Andreas Wilhelm
Projekt Sakkara
Tłumaczenie: Maciej Wysocki
Tytuł oryginału Projekt Sakkara
Wydanie oryginalne 2007
Wydanie polskie 2009
Odnaleźć legendarne źródło mądrości tajemniczego heretyckiego faraona Echnatona!? - oto zadanie, z jakim tym razem musi zmierzyć się fascynujący naukowy tandem, profesor archeologii Peter Lavell i zwariowany poszukiwacz skarbów Patrick Nevreux. Punktem zaczepienia jest papirus skradziony z grobowca Tutanchamona. Nie trzeba długo czekać... Ekspedycja dwóch naukowców, prowadzona na Rodos, w Kairze, a w końcu w głębokich podziemiach pod Sakkarą, ściąga na siebie uwagę podejrzanych konkurentów: pozbawionego skrupułów tajnego stowarzyszenia i zniewalająco uroczej Melissy należącej do nad wyraz dziwnej sekty.
- Młode dusze macie wszyscy - powiada.
- Nie macie w nich żadnego mniemania, opartego na starych podaniach, ani żadnej wiedzy okrytej siwizną wieków.
A przyczyna tego taka: Wiele razy i w różnym sposobie przychodziła zguba rodzaju ludzkiego i będzie przychodziła nieraz.
Od ognia i od wody największa, a niezliczonych innych przyczyn inne, krócej trwające.
Senchis z Sais, kapłan bogini Neith
PLATON Timajos
tłum. Władysław Witwicki
Wolfgang Morgen był prawie niewidoczny w półmroku zapadającego zmierzchu. Siedział rozparty na leżaku stojącym na skraju ogrodu, z łokciami spoczywającymi na oparciach. Z palców rąk złożonych na piersi utworzył piramidkę. Jego wzrok błądził gdzieś wśród innych gości. Patrzył, jak pasą się nic nieznaczącymi rozmówkami i pomyślał, że wyglądają niczym owce, które na rozległym terenie skupiły się w stadka. Zebrała się tutaj mała elita, w swej bezwiednej arogancji nie zdająca sobie sprawy, że jest tylko iskierką w ognisku historii. Morgen czekał. Jego czas jeszcze nie nadszedł.
Płomienie buchnęły w górę. Pomiędzy stołami i namiotami z gorliwą usłużnością i prawie niezauważalnie przemykała ubrana na biało służba, napełniając niewielkie naczynia oliwą, przycinając knoty lamp i zapalając pochodnie. Słodkawa woń płonącej oliwy mieszała się z korzennym aromatem uchodzącym z opalanego węglem drzewnym przeogromnego grilla. Obok steków i jagnięcych koderów piekły się tam ryby, raki i ze dwa tuziny jakichś ptasząt, które leżąc z rozciągniętymi na boki kończynami, wyglądały tak, jakby ktoś je rozdeptał.
- To gołębie egipskie, lady Evelyn. Bardzo delikatne. Proszę koniecznie skosztować. - Dama w zwiewnej sukni wysiliła się na uśmiech.
- Dziękuję za troskę, sir Guardner. Obawiam się jednak, że nadal niezbyt dobrze się czuję.
- Jest mi doprawdy przykro to słyszeć. Może chociaż przekonam panią do jednej z takich zapiekanych kromek i ful mudames. Każę podać pani tonik. A teraz proszę mi wybaczyć.
Właśnie wypatrzył młodego Niemca siedzącego na leżaku z dala od reszty gości. Gdy podszedł, tamten wstał z miejsca. Sir Guardner serdecznie uścisnął mu dłoń.
- Panie Morgen, jak miło, że pan zdążył to załatwić!
- Dobry wieczór, sir Guardner. Miałem spotkanie z szefem misji dyplomatycznej, doktorem von Stohrerem. Serdecznie dziękuję za zaproszenie.
- Jest pan w Kairze już od miesiąca, więc czas najwyższy! Wiele o panu słyszałem. Wydaje mi się, że pańskie interesy są zbieżne z moimi.
Niemiec uśmiechnął się.
- Tak jak wszystkich tu obecnych, prawda?
- Tak, chyba ma pan rację. Pozwoli pan, że przedstawię pana kilku moim starym przyjaciołom?
- Ależ proszę bardzo.
Zabrali kieliszki z winem musującym. Sir Guardner poprowadził gościa przez ogród.
- Mówi pan po francusku?
- Nie najgorzej, muszę przyznać.
- Pańska angielszczyzna też jest bardzo dobra.
Podeszli do stołu. Sir Guardner wskazał korpulentnego mężczyznę w średnim wieku.
- Chciałbym panu przedstawić Pierre’a Jolieta. Pracuje przy kompleksie Dżosera z doktorem Jeanem-Philippem Lauerem. Monsieur Joliet, oto Wolfgang Morgen, attaché naukowy Niemiec.
Wolfgang Morgen podał rękę Francuzowi, który nieznacznie podniósł się z krzesła.
- Bardzo mi miło.
- Mnie również. Bienvenu en Egypte.
- Dziękuję. Słyszałem o szeroko zakrojonych pracach restauracyjnych w Sakkarze. To wyjątkowe przedsięwzięcie. Niestety, jeszcze nie miałem okazji, żeby się tam porozglądać.
- Będzie pan zawsze mile widziany, panie Morgen. Żałuję, że nie ma dzisiaj z nami doktora Lauera. Gdyby był, to moglibyśmy od razu ustalić termin.
- A kto mógłby wziąć za złe doktorowi Lauerowi, że nie zechciał porzucić kuchni polowej i starych kamieni na rzecz eleganckiej kolacji pod palmami? Oto priorytety godne uwagi, gdyby ktoś mnie pytał.
- To nie to... On nigdy nie bywa w Egipcie latem. Pojawi się tu ponownie dopiero w listopadzie. Więcej zostanie dla nas, n’est ce pas?
- Pozwoli pan, że będę kontynuował oprowadzanie pana Morgena? - wtrącił się sir Guardner.
- Ależ naturalnie - odparł Francuz. - Au revoir, panie Morgen. Powodzenia. Może pan do nas zajrzeć w każdej chwili.
Sir Guardner prowadził Niemca między stołami i pochodniami, wzdłuż basenu i tarasu, od jednej konwersacji do następnej. Guardner zauważył, że ten młody człowiek cały czas zachowywał się z klasą. Nie miał nawet trzydziestki, a mówił płynną angielszczyzną i to bez tego twardego niemieckiego akcentu. Umiał prowadzić niezobowiązujące rozmówki towarzyskie, wtrącał zabawne uwagi, a na taksujące spojrzenia nielicznych na przyjęciu pań odpowiadał elegancko wyważonymi komplementami.
- Jeszcze tylko lord Thornton, potem pójdziemy coś zjeść. O, tam.
Lord Thornton był imponującym zjawiskiem. Ten mierzący niemal dwa metry wzrostu barczysty jegomość miał na sobie stylowy jasny garnitur, dobrany do miejscowego klimatu. W samym ubraniu nie było nic nadzwyczajnego, ale jego właściciel wyglądał w nim jak jakaś świetlista postać, a to wrażenie potęgowała jeszcze bujna biała broda i długie, wystające spod kapelusza włosy.
- Lordzie Thornton, pragnę przedstawić panu Wolfganga Mor-gena, attache naukowego Niemiec.
Morgen przyglądał się z bliska tej niezwykłej postaci. Wiek trudny do określenia, może około siedemdziesiątki, oczy tak przenikliwe i poważne, że Niemca przeszył mimowolny dreszcz. Wyciągnął rękę na powitanie i w tym momencie spostrzegł na palcu Anglika masywny, czerwono-złoty sygnet z koncentrycznymi kręgami.
- Lord Thornton przebywa w Egipcie, odkąd sięga ludzka pamięć. To chodząca legenda. Gdyby pan chciał dowiedzieć się czegokolwiek o tym kraju albo ludziach, którzy tu mieszkają, to trafił pan pod właściwy adres.
- Bardzo mi miło pana poznać, lordzie Thornton.
- Cała przyjemność po mojej stronie, panie Morgen. Słyszałem o panu. O pańskiej imponującej karierze także. Pański rodak, Ludwig Borchardt, mówił o panu same dobre rzeczy.
- Nie wiedziałem. Oczywiście to dla mnie zaszczyt.
- Cóż takiego przygnało do Egiptu tak młodego człowieka jak pan?
- Studia historyczne oraz egiptologia.
- To akurat wiemy wszyscy. Ale co jest pańskim celem? Czyżby chciał pan pójść w ślady Cartera, a może samego Champolliona?
- Ani jedno ani drugie. Mój ojciec zwykł mawiać: Kto podąża ścieżkami innych ludzi, nie zdoła ich wyprzedzić.
Lekki uśmiech przemknął po twarzy lorda Thornrona.
- Znakomita sentencja. Myśli pan, że uda się panu znaleźć ścieżki, których jeszcze nie wydeptano?
- Powiedzmy, chciałbym pozostawić własne ślady.
- No to pora na mój wkład w wymianę mądrości: Duma może być cnotą, jednak tylko wtedy, gdy przynosi zaszczyt.
Przerwał na chwilę, ale Niemiec oparł się pokusie riposty.
- Niewątpliwie ma pan ambitne cele - kontynuował lord Thornton - a pańskie osiągnięcia cieszą się uznaniem, w przeciwnym razie nie doszłoby do naszej rozmowy. Niechże mi pan powie, Ikarze... Czy tutaj pan widzi siebie w roli poszukiwacza skarbów czy naukowca?
Wolfgang Morgen miał ochotę odciąć się kąśliwą uwagą, jednak tylko cofnął się o pół kroku.
- Poszukuję wiedzy. A to największy skarb. Na Niemca padło świdrujące spojrzenie.
- Panie Morgen, pan nawet nie przeczuwa, jaka to trafna uwaga.
- Jest pan znakomitym gospodarzem - powiedział Wolfgang Morgen, gdy później znowu zobaczył sir Guardnera, za którym podążali dwaj służący w tunikach i z fezami. Jeden taszczył wielką, zdobioną złotą blachą fajkę wodną, drugi niósł niewielkie naczynie z węglami. Sir Guardner przysiadł się do Niemca, tymczasem obaj Egipcjanie przygotowywali fajkę. Podpalili tytoń, zdjęli z wężyka ustnik, założyli nowy, następnie podali go Guardnerowi i oddalili się.
Anglik wręczył ustnik gościowi, a ten potężnie się zaciągnął. Po chwili wypuścił z płuc kłąb owocowo aromatyzowanego dymu.
- Bardzo dziękuję - powiedział, oddając wężyk.
- Mam nadzieję, że przyjemnie spędził pan wieczór? - zagadnął sir Guardner.
- Fantastycznie. Nie tylko samo przyjęcie, ale i pańscy goście okazali się nadzwyczajni.
Guardner kiwnął głową.
- Niech mi pan opowie coś o swej pracy. Napisał pan pewną rozprawę o różokrzyżowcach, o której się mówi.
- Tak, to prawda.
- Wspomniał pan tam o wolnomularzach, Kościele katolickim, iluminatach i różnego rodzaju tajnych ugrupowaniach, a na koniec zasugerował istnienie czegoś w rodzaju światowego spisku żydowskiego. Tak to się przynajmniej odbiera.
Niemiec uniósł rękę w obronnym geście.
- Nie przedstawiłem tego jako udowodniony fakt. Chodziło mi jednie o pokazanie, że istnieje możliwość wyciągnięcia takich wniosków.
- Naprawdę? I nie martwi pana, jak to zinterpretują wiadome kręgi w pańskim kraju?
- Nie, bo i czemu? Prawdę trzeba mówić na głos, nawet jeśli boli. Czy będzie można kiedykolwiek do niej dojść, jeśli już na wstępie zakaże się myślowych spekulacji?
- Tyle że nie każdy potrafi obchodzić się z tego rodzaju przypuszczeniami. W końcu są i tacy ludzie, którzy wierzą we wszystko, co gdzieś tam zostało napisane, tylko dlatego, że jest napisane.
- Raczej nie biorę pod uwagę zdania takich ludzi, jeśli publikuję pracę naukową.
Sir Guardner machnął ręką.
- Mówię tylko, że kto szuka prawdy, ten ponosi wielką odpowiedzialność. Zwłaszcza wtedy, gdy prawda nie daje się udokumentować ani nie jest ostateczna.
- Oczywiście, rozumiem, co pan ma na myśli. - Szybko wtrącił Morgen, bo nie był zainteresowany drążeniem tematu. Prawdziwy powód jego obecności był zupełnie inny. - I dlatego będę szukał nadal. Źródeł... korzeni naszej kultury... i naszego pochodzenia.
- I właśnie to sprowadziło pana do Egiptu?
- Nie tylko... sir Guardner... To sprowadziło mnie do pana.
- Co pan ma myśli?
- Mało jest tych, którzy poszukują Wszechwidzącego Oka.
Anglik znieruchomiał zdumiony.
- Co pan o nim wic?
- Tyle, co każdy, kto bada tradycję mistyczną i szuka źródła Wszechwidzącego Oka, tak, źródła naszych kultur. Ostatnimi laty przeczytałem wszystko, co dało się znaleźć na ten temat, bywałem w bibliotekach Paryża, Pragi i Lizbony, w największych muzeach i galeriach narodowych, rozmawiałem z ezoterykami w Wiedniu i Budapeszcie, z duchownymi w Rzymie i Nowym Jorku. Nie raz, nie dwa, podążałem jedynym pewnym tropem... Zawsze ktoś już mnie ubiegł, żądał tych samych foliałów i rękopisów, zadawał te same pytania. W końcu wszystkie nici zbiegły się w starożytnym Egipcie... i we współczesnym Kairze... zbiegły się u pana. - Wolfgang Morgen nachylił się do przodu. - Jestem bardzo ciekawy, jak daleko pan zaszedł. Jakie powiązania zdołał pan ujawnić? Czy odpowiedź kryje się w Tell el-Amarna?
Sir Guardner milczał przez chwilę. Zanim odpowiedział, zaciągnął się fajką wodną.
- Pan mnie zaskakuje, panie Morgen.
- Czyżby nie spodziewał się pan, że ja też mógłbym prowadzić tego rodzaju badania naukowe?
- Nie w tym rzecz. Dziwi mnie, że ma pan śmiałość mówić o tym tak bezpośrednio... Chyba nie umknęło pańskiej uwadze, że istnieją ludzie, którym zależy, żeby nie poruszać tych tematów.
- Ładnie pan to ujął. Bo tak naprawdę jest to interes... fanatyczny, a nawet kryminalny. - Nachyli! się jeszcze bardziej do przodu. - Ale pan i ja, my jesteśmy po tej samej stronie. Mogę panu zaufać, a pan mnie. Niech mi pan pokaże, czego się pan już doszukał. Nikt poza panem nie ma tak imponującej kolekcji arii tak niewyczerpanej wiedzy.
- Pan mi schlebia.
- Mówię najzupełniej poważnie. Ślady zawiodły pana aż tutaj i pozostaje pan w Egipcie tak długo... Kogo jeszcze tu mamy? Kopacze, konserwatorzy, poszukiwacze skarbów, naukowcy. Tylko... który z nich jest w stanie doszukać się powiązań między znaleziskami a rzeczywistą historią? Obaj wiemy, że te wszystkie prace to tylko błądzenie po omacku w mrokach trzech tysiącleci. To pan odnalazł nić Ariadny i zdołał dzięki niej cofnąć się aż do serca labiryntu.
- Jakie trafne porównanie - powiedział sir Guardner. Z wahaniem kiwnął głową. - Poczekajmy więc, aż goście pójdą do domu. Wtedy być może zdołam panu pokazać kilka okazów z mojej kolekcji.
W kilka godzin później Wolfgang Morgen stał na tarasie dochodzącym do krawędzi basenu i patrzył na ogród. Lampy oliwne w jego dalszej części zostały wygaszone, a krzesła wyniesione. Goście zbierali się w coraz mniejsze, zaprawione w alkoholowych potyczkach grupki. Płytkie rozmówki towarzyskie najpierw ustąpiły miejsca nieco rubasznym opowiastkom, niezbyt wyszukanym dowcipom i salwom śmiechu, następnie półgłosem wyznawanym i mozolnie artykułowanym deklaracjom przyjaźni, a na końcu ciszy opustoszałego ogrodu. Nadszedł Guardner.
- Panie Morgen, naprawdę pan tu jeszcze jest.
Niemiec obrócił się na pięcie. Guardner przywołał na twarz pokazowo szczery uśmiech i tylko leciutkie, lecz zauważalne odchylenia od pionu pozwalały odgadnąć, że musiał przyłączyć się do niejednej rozweselonej grupki.
- Proszę wybaczyć, ale do samego końca chciałem delektować się tym uroczym wieczorem i pańskim zaproszeniem. Właściwie to powinienem już iść...
- A więc miło spędził pan czas? Nie widziałem, żeby pan dużo pił... Z pewnością pan już wie, że w Afryce należy bardzo dbać o uzupełnianie płynów...
- Tak, oczywiście. Ale ja zadowoliłem się wodą.
- Ooo , rozumiem. - Guardner uśmiechnął się cokolwiek niesymetrycznie. - Ma pan naprawdę profesjonalne ambicje. Czy wolno mi zaproponować panu ostatniego drinka? One for the road? A już myślałem, że pan bardzo chciał zobaczyć moje zbiory.
- Późno już, a nie chciałbym zabierać panu czasu... Guardner machnął ręką, a że zrobił to nieco nazbyt zamaszyście, jego gest wyglądał jak machnięcie wiosłem.
- Tylko bez fałszywej skromności, panie Morgen. Nie spotkamy się ponownie w tak młodym wieku... Niech pan wejdzie. Tyle czasu jeszcze znajdę...
Anglik wskazał ręką w stronę salonu.
- Jest pan pewien? - Morgen absolutnie nie chciał naciskać.
- Nalegam.
- Dobrze więc... Guardner wskazał barek.
- Na co ma pan ochotę? Łyczek glenfiddicha?
- Dobrze, ale nie będę pił sam.
Anglik wziął dwie szklanki i zaczął nalewać. -Ależ oczywiście. To byłoby nieuprzejme. Niestety, lodu już nie mogę zaproponować.
- O, to byłaby profanacja.
- Ma pan rację! Proszę - podał szklankę Niemcowi. - Za Egipt i króla Jerzego. Cheers!
- Cheers.
- Wie pan co? - powiedział Anglik - Cudnie, że w końcu spotkali się ludzie mający zbieżne interesy. Czyli pan i ja. Bo jeśli człowiek taki jak ja prowadzi poszukiwania od tak dawna, to dobrze jest podzielić się wiedzą z kimś, kto potrafi to docenić.
- Nie ma pan żadnych współpracowników?
Guardner znowu machnął ręką. Zawartość szklanki niebezpiecznie zafalowała.
- E... oni o niczym nie mają pojęcia - powiedział nieco plączącym się językiem. - Sam pan mówił. Sami niedouczeni dyletanci. Znaczy... nie jestem archeologiem. Jestem człowiekiem interesu... Ale mam hobby... Albo lepiej... pasję... Wiem coś na ten temat.... Z kim miałbym rozmawiać? Żeby wszystko zrozumieć, trzeba przez cale lata być na tropie... Powiem panu jedno... Właściwie to ja sam nic nie wiem. Bo tak... Pan też nic nie wie! To wszystko bardzo, ale to bardzo nas przerasta.
Pociągnął łyk trunku.
- Niemniej jednak jestem na tropie!
- I nikogo nie chce pan dopuścić do współudziału?
- Bo nikt nie zdołałby zrozumieć. A poza tym - powiedział z konspiracyjną miną - to nie jest przeznaczone dla każdego. To c...
entlik