Wilhelm Andreas Projekt 01 Babilon A5.doc

(2035 KB) Pobierz
Projekt Babilon




Andreas Wilhelm

Projekt Babilon

Cykl: Projekt Tom 1

 

 

Przekład: Maciej Wysocki

Tytuł oryginału Projekt: Babylon

Wydanie oryginalne 2005

Wydanie polskie 2008

 

 

Żądza wiedzy, gorączka poszukiwań, kobieta, której moc pozwala przekraczać granice nieosiągalne dla pozostałych członków zespołu badawczego. Ściany jaskini pokryte tajemniczymi znakami... Niebieska, metalizująca poświata...

Nieznane to przyciąga, to odpycha.

Dwaj eksperci wynajęci do supertajnego projektu ONZ mają zbadać to zjawisko: profesor archeologii Peter Lavell i zwariowany poszukiwacz skarbów Patrick Nevreux. Działania naukowców utrudniają: mer francuskiego miasteczka, wielka mistrzyni wolnomularzy, grupa satanistów, a kto wie... może ktoś jeszcze?


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Szalonym jest ten,

który jakowąś tajemnicę

w jakiejkolwiek innej formie zapisuje

aniżeli w takiej,

która ją przed maluczkimi skrywa,

zaś ją samą uczonym mężom i rozważnym adeptom

z wielkim mozołem pojąć pozwoli.

 

„O marności magii"

Roger Bacon, około 1214-1294


Rozdział 1.

10 kwietnia, górska łąka w Langwedocji, na południowym wschodzie Francji.

Pasterz przebudził się nagle z kołaczącym sercem. Coś wyrwało go ze snu, jakby uderzenie w wielki taraban, jakiś odgłos, przeczucie albo coś, co mu się akurat przyśniło.

Podniósł się i nerwowo rozejrzał dookoła. Zwierzęta pasły się w niewielkich grupkach blisko niego, pod drzewami i przy krzakach. Prawie nikt ze wsi nie miał odwagi zapuszczać się tak wysoko, ale Jacques miał gdzieś ludzkie gadanie. Wiedział, że tam można jeszcze znaleźć soczyście zielone, spokojne miejsca do wypasu, a owce były mu za to wdzięczne. Tym razem jednak okazywały niepokój większy niż kiedykolwiek. Jego wzrok powędrował ku niebu i wszystko stało się jasne. Potężna ściana chmur burzowych przesuwała się ze wschodu nad górę. Nadciągały niezwykle szybko. To z tego powodu się ocknął. Podobnie jak stado wyczuł zbliżającą się nawałnicę.

Wstał, zarzucił na ramię skórzaną torbę i zaczął zaganiać owce w jedną gromadę. W miejscu, w którym się znajdował, był całkowicie zdany na pogodę, najbliższa bacówka z prowizoryczną zagrodą leżała kilka kilometrów niżej, w bezpiecznej otulinie lasu.

Gdy spadły pierwsze krople, pasterz popatrzył z irytacją w niebo. To nie była zapowiedź delikatnego dżdżu, ale oznaka potężnej burzy.

 

10 kwietnia, Palais de Molière pod Paryżem.

Jedynie garstka gości patrzyła z zainteresowaniem, gdy na trawniku przed pałacem lądował helikopter. Dwóch ochroniarzy stało na schodach przed wejściem, obserwując manewr lądowania. Jeden z nich dostał instrukcje przez słuchawkę, potwierdził je do ukrytego mikrofonu i machnął ręką za siebie. Na ten znak z pałacu wyszli dwaj pracownicy i zgięci wpół podbiegli do helikoptera, którego wirnik właśnie się zatrzymał, a potem otworzyli boczne drzwi. Z wnętrza maszyny wysiadła para elegancko ubranych ludzi koło trzydziestki, którzy gestem nakazali pracownikom odsunąć się. Zza pleców przybyszów wyłoniła się imponująca postać w ciemnopopielatym garniturze, z białą apaszką i białymi kamaszami, okryta czarną peleryną z narzutką. Ubiór był najwyższej jakości. Mężczyzna sprawiał wrażenie człowieka nie z rej epoki. Na jego twarzy, okolonej siwą brodą, gości! wyraz wyniosłej powagi. Gdy miarowym krokiem ruszył w stronę okazałego budynku, jego młodsi towarzysze podążyli za nim.

