnia teren wydawał się smutny i niegościnny. Na trawniku od frontu i w środku kwadratu widać było, że podejmowano jakieś próby, lecz teraz wszystko było spalone słońcem i zakurzone, a biały żwir na podjeździe był rozrzucony i porośnięty gdzieniegdzie uporczywymi chwastami. Zastanowiłem się, dlaczego jej mąż pozwala, by motel znajdował się w takim stanie.

Biuro mieściło się na lewo. Zatrzymała się przed nim. Na jednym z tylnych siedzeń leżały dwie torby z artykułami spożywczymi. Zabrałem je i poszedłem za nią do środka.

Mały hol był chłodny i przyjemnie przyciemniony, dzięki zsuniętym żaluzjom, niedopuszczającym ostrego światła z zewnątrz. Na podłodze z ciemnoniebieskich klepek, przykrytej dwoma czy trzema plecionymi chodnikami, stało kilka bambusowych foteli z pomarańczowymi i czarnymi poduszkami. W rogu był telewizor, a przed kanapą stał długi stolik do kawy z bambusa i szkła, na którym leżały egzemplarze różnych czasopism. Na stole pod ścianą z lewej strony stał miniaturowy model żaglowca. Miał on około trzech stóp długości i piękną linię. Naprzeciwko drzwi stało biurko, służące za ladę recepcyjną, na jego rogu ustawiona była mała łącznica telefoniczna i obok półka z przegródkami na klucze. Wprost za ladą znajdowały się zasłonięte kotarą drzwi, które najwidoczniej łączyły recepcję z mieszkaniem prywatnym. Zza nich, skądś z tyłu, dochodził dźwięk pracującego odkurzacza.

Położyłem torby na ladzie. Kobieta zawołała „Josie!” i odkurzacz zamilkł. Zza kotary wynurzyła się potężna kolorowa dziewczyna w białym fartuszku. Miała tłustą, dobroduszną twarz i duże usta, wymalowane jakimś dziwacznym, prawie purpurowym odcieniem szminki.

Pani Langston położyła przede mną kartę meldunkową i kiwnęła w kierunku toreb z żywnością.

- Josie, czy mogłabyś zabrać to do kuchni?

- Tak, psze pani. - Dziewczyna zgarnęła torby i zaczęła się odwracać.

- Telefonował hydraulik? - zapytała jeszcze pani Langston.

Wyjąłem pióro i pochyliłem się nad kartą, zastanawiając się - jak przez cały ubiegły tydzień - dlaczego ciągle podaję, że mieszkam w San Francisco. No cóż, człowiek musi coś wpisać, a to ostatecznie pasowało do numerów na tablicy rejestracyjnej mojego wozu.

- Nie, psze pani - odpowiedziała Josie. - Telefon dzwonił kilka razy, ale myślę, że to była pomyłka. Gdy się odzywałam, nikt nic nie mówił; odwieszał słuchawkę.

Josie wyszła. Przypadkiem spojrzałem w górę. Twarz pani Langston była całkowicie spokojna, ale kremowa skóra stała się o ton bledsza i odniosłem dziwne wrażenie, że musiała walczyć, by pokazać swoje opanowanie. Patrzyła na przestrzał.

- Czy coś się stało? - zapytałem.

- Och. - Potrząsnęła głową i zdobyła się z wysiłkiem na uśmiech. - Nie. Czuję się dobrze. To tylko upał.

Odwróciła wypełnioną kartę i spojrzała na nią.

- San Francisco? - powiedziała. - Zatem jak pan wytrzymuje tutejsze upały, panie Chatham?

- Bywała pani w San Francisco? - zapytałem.

Potakująco skinęła głową.

- Raz, w sierpniu. Miałam tylko letnie ubrania i prawie zamarzłam. Ale uwielbiam to miasto, jest fascynujące. - Sięgnęła do tyłu i z przegródki wyjęła klucz. - Niech pan weźmie numer dwanaście.

- Będzie lepiej, jeżeli teraz pani zapłacę - powiedziałem. - Ile?

Zaczęła odpowiadać, gdy zadzwonił telefon. Skutek, jaki wywarł na niej, był prawie przerażający. Zesztywniała, jak gdyby ktoś wychlusnął jej na plecy wiadro lodowatej wody, i przez chwilę w jej oczach widziałem paniczny strach. Telefon stał na biurku, po jej lewej stronie. Zadzwonił ponownie, nagląco przeszywając powietrze, a ona powoli zmusiła się, by wyciągnąć rękę i podnieść słuchawkę.

- Motel Magnolia - powiedziała cichym głosem.

Nagle z jej twarzy odpłynęły wszystkie kolory. Zachwiała się, a ja sięgnąłem ręką ponad biurkiem, by ją podtrzymać, myśląc, że się przewraca, lecz ona tylko ciężko osunęła się na krzesło. Spróbowała odłożyć słuchawkę na widełki, ale nie trafiła. Słuchawka upadła na suszkę do atramentu, wydając nikłe dźwięki, podczas gdy ona sama oparła twarz na rękach i drżała.

Podniosłem słuchawkę. Wiedziałem, że nie mam w tym żadnego interesu, ale to był czysty odruch, i podejrzewałem już, co usłyszę. Miałem rację.

Był to niezidentyfikowany szept, zjadliwy, obsceniczny i urągający, a sprośności, którymi operował, mogły przyprawić o mdłości. Pomyślałem, że w tle słyszę także coś innego. Po minucie potok brudów zatrzymał się i szepczący głos zapytał:

- Dobrze mnie słyszysz, kochanie? Powiedz mi, jak ci się to podoba.

Zacisnąłem rękę na mikrofonie i przechyliłem się nad biurkiem. Dotykając jej ramienia, powiedziałem:

- Niech mu pani odpowie. - I wyciągnąłem słuchawkę w jej stronę. Podniosła głowę, ale tylko wpatrywała się we mnie z przerażeniem. Potrząsnąłem ją za ramię.

- No już! - rozkazałem. - Niech pani coś powie! Cokolwiek!

Kiwnęła głową. Zdjąłem rękę z mikrofonu.

- Dlaczego? - krzyknęła. - Dlaczego mi to robisz?

Skinąłem potakująco i słuchałem dalej. Przyciszony śmiech przypominał coś pełzającego po ciele nagiego człowieka zanurzonego w bagnie.

- Mamy przecież wspólny sekret, kochanie. Wiemy, że go zabiłaś, nieprawdaż?

Zmarszczyłem brwi. Nie była to część normalnego w takich sytuacjach wzorca. Szepczący głos kontynuował:

- Wiemy, kochanie, prawda? Lubię to. Lubię myśleć, że my dwoje... - wyrecytował kilka rzeczy, o których lubił myśleć. Potem raptownie w tle rozległ się jakiś inny dźwięk i połączenie zostało przerwane. Lecz może niedostatecznie prędko, pomyślałem.

Odłożyłem słuchawkę na miejsce i popatrzyłem w dół na schyloną głowę.

- Wszystko w porządku - powiedziałem. - Oni zwykle są nieszkodliwi.

Podniosła twarz, ale nie wydała żadnego dźwięku.

- Od jak dawna on to robi? - spytałem.

- Dawno... - wyszeptała chrapliwie. - Dłuższy czas... - Runęła do tyłu.

Obiegłem biurko i złapałem ją. Podniosłem i ułożyłem delikatnie na podłodze na jednym z dywaników. Była bardzo lekka, o wiele za lekka jak na tak wysoką dziewczynę. Wstałem, krzyknąłem: „Josie!” i spojrzałem z powrotem na nią, na krańcową bladość jej szczupłej twarzy i kontrastową czerń rzęs, i zastanowiłem się, jak długo znajdowała się na krawędzi psychicznego załamania.

Josie przepchnęła się przez kotary i popatrzyła na mnie pytająco.

- Masz jakąś whisky? - zapytałem.

- Whisky? Nie, proszę pana, nie mamy żadnej... - Przysunęła się krok bliżej i teraz mogła dostrzec panią Langston leżącą na podłodze. - O Panie w niebiosach...

- Przestań - powiedziałem. - Przynieś mi lepiej szklankę. I mokrą ścierkę.

Wybiegłem na zewnątrz i przyniosłem z samochodu mój bagaż. Była w nim butelka. Josie, kołysząc się w biodrach, wróciła zza kotary. Nalałem trochę whisky do szklanki i klęknąłem obok pani Langston, by przetrzeć jej twarz wilgotnym ręcznikiem.

- Uważa pan, że wszystko będzie z nią w porządku? - niespokojnie zapytała Josie.

- Oczywiście. Tylko zemdlała. - Znalazłem jej puls. Był dość równomierny.

- Nie da jej pan whisky?

- Nie, dopóki nie może przełykać - odparłem zniecierpliwiony. - Chcesz ją udusić? Gdzie jest jej mąż?

- Mąż?

- Pan Langston - warknąłem. - Idź i przyprowadź go. Gdzie on jest?

Potrząsnęła głową.

- Nie ma tu żadnego pana Langstona. On nie żyje. Nie uważa pan, że powinniśmy wezwać doktora?

- Nie sądzę. Poczekaj chwilę.

Pani Langston poruszyła się i otworzyła oczy. Objąłem ją i uniosłem, i przyłożyłem jej whisky do ust. Napiła się i zakaszlała, ale opanowała się. Podałem szklankę Josie.

- Przynieś trochę wody.

Po chwili już mogła się podnieść. Pomogłem jej usiąść na jednym z foteli i dałem jej drugiego drinka, zmieszanego z wodą. Nieco kolorów wróciło jej na twarz.

- Dziękuję - powiedziała drżącym głosem.

Zbyłem to niecierpliwym gestem.

- Wie pani, kto to jest?

- Nie.

- Czy domyśla się pani?

Bezradnie potrząsnęła głową.

- Ale zawiadomiła pani policję?

- Kilka razy - przytaknęła.

Nie było czasu do stracenia. Podszedłem do telefonu i zadzwoniłem na centralę.

- Z biurem szeryfa proszę.

Po drugim dzwonku odezwał się męski głos. Rzuciłem:

-...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin