Megan Whalen Turner
Królowa Attolii
Cykl: Złodziej Królowej Tom 2
Tłumaczenie: Dominika Rycerz-Jakubiec
Tytuł oryginału The Queen of Attolia
Rok pierwszego wydania: 2000
Rok pierwszego wydania polskiego: 2012
Gdy Eugenides, Złodziej Eddis, wykradł Dar Hamiatesa, królowa Attolii straciła coś więcej niż tylko mityczny artefakt. Straciła twarz w oczach swoich poddanych. Wszyscy wiedzą, że młody złodziej przechytrzył ją, wymykając się pościgowi. Chcąc odzyskać utraconą reputację i pozycję, królowa Attolii nie cofnie się przed niczym i przyjmie każdą oferowaną jej pomoc...
By dokonać zemsty, gotowa jest poświęcić nawet swój własny kraj.
Dla Susan Hirschman
Spał, ale obudził się, słysząc odgłos przekręcanego w zamku klucza. W składziku przechowywano bieliznę pościelową na zimę, która nikomu nie powinna być potrzebna w połowie lata, a już na pewno nie w środku nocy. Nim drzwi stanęły otworem, zdążył prześliznąć się przez kwadratowy otwór w kamiennej ścianie i bezgłośnie zamknąć za sobą metalowe skrzydło. Znalazł się w wąskim tunelu, łączącym kotłownię z hypocaustum mniejszej komnaty audiencyjnej, położonej w dalszej części korytarza. Drzwi, przez które dopiero co się przecisnął, miały za zadanie wpuszczać dym do składziku, by w ten sposób odkazić pościel. Po cichu przekradł się tunelem ku otwartej przestrzeni hypocaustum. W górze przysadziste filary podtrzymywały kamienną podłogę. Nie było dość miejsca by usiąść, więc położył się na plecach, nasłuchując, podobnych do odgłosów bębna, dudniących kroków ludzi przemierzających komnatę audiencyjną nad jego głową. Musieli go szukać, ale niespecjalnie go to niepokoiło. Ukrywał się już wcześniej pod podłogami pałacu. Jego przodkowie korzystali ze schronienia, jakie dawały tunele hypocaustum od kiedy najeźdźcy zbudowali je, by ogrzać swoje nowe budowle setki lat temu.
Gdy nadstawił ucha, z długiego, wąskiego tunelu prowadzącego do kotłowni dobiegły go nowe odgłosy: głuche stukoty i trzaski. Rozpalano w piecu. Wkrótce hypocaustum wypełni się ciepłym powietrzem i, co gorsza, dymem, mającym ogrzać komnatę audiencyjną oraz wykurzyć zwierzynę. Pośród nieprzeniknionej ciemności przekradł się cicho między ceglanymi filarami, po czym wymacał w ścianie ujście kanału wentylacyjnego nieco większe od innych. Pomimo rozmiarów otworu wcale nie było łatwo przecisnąć się przez wąski tunel. Kiedy mozolnie posuwał się naprzód, owiało go ciepłe, przesycone dymem powietrze. Przypomniał sobie, z jaką łatwością przyszło mu wślizgnięcie się do kanału za pierwszym razem. Dziadek, który przyprowadził go do pałacu, był już za stary i za duży, by móc korzystać z większości korytarzy, musiał więc zostać w gospodzie w mieście, podczas gdy jego wnuk penetrował zakamarki budowli, odnajdując przejścia na podstawie opisów.
Znalazłszy się we wnętrzu kanału wentylacyjnego, wbił palce w szczeliny w kamieniu i zapierając się stopami zaczął wspinać się ku górze, aż wreszcie tunel zakręcił, łącząc się z kominem ponad komnatą audiencyjną. Dotarłszy w to miejsce, zaklął cicho, choć powinien był spodziewać się tego, co tam zastał. W piecu na dole płonął ogień. Całe szczęście, że nie wzniecili tam małego pożaru przed wypłoszeniem go ze składziku. Musieli dopiero co napalić, ale komin zdążył już wypełnić się dymem i szybko robiło się coraz goręcej. Nie mając innego wyboru, złodziej kontynuował wspinaczkę, poruszając się tak prędko, jak tylko mógł, łudząc się, że trzaskanie płomieni zagłuszy szuranie jego miękkich butów po ukruszonych cegłach. Nie było tu tak ciasno, jak w kanale wentylacyjnym, a konstrukcja ścian miała ułatwić wspinaczkę kominiarzom.
Parł naprzód, aż wreszcie dotarł do punktu, w którym przecinało się kilka przewodów, tworząc jeden duży komin wychodzący na dach pałacu. W jego wnętrzu było ciepło i kłębił się dym, więc złodziej, zamiast wejść do środka, wybrał inny tunel i zaczął schodzić nim w dół. Podejrzewał, że królowa wystawiła strażników na dachu, każąc im obserwować wyloty kominów.
Oddychał wolno i płytko, tłumiąc przy tym kaszel. Najmniejszy dźwięk mógł zdradzić miejsce jego pobytu. Gdy znalazł się niżej, dym wyraźnie zgęstniał, przez co oczy złodzieja zaczęły łzawić. Utraciwszy jasność widzenia, nie znalazł oparcia dla dłoni i ześlizgnął się z głuchym łoskotem na występ w dole. Upadając, wciągnął w płuca dym. Jego twarz momentalnie przybrała odcień czerwieni, a krew zadudniła mu w uszach, szybko więc zakrył usta obiema dłońmi. Powoli wypuścił powietrze przez palce i zrobił ostrożny wdech, ale gardło paliło go żywym ogniem i wciąż kręciło mu się w głowie. Jego oddech przypominał raczej serię tłumionych kaszlnięć.
Znalazł się na półce, gdzie komin rozgałęział się na węższe kanały, prowadzące do kilku różnych pomieszczeń. Zamknął oczy i nadstawił uszu, ale nie usłyszał krzyków, a jedynie stłumione trzaskanie płomieni gdzieś w dole. Wetknąwszy głowę kolejno do każdego z wlotów, wybrał wreszcie jeden prowadzący, miał nadzieję, do prywatnych komnat jakiegoś zagranicznego ambasadora, na tyle ważnego, że żołnierze nie ośmieliliby się przeszkadzać mu w środku nocy, by bez potrzeby rozpalić ogień w jego kominku.
Przewód, którym postanowił podążyć, odłączał się od głównego szybu tworząc długi, łagodny łuk. Powietrze było tu wolne od dymu, złodziej skorzystał więc z okazji, by z ulgą wziąć kilka głębokich oddechów, aż nieco przejaśniało mu w głowie. Dotarłszy do miejsca, w którym kanał zakręcał i opadał pionowo w dół, ku palenisku, zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Nic nie wskazywało na to, by w kominku rozpalano ogień, toteż, gdy już nie musiał się spieszyć, uznał, że najlepiej będzie, jeśli upewni się, czy w komnacie nikt na niego nie czeka. Po dłuższej chwili ciszy do jego uszu dobiegło skrzypienie łóżka, gdy śpiąca w nim osoba zaczęła wiercić się przez sen.
Złodziej opuścił się ostrożnie na górną krawędź kominka. Zaparłszy się mocno o ceglane ściany, wystawił głowę, by rozejrzeć się po sypialni. Wyglądało na to, że nie rozmieszczono w niej gwardzistów, więc opadł bezszelestnie na kamienie paleniska. Rozciągnięta na łóżku postać nawet nie drgnęła, a poza nią w pomieszczeniu nie było nikogo innego. Złodziej przykucnął w kominku, przypominając sobie rozmieszczenie pałacowych sypialni. Spodziewał się, że w większości sąsiednich pokojów żołnierze rozniecili już ogień. Nie odważyli się zakłócać spokoju mieszkańca tej komnaty, ale zapewne czekali w holu licząc na to, że ofiara otworzy drzwi i wpadnie prosto w ich ręce.
Ta jednak nie zamierzała wcale wychodzić na korytarz. Sypialnia znajdowała się przy zewnętrznych murach pałacu. Ściana opadała pionowo w dół ku drodze oddzielającej pałac od otaczającego go miasta. Złodziej minął łóżko, podszedł do okna i rozsunął zasłony, by wyjrzeć na zewnątrz. Otworzył okno i popatrzył w górę, sprawdzając, czy żaden z gwardzistów na dachu nie interesuje się tym, co dzieje się na dole. Nikt nie wychylał się przez gzyms, więc wyszedł na parapet i rozpoczął mozolną wędrówkę w dół. Odstępy między marmurowymi blokami, z których zbudowano pałac były niewielkie i na szczęście wystarczały, aby dać oparcie palcom dłoni i stóp. Był już w połowie drogi ku ziemi, gdy nad jego głową rozległ się krzyk. Zauważono go. Przyciskając się do ściany, zaczął posuwać się w bok, spodziewając się, że lada chwila w ramię trafi go bełt z kuszy. Nic takiego się jednak nie stało. Wtedy przypomniał sobie, że osobista gwardia królowej nosi broń palną, ale nie nadeszły do niej kule. Może nie mogli używać broni w środku nocy. Może nie chcieli obudzić królowej. To nie tłumaczyło, dlaczego nie strzelali z kusz, ale złodziej nie miał już czasu na dalsze rozważania. Dotarł do okna i wśliznął się przez nie do wnętrza pomieszczenia.
Znalazł się w gabinecie. Większość poziomu, na którym pracowali królewscy poborcy podatkowi, zajmowały pomieszczenia urzędowe i magazyny. Wiele z nich było ze sobą połączonych. Udało mu się umknąć gwardzistom piętro wyżej, więc jeśli się pospieszy zdoła uciec, zanim na nowo zorganizują poszukiwania. Nie było sensu dłużej się ukrywać, skoro prawie go schwytano. Teraz musiał wydostać się z pałacu i bezpiecznie dotrzeć do miasta.
W świetle lamp płonących w korytarzu mógł dobrze się sobie przyjrzeć. Aż się wzdrygnął. Choć miał na sobie strój attolijskiego służącego, był brudny, pokryty sadzą i pajęczynami, a także zbyt niechlujny, by uchodzić za niewinnego mieszkańca pałacu, wyrwanego ze snu przez niespodziewane hałasy. Poza tym nie było wcale żadnych hałasów. Łowy, których terenem stał się pałac królowej Attolii, prowadzone były w ciszy. Gwardziści skradali się ostrożnie, starając się go zaskoczyć, a on skradał się jeszcze ostrożniej, starając się im wymknąć. Gra nabierała coraz większego tempa, a złodziej napotykał żołnierzy za każdym rogiem. Natrafiał na nich w każdym miejscu, przez które próbował się przekraść, aż wreszcie zaczęli ścigać go biegiem, dudniąc butami po nagich posadzkach, gdy próbował sforsować zamek w drzwiach prowadzących na mury, które okalały jeden z pałacowych dziedzińców.
Deptali mu po piętach, gdy puścił się pędem po gzymsie, ale zaraz zwolnili do marszu. Po jednej stronie murów, daleko w dole, rozciągał się podwórzec, po drugiej - w równie dużej odległości - biegła otaczająca pałac droga. Zza rogu, naprzeciwko złodzieja, wyłoniła się druga grupa gwardzistów. Obydwa oddziały wydawały się być przekonane, że uda im się schwytać uciekiniera w kleszcze. On jednak oczami wyobraźni widział aż za dobrze, co stanie się z nim, jeśli zostanie pojmany, dlatego też, dotarłszy do zakrętu, nie zwolnił, czego mogliby spodziewać się gwardziści, ani nie zawrócił. Zamiast tego odbił się od krawędzi gzymsu i rzucił prosto w mrok nocy.
Żołnierze popędzili ku skrajowi murów, ale było już za późno. Położywszy się na brzuchach na szerokich, kamiennych blokach spojrzeli w dół na brukowaną drogę. Mając w pamięci wyraźny rozkaz, by pojmać złodzieja żywcem, szukali pogruchotanego ciała pośród nachodzących na siebie cieni, rzucanych przez zawieszone na murach latarnie. Ciemności utrudniały widzenie, więc minęło trochę czasu, nim zorientowali się, że w dole nie ma żadnego ciała.
Wreszcie jeden z gwardzistów wskazał dach po drugiej, odległej stronie opasującej pałac drogi. Zataczając się, złodziej stanął na nogi i pomknął przed siebie najszybciej, jak tylko mógł. Zeskoczył na niższy budynek i na chwilę całkowicie zniknął żołnierzom z oczu, aż wreszcie zobaczyli, jak zsuwa się z dachu na biegnącą w dole uliczkę. Jeden z gwardzistów zaklął, częściowo ze złości, częściowo z podziwu.
- Widzieliście dokąd pobiegł? - zapytał zimny głos za ich plecami.
Żołnierze stanęli na baczność, a porucznik udzielił odpowiedzi:
- Zniknął w alejce, Wasza Wysokość.
- Wystrzelcie z kusz w tamto miejsce. Gwardziści na dole powinni usłyszeć, gdzie upadną bełty.
Królowa odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi prowadzących z powrotem do środka. Chciała schwytać złodzieja w pałacu. Wiedziała, że w zeszłym roku czterokrotnie pojawiał się w którejś z jej twierdz, raz opuszczając komnatę tuż przed tym, jak sama weszła do środka, innym znów razem, jak podejrzewała, przechodząc przez jej własną sypialnię, gdy spała. Przy okazji ostatniej wizyty ledwie zdołał uciec i miała pewność, że teraz już mu się to nie uda. Mimo to irytowało ją, że nie zostanie pojmany w obrębie murów jej pałacu.
Złodziej usłyszał, jak bełty odbijają się od kamieni uliczki za jego plecami, a wkrótce potem gdzieś nieopodal rozbrzmiał okrzyk. Dał sobie spokój z bezszelestnym przekradaniem się naprzód i pomknął najszybciej jak tylko mógł przez kręte alejki. Skok z pałacowych murów był iście straszliwym wyczynem i choć lądując przetoczył się przez bark, to i tak potężnie wstrząsnął nim impet uderzenia. Piekły go dłonie, a ramiona płonęły bólem. Kiedy wreszcie ustąpiło uczucie pustki w klatce piersiowej, zastąpiło je kłucie w boku od nieprzerwanego biegu. Noc była ciepła, więc pocił się podwójnie.
Uliczki zakręcały i przecinały się ze sobą tak wiele razy, że wydawało się niemożliwe, by ścigający nie stracili go z oczu albo byli w stanie usłyszeć jego kroki pośród tupotu własnych butów, jednak na każdym rogu pojawiało się coraz więcej żołnierzy. Gdy tylko udawało mu się zgubić pogoń, ta natychmiast znowu wpadała na jego trop. Kiedy wreszcie natrafił na prostą alejkę, oddychał ciężko i szybko ze zmęczenia. Mimo to znów puścił się pędem. Z oddali dobiegło go szczekanie psów. Po chwili zrozumiał, że to nie miejskie zwierzęta, które ujadały nieprzerwanie od kiedy rozległy się pierwsze krzyki, ale pałacowa sfora sprowadzona po to, by go dopaść.
Droga, którą biegł, urywała się nagle przy murach miejskich. Te były nowe - podobnie jak pałac, zbudowano je niedługo przed końcem okupacji najeźdźców. W odróżnieniu od pochyłych murów starszych miast, wznosiły się pionowo w górę, ku przejściom biegnącym na ich grzbietach. Nie mógł liczyć na to, że uda mu się na nie wdrapać, ale u ich podstawy, w miejscu gdzie wąska dróżka wpadała do rowu odprowadzającego obfite, zimowe opady, znajdował się kanał przechodzący pod murami miasta. W połowie jego długości, tak jak w przypadku innych kanałów, powinna tkwić żelazna krata, ta jednak została wyłamana. Wprawdzie naprawiono ją kilka lat temu, ale złodziej spędził trzy noce na piłowaniu prętów, by otworzyć sobie prywatne wejście do miasta.
Ściek nie był zbyt duży. Przemierzając go w przeciwną stronę zeszłego wieczoru, poruszał się powoli, opierając się na dłoniach i czubkach palców, i uważając, by nie pobrudzić ubrania. Potem umył ręce w fontannie, przetarł czubki butów i poszedł na obiad.
Ścigany przez pałacowe psy, popędził prosto w kierunku murów i, nie zwalniając, rzucił się głową naprzód do wnętrza tunelu, przejeżdżając kilka stóp na zalegającym tam błocie i szlamie. Za sobą słyszał tupot butów oraz ujadanie sfory. Przeczołgał się po żelaznej kracie leżącej w mule w połowie długości kanału i odwrócił się, by z powrotem ustawić ją w pionie. Usłyszawszy zgrzytanie prętów o ściany tunelu, szarpnął jeszcze mocniej, mając nadzieję, że jeśli psy naprą na kratę, zaklinują ją w tej pozycji, a nie przewrócą z powrotem w błoto.
Resztę drogi przez kanał pokonał czołgając się. Wypełzł na zewnątrz spod murów miejskich i znalazł się na skraju gaju oliwnego. Od świtu dzieliło go jeszcze wiele godzin, a ponieważ noc była bezksiężycowa, ledwie mógł dostrzec zarysy własnej dłoni, wyciągniętej przed twarzą. Nie musiał jednak nic widzieć, by wiedzieć, gdzie się znalazł. Przed nim rozciągały się równiutkie rzędy drzewek oliwnych. Jeśli ruszy w dół wzgórza pomiędzy nimi, dotrze do rzeki płynącej u jego podnóża. Znalazłszy się w wodzie, wdrapałby się na jedno z drzew rosnących nad brzegiem. Dzięki temu udałoby mu się zgubić psy i przed nastaniem świtu zdołałby oddalić się od miasta.
Najbliższa brama w murach miejskich znajdowała się daleko po jego prawej stronie. Migoczące tam punkciki światła świadczyły o kolejnych ścigających. Pokładając nadzieję w swej znajomości gaju oliwnego oraz idealnym szyku drzew, złodziej stanął na nogi i puścił się biegiem. Oliwki przypominały ruchliwe cienie na czarnym tle nocy, gdy tak pędził w dół wzgórza, coraz szybciej i szybciej, ostrożnie stawiając stopy, by nie potknąć się o żaden korzeń. Koncentrując myśli na rzece, nie zauważył plamy mroku, która wyrosła tuż przed nim i zderzył się z nią, jakby wpadł na niewidoczną ścianę. Upadając ciężko na ziemię, mgliście zdał sobie sprawę, że to nie jego stopy natrafiły na przeszkodę, lecz głowa.
Ból go zamroczył. Leżał na plecach, próbując dostrzec coś poza rozbłyskami światła wykwitającymi mu przed oczami. Uchwyciwszy się dłońmi gęstej trawy gaju, przetoczył się na brzuch i podźwignął na czworaka, próbując stłumić mdłości. Podpełzł do najbliższej oliwki, śledząc palcami jej korzenie i opierając się o pień, stanął na nogi. Ciemna już wcześniej noc stała się wręcz smoliście czarna. Jedną ręką oplatając wciąż drzewo, niepewnie pomachał drugą pośród mroku, aż wreszcie natrafił na coś twardego. Powoli zdał sobie sprawę, że była to deska, rozciągnięta pomiędzy drzewami. Naparł na nią, ale przybito ją mocno w tej pozycji. Znajdowała się dokładnie na wysokości jego głowy, więc nawet kamienny mur nie spełniłby lepiej powierzonego jej zadania.
Złodziej zaczął zastanawiać się, co właściwie robiła tu deska, gdy nagle ze szczytu wzgórza dobiegł go krzyk. Uszedł zaledwie kilka niepewnych kroków, nie wiedząc nawet zbyt dobrze, w którą stronę się kieruje, gdy dopadł go pierwszy pies. Skoczył mu na plecy, a w tym czasie drugi uderzył go w tył kolan. Złodziej znów znalazł się na trawie, boleśnie czując znajdującą się pod nią suchą i twardą ziemię. Zwinął się w kłębek, mając nadzieję, że treserzy przybędą, zanim zwierzęta zdążą rozszarpać go na kawałki.
Królowa Attolii czekała przy murach miasta, nasłuchując triumfalnych okrzyków swych ludzi i szczekania psów. Siedziała na koniu, więc gdy dwóch gwardzistów sprowadziło złodzieja przed jej oblicze, ten musiał odchylić głowę do tyłu, by móc na nią spojrzeć. Z rany między jego brwiami sączyły się szkarłatne krople, a krew z nosa ściekała mu na usta i podbródek, kapiąc na zabłoconą tunikę służby pałacowej.
- Jak miło cię znów widzieć, Eugenidesie - odezwała się królowa.
- Spotkanie z tobą, Wasza Wysokość, zawsze jest wielką przyjemnością - odparł Złodziej, ale powoli odwrócił głowę i zamknął oczy, jakby światło otaczających władczynię pochodni było dla niego zbyt jasne.
- Teleusie - Attolia zwróciła się do kapitana swej gwardii przybocznej - dopilnuj, by naszego gościa zamknięto bardzo dokładnie. - Zawróciła konia i przejechała przez bramę, a potem przez miasto w stronę swojego pałacu. W jej prywatnych komnatach, służki oczekiwały na jej powrót, by ją rozebrać i rozczesać jej długie włosy. Gdy dopełniły swych obowiązków, królowa odprawiła je i usiadła przed kominkiem. Trwało lato, więc nie palono w nim ognia. Zza pleców usłyszała kobiecy głos.
- Pojmałaś go.
- O tak - odparła Attolia nie odwracając głowy. - Pojmałam go.
- Bądź ostrożna. Nie obraź bogów.
Gwardziści wtrącili go do celi położonej na samym końcu korytarza biegnącego od stóp wąskich schodów, prowadzących w głąb pałacu. Znalazłszy się w otoczeniu kamiennych murów, Złodziej opadł ostrożnie na czworaka i niemal natychmiast uniósł dłoń z obrzydzeniem.
Podłoga była mokra. Odwrócił głowę, by rozejrzeć się po wnętrzu pomieszczenia. Przyćmione światło, wpadające przez zakratowane okienko w drzwiach za jego plecami, odbijało się od dość jednolitej, kamiennej posadzki. Wszędzie było mokro.
Poruszanie głową okazało się błędem. Złodziej popełzł do kąta, gdzie wymiotował, aż pozbył się wszystkich resztek obiadu. Zaszył się wtedy w przeciwległym narożniku i położył na zawilgotniałych kamieniach. Zmówił modlitwę do Boga Złodziei, ale nie uzyskawszy żadnej odpowiedzi, poszedł spać.
Minęło kilka dni nim wieści o pojmaniu dotarły w doliny położone wysoko w Górach Hefestiańskich. Mężczyźnie z winiarni udało się wyprzedzić innych plotkarzy i dotrzeć do pałacu królowej Eddis dokładnie w chwili, gdy cały dwór zebrał się w komnacie ceremonialnej na obiad. Władczyni stała, rozmawiając z kilkoma ministrami. Za nią znajdował się wymyślny tron. Na stole przed nią spoczywały natomiast złote talerze, a przy jej nakryciu stał złoty puchar z wizerunkami postaci, z którego od wieków pili królowie i królowe Eddis.
Kiedy władczyni zajęła należne jej miejsce, a członkowie rodziny królewskiej, baronowie mieszkający w pałacu oraz przeróżni ambasadorowie podążyli za jej przykładem, przez komnatę przeszedł jeden z gwardzistów i stanął za tronem. Cały dwór przyglądał się uważnie, podczas gdy mężczyzna pochylił się i szepnął coś królowej. Ta wysłuchała go w bezruchu, spoglądając jedynie przez długi stół na swego wuja, który był jednocześnie ministrem wojny. Potem odpowiedziała gwardziście, odprawiła go i zwróciła się do zgromadzonych:
- Jestem pewna, że wrócimy lada chwila, jeśli tylko moi ministrowie zechcą do mnie dołączyć. Nade wszystko jednak, życzę wszystkim smacznego - oznajmiła spokojnym głosem. Następnie wstała i przemaszerowała przez komnatę zdecydowanym krokiem, nielicującym zupełnie z jej strojną toaletą. Skierowała się w stronę drzwi prowadzących do mniejszej sali tronowej, będącej pierwotnie megaronem w twierdzy jej przodków. Za nią zebrali się ministrowie, którzy podążyli jej śladem w dół po trzech niskich stopniach i przez malowaną podłogę ku podwyższeniu. Pierwotna sala tronowa Eddis była mniejsza, a stojący w niej tron prostszy niż jego ceremonialny odpowiednik w sali jadalnej. Wykute w kamieniu królewskie siedzisko sprawiało dość surowe wrażenie, które łagodziła jedynie obecność haftowanych poduszek. Będąc prostą osobą, Eddis wolała stary tron od pozłacanego splendoru nowego. Dlatego rządziła swym krajem z mniejszej sali tronowej, zachowując cuda Wielkiej Sali na specjalne okazje.
Usiadła, skubiąc niecierpliwie materiał swej długiej spódnicy.
- Pojmano Eugenidesa w Attolii - oznajmiła ministrom. - Kupiec przybył z wieściami ze stolicy. Kazałam gwardzistom przyprowadzić go tutaj. - Mówiąc to nie popatrzyła ani razu w stronę ministra wojny. Królewscy doradcy wymienili zaniepokojone spojrzenia, ale czekali cierpliwie, nie odzywając się ani słowem.
Wprowadziwszy Attolijczyka, strażnicy obserwowali go bacznie, w razie gdyby nie okazał się tak niegroźny, na jakiego wyglądał, ale mężczyzna jedynie stał przed tronem, nerwowo wywijając kołnierzyk koszuli. Przynosił złe wieści i doskonale o tym wiedział. Choć przybył z tak daleka, by je dostarczyć, mając nadzieję, że zostanie za to sowicie wynagrodzony, obawiał się, jak zostanie przyjęty.
- Co wiesz na temat pojmania mojego Złodzieja? - zapytała królowa. Kupiec odchrząknął kilkukrotnie, nim wreszcie udzielił jej odpowiedzi.
- Odkryli jego obecność w pałacu i ścigali przez całe miasto. Zanim go schwytali, znalazł się już poza murami.
- A więc pojmano go poza miastem? Czy został ranny?
- Poszczuli go psami, Wasza Wysokość.
- Rozumiem - powiedziała królowa, a kupiec przestąpił nerwowo z nogi na nogę. - A skąd wiesz, że to był mój Złodziej?
- Tak twierdzili gwardziści w winiarni. Wszyscy widzieliśmy moment jego pojmania, a w każdym razie moja żona i ja, ale był wtedy środek nocy, więc nie mieliśmy pojęcia, kto to taki, dopóki nie usłyszeliśmy, co mówili gwardziści w sklepie następnego dnia. Mówili, że królowa pojmała Złodzieja Eddis i że... - Wypowiedź kupca zamieniła się w serię zakłopotanych chrząknięć.
- Kontynuuj - ponagliła go cicho władczyni, usiłując za wszelką cenę zachować spokój, choć miała ochotę potrząsnąć mężczyzną, aż zagrzechotałyby mu zęby.
- Mówili, że królowa każe mu zapłacić za naigrawanie się z niej. Zostawiał różne rzeczy w pałacu, żeby wiedziała, że tam był.
Władczyni zamknęła oczy i bardzo powoli otworzyła je na nowo. To Eugenidesem chciała potrząsnąć tak, że zagrzechotałby mu zęby.
- Pokonałeś długą drogę w krótkim czasie - powiedziała.
- Tak, Wasza Wysokość.
- Niewątpliwie licząc na to, że zostaniesz wynagrodzony.
Kupiec nie odpowiedział. Zajeździł konia i pokonał pieszo wąski, górski szlak spiesząc się, by być pierwszym, który dotrze do Eddis z wieściami.
- Zapłaćcie mu w srebrze dwa razy tyle, ile waży - królowa zwróciła się do porucznika gwardii. - A także nakarmcie go, zanim uda się w powrotną drogę. Każdemu, kto przybędzie dziś z tą samą nowiną, dajcie srebrnego gryfa - dodała - ale chcę rozmawiać tylko z tymi, którzy przyniosą nowe informacje.
Kiedy kupiec wyszedł, władczyni zastygła w bezruchu na swym tronie z wzrokiem wbitym w przestrzeń i ściągniętymi brwiami. Pogrążyła się w rozmyślaniach, a jej ministrowie cierpliwie czekali.
- Wysłanie go było błędem - powiedziała wreszcie. Przyznanie tego było jedynym sposobem na danie upustu grozie, która ogarnęła ją na myśl o pomyłce, na którą sobie pozwoliła. Eugenides dał jej do zrozumienia, że jeśli wróci do Attolii po tak krótkim czasie od ostatniej wizyty, ryzyko znacznie wzrośnie. Ona go jednak nie posłuchała. Potrzebowała informacji, które tylko on mógł zdobyć, a ponieważ w przeszłości z taką łatwością udawało mu się przechytrzyć swych przeciwników, Eddis zakładała, że i tym razem będzie tak samo. Posłała go więc, a on nawet się nie zawahał. Królowa zwróciła się w stronę ministra wojny. To jego syn zginie przez jej błąd w ocenie sytuacji.
- Tak mi przykro - powiedziała. - Ona nie przyjmie okupu.
Ojciec Eugenidesa pokręcił lekko głową, zgadzając się z jej zdaniem.
- Dla nas jest zbyt cenny, a dla niej zbyt niebezpieczny, by miała od razu wypuścić go na wolność - ciągnęła królowa. - Nie będzie się śpieszyć, a jeśli z niej kpił, przez co straciła twarz w oczach swego dworu... Cokolwiek ostatecznie postanowi, nie będzie to nic przyjemnego. Musimy czekać - powiedziała. - Musimy czekać, aż okaże się, co możemy zrobić.
* * *
Eugenides leżał w swej celi. Na krótką chwilę otworzył oczy, kiedy obudził go ból głowy, ale zaraz znów pogrążył się we śnie. Powinien starać się pozostać czujny, ale w zasadzie niespecjalnie mu na tym zależało. Czasami, gdy spał głęboko, wydawało mu się, że ktoś woła go po imieniu. Zmuszał się wtedy do odzyskania świadomości, lecz zawsze okazywało się, że tkwił wciąż samotnie pośród mroku. Budził się, gdy przez otwór u dołu drzwi podawano mu żywność oraz wodę i czasem czołgał się po podłodze, by napić się stęchłego płynu. Innym razem jednak wysiłek okazywał się ponad jego siły.
W końcu kamienie pod nim przestały się kołysać, a nieznośne łupanie w skroniach zamieniło się w trochę tylko słabszy ból głowy. Od czasu do czasu dostarczano więcej żywności i wody. Wreszcie otworzono drzwi celi. Na nowo poczuł mdłości, gdy gwardziści podźwignęli go z podłogi, ale nie wiedział czy to z bólu rozsadzającego mu czaszkę, czy ze strachu. Opierając się na mężczyznach prowadzących go do królewskiego pałacu, próbował zebrać rozdygotane myśli.
Otoczona przepychem swego dworu, królowa Attolii wysłuchiwała zawoalowanych zniewag padających z ust wysłanników Eddis, przybyłych tu, by prowadzić pertraktacje w sprawie oswobodzenia Złodzieja. Władczyni górskiego kraju wybrała do tego zadania swych najlepszych dyplomatów, wprawnych w sztuce negocjacji. Attolia słuchała ich i choć starała się sprawiać wrażenie obojętnej, jej gniew narastał. Nie przysłała Eddis żadnego oficjalnego pisma z zawiadomieniem, że pojmała jej Złodzieja. Czekała jedynie, rozważając, jaki los powinien go spotkać. Spodziewała się, że rywalka spróbuje go ocalić, ale nie, że poselstwo, które pojawiło się na jej progu, będzie ciskać jej obelgi w twarz, zupełnie jak ktoś drażniący psa.
Wstąpiła na tron po tym, jak zamordowano jej ojca, a pod jej rządami w kraju nigdy w pełni nie zapanował pokój. Wprawdzie wojsko było jej lojalne, bo dobrze je opłacała, ale skarbiec zaczynał świecić pustkami. Królowa oczekiwała, że zapełni się na nowo dzięki obfitym plonom, ale teraz ambasador z Eddis mógł temu zagrozić. Najpierw oczywiście zaproponował jej okup, ale wiedział doskonale, że Attolia nie zechce go przyjąć. Potem kilkakrotnie grzecznie ją obraził, by na koniec powiedzieć jej, że zamknięto wrota Zbiornika Hamiatesa, a także że sytuacja nie ulegnie zmianie dopóki Złodziej Eddis nie wróci do domu. Wody ze sztucznego jeziora trafiały do rzeki Araktus, a stamtąd do kanałów irygacyjnych, nawadniających jedne z najżyźniejszych ziem Attolii. Bez wody uprawy uschną w letnim upale.
Królowa posłała po Złodzieja. Postawiony przed jej obliczem Eugenides mrugał oczami niczym sowa albo inne nocne zwierzę wywleczone siłą ze swej kryjówki na światło dnia. Przez włosy widać było fioletowo-żółto-zielony siniak na jego czole. Rozcięcie tuż nad brwiami zabliźniło się, ale jego twarz wciąż znaczyła zakrzepła krew, a czarne sińce pod oczami miały ciemniejszy odcień niż krwiak powyżej. Błoto pokrywające jego poszarpane ubrania wciąż nie zaschło.
- Ambasador twojej królowej był gotów zapłacić za ciebie okup, Złodzieju, ale odrzuciłam jego propozycję.
Nie było to zaskoczeniem dla Eugenidesa.
- Znów zakradałbyś się do moich pałaców i zostawiał wiadomości przy nakryciach do śniadania. Dlatego powiedziałam ambasadorowi twojej królowej, że nie interesuje mnie okup, nieważne jakiej wysokości, i wiesz co on na to?
Tego Eugenides nie potrafił odgadnąć.
...
entlik