Prezydent, jak co roku, wydawał wiosenne przyjęcie w swoim Palais de Molière. Jako przedstawiciel narodu nie chciał sprawować rządów z politycznej góry i starał się pozostawać w stałym, bezpośrednim kontakcie z wpływowymi osobistościami gospodarki, kultury i mediów. Większość gości nie znała się osobiście, a tylko z prasy. Całe to przyjęcie było zatem dla zaproszonych emocjonującą okazją do oglądania i bycia oglądanym, zazwyczaj jedyną, bo tylko nieliczni mieli zaszczyt pojawić się tutaj po raz drugi.

Gdy siwobrody jegomość wraz ze swymi towarzyszami kroczył przez foyer, goście mimowolnie rozstępowali się na boki, przerywali rozmowy, a kilkoro z nich na powitanie skinęło głową nowo przybyłym. Idąca trójka skierowała się do zacisznego kąta, gdzie wysokie okna otwierały widok na przypałacowe ogrody, a kelner roznosił drinki.

Mimo wczesnej pory na dworze zaczęło się ściemniać. Niebo było zasnute chmurami, zanosiło się na deszcz.

- Czy to dobry czas? - odezwał się młodszy mężczyzna. - Jednak nie ma pewności.

- Nic nigdy nie jest pewne - odparł starszy - ale nie widzieliśmy więcej znaków.

- Steffen, pytają o ciebie - kobieta odsunęła się o krok. - My tymczasem się wycofamy.

Ujrzawszy hrabiego i jego towarzyszy, prezydent Michaut wykręcił się dyplomatycznie od dalszej konwersacji z dwoma doradcami ekonomicznymi. Aby nie wywołać wrażenia, że mu nazbyt spieszno, po drodze do swego gościa złapał jeszcze kieliszek porto.

- Panie hrabio, cieszę się nadzwyczajnie, że zdołał pan to zaaranżować tak szybko!

- Cała przyjemność po mojej stronie, panie prezydencie! Trochę się dziwię, że wybrał pan właśnie moment, gdy...

- Rzeczywiście, tak mieszane towarzystwo, jak obecne tu dzisiaj, to nie najlepsze tło dla naszych rozmów, ale chodzi o szczególnie naglące sprawy. A może miał pan na myśli pogodę?

- Wszystko naraz... i nic z tych rzeczy - mężczyzna, tytułowany przez prezydenta hrabią, spoglądał na swego rozmówcę z subtelnym uśmiechem. Osobie postronnej mogłoby się wydawać, że Michaut stoi naprzeciw mądrego olbrzyma, okazując mu szacunek należny mentorowi. Może nawet tak było, w każdym razie nikt poza prezydentem nie znał hrabiego ani charakteru ich znajomości.

 

Wiatr wyraźnie przybrał na sile. Zimne porywy niosły ze sobą grube krople deszczu i zapach mokrej ziemi. Zanosiło się na ciężką nawałnicę. W coraz większym pośpiechu pasterz spędzał nerwowo beczące owce. Jedno spojrzenie w niebo uświadomiło mu, że czasu pozostało niewiele. Tymczasem za górskim grzbietem zapadła całkowita ciemność. Dochodził stamtąd głęboki pomruk grzmotów.

- Jasna cholera! - zaklął pasterz, gdy tylko zdał sobie sprawę, że nawałnica nadciąga zbyt prędko, aby przed nią uciec. - Szybko, chodźcie tu szybko!

Poganiał owce z myślą, żeby przynajmniej sprowadzić je całym stadem z powrotem na ścieżkę, którą znały i którą już mogłyby pójść samodzielnie.

W kilka chwil pojedyncze, gnane wiatrem krople zmieniły się w gwałtowną ulewę, jakby miał nastać koniec świata. Deszcz przesłonił horyzont szarym welonem, a burzowe chmury zdały się pochłaniać resztki dziennego światła.

Pasterz już przymierzał się do rzucenia kolejnej wiązanki przekleństw, jednak wzdrygnął się raptownie, gdy błyskawica, po której natychmiast rozległ się ogłuszający grzmot, rozbłysła tuż nad jego głową. Wystraszone owce zabeczały, niektóre w panice wskakiwały innym na grzbiety, reszta wzajemnie spychała się z drogi. Gromadka zwierząt pognała w górę zbocza, a pasterz natychmiast pobiegł za nimi.

Pościg za oszalałymi owcami i próby niestracenia ich z oczu w strugach ulewnego deszczu - to już nie były żarty. Pasterz gnał w górę po coraz bardziej kamienistej ziemi, mijając zarośla janowca i wysokie trawy. Pod lawina, wody grunt szybko przemienił się w śliską zjeżdżalnię. Pasterz przewracał się kilkakrotnie. Usiłował amortyzować upadki, lawirując między kałużami Wota a ostrymi kamieniami ze skalnego rumowiska. Podłoże stawało się coraz bardziej nierówne i wznosiło się w górę coraz większą stromizną. Ogłupiałe owce musiały śmigać tu jak kozice. Pasterz zobaczył, że jedno ze zwierząt znika za skałą. Być może także inne spadły już z tego stoku.

Zacisnąwszy zęby, kontynuował wspinaczkę. Nic myślał o tym, że pozostawił na dole resztę stada i że sam może spaść ze skały. Liczyły się tylko zbiegłe owce, które teraz ścigał, miotany niepokojem i wściekłością. Dalej musiał iść na czworakach, aby pokonać coraz bardziej stromy nawis skalny. Tymczasem potoki deszczówki spływały na dół między głazami, które - pasterz miał taką nadzieję - jakoś powinny utrzymać ciężar jego ciała.

Wisząc na spuchniętych, spurpurowiałych i zziębniętych rękach, ostatkiem sił podciągnął się i wdrapał na skalny gzyms. Wyczerpany, odpoczywał przez chwilę, wyczyścił nos i przetarł twarz rękawem, jakby opędzając się od padającego nieustannie deszczu. Spojrzał wstecz i zamarł ze strachu, pojąwszy, jak wysoko wszedł i jak daleko pozostawił za sobą łąki i granicę lasu. Pokonał taki szmat drogi, i to w taki deszcz. W normalnych warunkach potrzebowałby liny. Jaki czort w niego wstąpił? Teraz siedział tutaj, dygocząc z zimna, przemoczony do suchej nitki i wyczerpany. Być może nabawi się zapalenia płuc. I nie ma nikogo, kto mógłby powiedzieć, kiedy burza przejdzie i jak wrócić na dół.

Usłyszawszy beczenie, odwrócił się gwałtownie i zobaczył zaginioną owcę. Kilka metrów dalej znajdowało się spore wejście do jaskini. Roztropne zwierzęta! Poszły za głosem instynktu, znalazły kryjówkę i schroniły się w niej. Czując przypływ nowych sił, pasterz pozbierał się z ziemi, podszedł ostatni kawałek pod górę i przekroczył wejście do jaskini.

 

- Przepraszam, co pan powiedział?

- Zapytałem, czy śledził pan tok mego przemówienia w telewizji podczas szczytu Unii Europejskiej.

- Proszę wybaczyć, panie prezydencie, zamyśliłem się. Patrząc na te przecudowne ogrody, człowiek widzi tak dużo...

Teraz i prezydent spojrzał w okno. Deszcz spływał mieniącymi się strugami po szybach, w których odbijały się świeczniki i płomyki świec z sal. Leżące na zewnątrz skwery tonęły w ciemnościach.

- No, tak, śledziłem tok pańskiego przemówienia - kontynuował siwobrody mężczyzna. - Podziwiam pańską otwartość. Proszę mi powiedzieć, jak pana słowa odebrali słuchacze.

- Nie chciałbym być posądzony o zbytnią poufałość, ale odnoszę wrażenie, że pańskie myśli gdzieś błądzą. Możemy się umówić na rozmowę o innej porze, panie hrabio.

- Przepraszam, ma pan rację. Dziękuję za wyrozumiałość. Naprawdę chętnie dołączę do pana nieco później, o ile nie ma pan nic przeciwko temu.

- Naturalnie, ja tymczasem zajmę się pozostałymi gośćmi. Po prostu proszę się nie krępować. Gdy pańskim zdaniem nadejdzie właściwy czas, niech pan mnie odszuka.

- Tak też zrobię. Jeszcze raz dziękuję, panie prezydencie.

Jak tylko Michaut oddalił się od swego rozmówcy, przy boku siwobrodego pojawiło się znowu dwoje towarzyszy, po czym cała trójka, jakby w cichym porozumieniu, podeszła do okien i wyjrzała na zewnątrz, w ciemność deszczowego wieczoru.

 

Pasterz pstryknął zapalniczką i przy wejściu do jaskini zaczął szukać jakiejś podpałki. W końcu udało mu się zebrać garść suchych gałązek i zapalić tę prowizoryczną pochodnię. W blasku płomieni dostrzegł jedną ze swych owiec. Kuliła się w jakiejś przyściennej niszy i ze strachem patrzyła w światło. Pasterz, łagodnie przemawiając, podszedł i wyciągnął do niej rękę. Wystraszone zwierzę odskoczyło do tyłu, ale gospodarz miał aż nadto doświadczenia i wiedział, jak uspokajać zwierzęta. Powoli zbliżył się do niszy, nie przestając przemawiać do owcy. Ostrożnymi ruchami wydobył z kieszeni kurtki pęk rozmiękłych ziół.' Służyły do łagodzenia dolegliwości żołądkowych i poprawiały trawienie. Owce zawsze jadły je łakomie. Takich leczniczych ziół nie było na wysoko położonych łąkach, dlatego pasterz miał przy sobie mały zapas. Tak jak oczekiwał, zwierzę zaczęło poruszać nozdrzami z zaciekawieniem, on sam zaś mógł przysunąć się jeszcze bardziej. Po chwili znalazł się na tyle blisko, że owca mogła sobie podjeść tych ziół i obwąchać rękę gospodarza. Przystanął i przez dłuższy czas wodził oczami dookoła. Jaskinia miała wysokość nieco ponad wzrost człowieka, a donośność odgłosów wskazywała, że ciągnie się dość daleko w głąb góry. I może tam dalej jest jeszcze bardziej obszerna. Pasterz nie był specjalnie zainteresowany poznawaniem tego miejsca. To jasne, że nie mógł tu napotkać żadnej dzikiej zwierzyny, niedźwiedzi czy wilków, których należałoby się obawiać, ale wizja samotnej wyprawy w głąb mroku z wyposażeniem w postaci jednej małej pochodni budziła mało przyjemne uczucia.

Dno jaskini było nadzwyczaj płaskie, wokół poniewierały się nieliczne odłamki skalne, które w ciągu setek, a może i tysięcy lat oderwały się od stropu. Pasterz pochylił się nisko: podłoże wyglądało tak, jakby zostało celowo wyrównane i posprzątane. Tak samo ściany, zbyt równe jak na dzieło przyrody. Pasterz zaczął je oglądać i nagle odskoczył ze strachem. Skała, znajdująca się bliżej niż na długość ramienia, była całkowicie pokryta najrozmaitszymi malunkami! A więc ktoś inny odkrył już tę kryjówkę i był tu pierwszym człowiekiem. Czy to rysunki praludzi, podobne do tych, które znaleziono już wcześniej we francuskich jaskiniach Lascaux i Chauvet? Pasterz kilka razy czytał o tym w gazecie z dużym zainteresowaniem, bowiem od zawsze jego marzeniem było dokonanie podobnego odkrycia i zdobycie rozgłosu. O ile sobie dobrze przypominał, to niedaleko od tego miejsca, gdzieś pod Perpignan, znaleziono nawet szczątki człowieka z epoki kamiennej. Pasterz przesunął się o krok i oświetlił kolejny kawał ściany. Cokolwiek by mówić, nie wyglądało to na rysunki z Lascaux. Nie było tu wizerunków koni ani jeleni, nie było odcisków dłoni ani wzorów kropkowych. To wyglądało jak znaki pisarskie! Symbole i litery jakiegoś nieznanego mu języka! O nie, pomyślał rozczarowany, to nie są żadne prastare rysunki. Może kiedyś zabłądzili tutaj turyści i pomalowali te ściany? Inne miejsca jaskini także pokryto ozdobami. Pasterz szedł wzdłuż korytarza i dziwił się, jak wiele trudu ktoś sobie zadał. Im dalej się posuwał, rym więcej mijał rysunków na ścianach. Pokrywały całą jaskinię, od góry do dołu! Były to bogato zdobione napisy, zarówno krótkie słowa, jak i długie teksty. W tym miejscu musiały pojawiać się całe gromady łudzi - nie tylko dlatego, że znajdowało się tu mnóstwo malowideł, lecz także dlatego, że znaki pisarskie bardzo różniły się od siebie, zupełnie jakby ich twórcy mówili różnymi językami.

Naraz płomyki prowizorycznej pochodni zamigotały i zgasły. Pasterz stał w kompletnej ciemności. Zirytowany starał się wydobyć zapalniczkę, gdy nagle dostrzegł niebieskawą poświatę. Najpierw zdziwił się, bo skąd o tej porze mogło dochodzić tutaj światło księżyca. Zmierzch zaczął zapadać dopiero teraz, a na dodatek niebo nadal było zasnute chmurami. Po chwili zdał sobie sprawę, że ta poświata nie dochodziła od wejścia do jaskini, lecz z jej wnętrza. Gdy jego oczy stopniowo przyzwyczajały się do ciemności, zauważał coraz więcej szczegółów. Korytarz rozszerzał się i skręcał, a za rogiem poświata jaśniała najmocniej.

Ciekawość okazała się silniejsza niż strach, toteż pasterz odważył się zapuścić dalej w głąb jaskini, jakby w magiczny sposób przyciągany przez to błyszczące światło.

 

Uroczystości w Palais de Molière osiągnęły punkt kulminacyjny, gdy otwarto bufet. Zgromadzeni goście jakoś zapomnieli na moment o dobrym wychowaniu i, pomagając sobie palcami, napełniali talerze. A chociaż usiłowali zachowywać się odpowiednio do okazji oraz eleganckich kreacji, tylko nielicznym udało się w miarę godnie wyjść z tego zamętu. Inni, upaprani sosami, upuszczali na podłogę a to widelce, a to noże albo zostawiali talerze z mało apetycznym widokiem pobojowiska. Nie dotyczyło to postaci pod oknem. Cała trójka stała nieruchomo, patrząc na ogród dziwnie lśniącymi oczami. Spekulacje gości na ich temat ustąpiły jednak zainteresowaniu sałatką z krabów i przekąskami z kawiorem.

Z tego powodu nikt poza dwojgiem najbliższych towarzyszy nie usłyszał, jak hrabia z niezwyczajnym podnieceniem w głosie powiedział:

- Już czas.

 

W jaskini rozległ się przeraźliwy wrzask. Kilka sekund później pasterz wyskoczył stamtąd jak z procy. Miał szeroko otwarte oczy, trzymał się za głowę i wściekle mierzwił włosy. Orał skórę paznokciami, aż krew ciekła mu po skroni. A potem runął w dół stromej, pokrytej rumowiskiem skarpy, usiłując przytrzymywać się to kamieni, to skał. Raz po raz obijał się o jakiś większy złom skalny, który na moment wyhamowywał jego upadek, ale niemal w tej samej chwili sam obruszał się i turla! w dół wraz z pasterzem, dopóki ten - w istnej lawinie błota, kamieni i krwi - nie spadł na nieco równiejszy teren. Miał poszarpaną odzież, z licznych skaleczeń lała się krew, ręka wyglądała na złamaną, odłamki potrzaskanych żeber wwiercały mu się w płuca, a strużka krwi z rozbitej głowy ściekała na twarz. Jednak pasterz nie leżał ani przez chwilę. Wyjąc i wrzeszcząc, zerwał się na równe nogi. Przez moment zataczał się, ale zaraz potem, potykając się w maniakalnym zamroczeniu, ruszył w las.


Rozdział 2.

21 kwietnia, Muzeum Etnograficzne, Hamburg.

Peter Lavell siedział w swoim gabinecie i przeglądał zestawienie eksponatów wybranych na nadchodzącą wystawę specjalną 5000 lat pisma. Profesor właśnie uzupełniał aranżację jednej z gablot o kilka egipskich tabliczek, które na pewno znajdowały się w zbiorach, a które objaśniały specyficzne cechy hieroglifów, jeśli ze względu na optykę bądź symetrię rozmieszczono je odwrotnie albo w nietypowej kolejności. Oczywiście, nie znał numerów katalogowych wybranych eksponatów, ale umieszczał na karcie odpowiednią adnotację i niewielki, dość precyzyjny szkic. W pewnej chwili rozległo się pukanie do drzwi.

Do środka wszedł Carsten Thommas, mężczyzna tuż po trzydziestce, który mieszkał w Hamburgu dopiero od dwóch lat, ale rozprawy i prelekcje profesora Lavella śledził już od czasów studenckich. Po studiach w Marburgu i paru latach badań terenowych w Etiopii i Turcji postarał się o posadę na uniwersytecie w Hamburgu, żeby tylko znaleźć się jak najbliżej profesora. Z tego samego powodu ubiegał się o stanowisko konsultanta naukowego w tutejszym muzeum. Thommas podziwiał profesora Lavella za całokształt wiedzy, orientację i zdolność znajdowania powiązań, niezauważalnych dla specjalistów poszczególnych dziedzin. Pogodził się z jego nieco zdystansowanym, niekiedy cynicznym sposobem bycia, widocznym także podczas prelekcji, a jeszcze częściej podczas - czy to publicznych, czy to prywatnych - dyskusji. To była cecha, która nie zawsze przysparzała Lavellowi zwolenników, a kolegów po fachu wręcz prowokowała do krytykowania jego tez, nader często brawurowych. Jednak młody ambitny historyk nieraz już miał okazję się przekonać, że Lavell, rodowity Anglik, którego nawet najostrzejsza krytyka nie mogła wyprowadzić z równowagi, koniec końców miał rację. Jeśli nawet niektóre jego hipotezy z początku wydawały się śmiałe albo nawet nieprawdopodobne, to po spojrzeniu z innej perspektywy dostrzegane przez profesora współzależności okazywały się tak oczywiste, że ich atakowanie można było tłumaczyć tylko chęcią usprawiedliwienia się przez tych, którzy nie zdołali wcześniej dojść do podobnych wniosków.

Profesor Lavell był rosłym mężczyzną pod sześćdziesiątkę, zawsze nienagannie ubranym, ogolonym, z zadbanymi paznokciami. Jego ruchy wydawały się dość powolne, jednak rysy twarzy świadczyły o bystrym umyśle. Oczy zdawały się nieustannie obserwować otoczenie. Można było ulec wrażeniu, że dobiega z nich cichutkie brzęczenie autofokusa, który co chwila ustawiał ostrość odpowiednio do zmieniającego się dystansu i oświetlenia. Wtedy w kącikach oczu tworzyły się małe zmarszczki, a uniesiona brew bądź lekki uśmieszek zdradzały, że umysł Lavella czuwał i intensywnie pracował.

- Dzień dobry, Carsten. Jak było w Londynie?

Carsten podszedł, trzymając plik papierów, kilka akt oraz nie-rozpieczętowanych listów i usiadł na starym, obciągniętym pomarańczową tkaniną krześle. Mebel ten zawsze stał do dyspozycji gości i nigdy nie był zasłany papierami ani segregatorami, jak to się działo w innych biurach tego muzeum. Gabinet Petera Lavella wyznaczał tu standardy porządku. Naruszało je tylko to stare krzesło dla gości profesora, ale - o dziwo, dotąd nie trafiło do śmietnika. I choć czasem groźnie trzeszczało, było jeszcze naprawdę stabilne, a ze swoim staromodnym wdziękiem jakoś pasowało do właściciela, któremu nowinki techniczne wydawały się zawsze mocno podejrzane.

- Dzień dobry, profesorze Peter. W Londynie było całkiem nieźle. Ważni ludzie, tartinki, to co zwykle. Prelekcja doktor Arnherst okazała się bardzo interesująca. Przywiozłem dokumentację.

- Arnherst to przecież ta geolog z Meksyku - Peter odchylił się na krześle i zdjął okulary w złoconych oprawkach. - Jestem naprawdę bardzo ciekaw, w jaki sposób udowodniła drogim kolegom faktyczny wiek fundamentów w dolinie Tlacolula.

Aż uśmiechnął się na myśl, że pewni panowie musieli dość głupio wyglądać z tymi zbyt pospiesznie opublikowanymi artykułami w National Geographic.

- W każdym razie nie było zmiłuj. Wytoczyła najcięższą artylerię. Jej analizy są nie do zbicia.

- Mam nadzieję, że szybko się nie utemperuje. Jej praca jest nienaganna, a zaangażowanie godne podziwu.

Carsten przeszukał dokumenty i wydobył kilka na wierzch.

- Taak, byłoby szkoda, gdyby narobiła sobie kłopotów.

- Z pewnością tak się stanie. Ale może wyjdzie z tego jeszcze silniejsza, prawda?

- Tu są folie i tekst jej prelekcji. Oprócz tego mam jeszcze dwa listy i jeden artykuł, który mógłby pana szczególnie zainteresować.

Peter Lavell wziął papiery i przeleciał je wzrokiem.

- Co to za artykuł?

- Z nowego wydania Colloquium medii aevi.

- Brzmi jak tytuł jakiejś gazetki studenckiej. Powinienem to znać?

- To takie czasopismo wydawane online, z recenzjami i rozprawami naukowymi. Pański znajomy, doktor Paulson, pisuje tam o wpływach obyczajów celtyckich na misjonarzy kościelnych w dawnej Anglii.

Peter Lavell nałożył okulary i przez chwilę studiował wydruk.

- Ten specjalista nawet nie zadał sobie trudu, żeby zmienić sformułowania.

- Więc te akapity nieprzypadkowo wydają mi się znajome, co?

Peter odłożył papiery na bok i zaczął nabijać fajkę.

- Tak, przepisał to słowo w słowo. Chyba nie muszę czytać wszystkiego. Założę się, że nie ma tam mojego nazwiska ani tytułu książki, hm?

- O panu nie wspomina ani słowem. I na pewno nie zrobi tego nawet wtedy, kiedy zabrzmią pierwsze hymny pochwalne na cześć jego kompetentnie przeprowadzonego dochodzenia naukowego.

- Też tak przypuszczam.

- Czy podejmie pan jakieś kroki w związku z tym?

- Może spotkam się z nim, a potem spróbuję o tym porozmawiać. Bądź co bądź ten człowiek siłą rzeczy jest po mojej stronie, a jak dotąd nie da się tego powiedzieć o wielu osobach.

- A to Colloquium medii aevi?

- Z całym szacunkiem dla pańskiego zachwytu nowymi mediami, Carsten, ale przecenia pan rangę rozprawy pobranej z Internetu.

Profesor odchylił się do tyłu, żeby zapalić fajkę.

- Ależ to ostatnia nowość...

- Czy z tego powodu jest również relewantna? Już raz prowadziliśmy dyskusję na ten temat. Szybkość i niekontrolowany rozrost powodują szum informacyjny. Taka globalna transparencja informacji może i jest rewolucyjna, ale na cóż się przyda? jest demokratyczna czy anarchiczna? Przecież muszę mieć możność identyfikowania ekspertów, żeby dało się oszacować wiarygodność i relewancję informacji. A już niedługo człowiek nie będzie mógł rozróżnić w Internecie, co stanowi prawdziwą nowość, a co zostało po raz setny skopiowane i sfałszowane.

- Ale przecież działają fora eksperckie i poważne magazyny online, są publikacje naukowe i koła dyskusyjne. Pan naprawdę powinien przyjrzeć się temu nieco bliżej.

Peter głęboko zaciągnął się fajką i leniwie wypuścił kłąb dymu, jakby na poważnie rozważając możliwość pogodzenia się z Internetem. Jednak Carsten wiedział, jak wielka to była iluzja. Profesor, zamiast na komputerze, wciąż jeszcze pisywał swoje teksty na maszynie z edytorem, ponieważ nie potrafił przywyknąć do posługiwania się myszką. A nakłanianie go do korzystania z zaawansowanych zastosowań komputera było jeszcze bardziej beznadziejne niż próba nauczenia dżdżownicy żonglerki.

- Zanim zacznę korzystać z Internetu, poczekam, aż Internet nauczy się podawać mi to, co może się naprawdę przydać. A tak stanie się dopiero za parę lat.

Carsten wstał z lekkim uśmieszkiem. Nie spodziewał się innej odpowiedzi.

- Najważniejsze - powiedział w drodze do drzwi - żeby pan nie tracił kontaktu.

- Badamy pięć tysięcy lat historii i przynajmniej dwadzieścia pięć tysięcy lat prehistorii. To terra incognita, tak olbrzymia i pełna zagadek, że kilka lat naszego żywota raczej nie będą miały znaczenia, prawda?

-...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin