Tan Sandi Wyspa dusz A5.doc

(2737 KB) Pobierz
Wyspa dusz




Sandi Tan

Wyspa dusz

 

 

Przekład: Dorota Stadnik

Tytuł oryginalny: The Black Isle

Rok pierwszego wydania: 2012

Rok pierwszego wydania polskiego: 2014

 

 

 

Japońska okupacja, młoda dziewczyna i wyspa pełna duchów.

Cassandra jest zmuszona opuścić wraz z rodziną Szanghaj i przenieść się na Wyspę Dusz, brytyjską kolonię na indonezyjskim archipelagu. Wyspę nawiedzaną przez duchy, które tylko Cassandra może widzieć...

Z czasem dziewczyna staje się samotną i tajemniczą kobietą, uwięzioną na wyspie przez ciemne moce.

Poruszająca historia o tęsknocie, walce i miłości.


Spis treści:

Część 1. Nawiedzona.              5

1. DZIECIĘCE DŁONIE.              18

2. DZIECIĘCE STOPY.              36

3. CISZA RÓWNIKOWA.              61

4. WYSPA NIECZYSTA.              85

5. KRWAWE WZGÓRZE.              119

6. DŻUNGLA.              149

7. CUDOWNY ŚWIAT.              180

8. STAN ZAWIESZENIA.              213

9. DOKĄD ODESZŁY MOJE DUCHY?              249

10. WĄŻ W OGRODZIE.              279

Część 2. Łowczyni duchów.              334

11. GŁĄBY.              336

12. SZCZURZA BRYGADA.              391

13. KWARTET.              425

14. NOC PŁONĄCYCH DRZEW.              458

15. CZAROWNICY NIE MAJĄ WOLNEGO.              497

16. DZIEDZICTWO.              531

17. PANI PÓŁNOC.              548

18. PREMIER I PANI PÓŁNOC.              568

19. KONIEC.              594

ŹRÓDŁA.              639

Podziękowania.              640


 

 

Wszystkim moim duchom poświęcam.

Wam także

Miej się na baczności, nadchodzi noc... Obmyj ręce,

Idź swoją drogą, do domu, by zlec w łożu.

Comte de Lautréamont

Pieśni Maldorora[1]


Część 1. Nawiedzona.

Każdy, komu przyszło żyć tak długo jak mnie i zajmować się tym, czym ja się zajmowałam, dobrze wie, że kiedyś nadejdzie dzień zapłaty. Mój nadszedł cicho i niepostrzeżenie - w bibliotece.

Co sobotę, niczym kobieta regularnie nawiedzająca groby swoich bliskich, składałam wizytę pewnej książce w archiwum Ministerstwa Wojny. Ta książka była częścią mojej prywatnej historii, chociaż nigdy nie musiałam dbać o dochowanie tajemnicy. W 2010 roku archiwum, usytuowane nad popadającą w ruinę salą bilardową, jest miejscem mało znanym i jeszcze mniej lubianym.

Dzisiejszego ranka książka zniknęła. Nie ma jej na półce, w najbardziej zawilgoconym kącie zajmowanym przez dział zbrodni wojennych, gdzie zwykle stała, wciśnięta za encyklopedię ludobójstwa pokrytą wieloletnią warstwą kurzu. Sięgam za gruby tom i trafiam w próżnię. Panika ściska mi gardło jak matce, która przyjeżdża do szkoły po dziecko i stwierdza, że zniknęło.

Po chwili odzyskuję spokój. Dwie bibliotekarki zdejmują książki z półek. Wszystko, co nadgryzione zębem czasu - nieważne, czy to Manifest Komunistyczny, czy opracowanie na temat harakiri - jeśli wygląda źle, zostaje usunięte.

Ktoś zapyta: czyż archiwów nie powinno się zostawiać „na zawsze”? No cóż, w Azji pojęcie „na zawsze” nie istnieje. Tutaj wieczna jest tylko teraźniejszość.

Podchodzę do wózka, na którym leżą usunięte z półek książki. Wzbijając kurz, z nadzieją w sercu przerzucam egzemplarz za egzemplarzem. W końcu dostrzegam czerwoną obwolutę mojej książki, jej przydługi tytuł wytłoczony na grzbiecie nieco już zatartymi pozłacanymi literami: W pogoni za duchem: Dobrzy pasterze w postkolonialnym świecie. Napisana przez dwoje Flamandów - Lucasa Van Ketsa i Marijke Jodogne - jest nieosiągalna, ponieważ nakład już dawno został wyczerpany. Przyciskam ją mocno do piersi.

Młodsza bibliotekarka, modnie ubrana dziewczyna z oczami obwiedzionymi grubą czarną kreską, która upodabnia ją do szopa pracza, stuka obcasami obszytych futerkiem butów. Przypatruje mi się z uśmiechem. Pewnie uważa mnie za starą dziwaczkę, bo któż inny nawiedzałby tak niestrudzenie to przygnębiające miejsce?

To istotnie dziwne, że czuję tak głębokie przywiązanie do książki, która nie budzi niczyjego zainteresowania. Kiedy ukazała się w 1974 roku, nie chciałam mieć z nią do czynienia. Autorzy postawili sobie za cel opisanie sytuacji w tak zwanym Trzecim Świecie po wyzwoleniu spod panowania Brytyjczyków, Francuzów i Holendrów. Sportretowali kolonizatorów jako czarne charaktery, nie na tyle jednak odrażające, by do cna popsuć samopoczucie zachodnim czytelnikom. W ostatnim rozdziale znalazł się krótki wywiad ze mną, pełen błędnie przytoczonych cytatów, ilustrowany bardzo niekorzystnym zdjęciem, na którym zbieram kości na cmentarzu. Jakby tego było mało, podpis pod zdjęciem brzmi: Miejscowa dziewczyna praktykująca czary.

Kiedy parę lat później autorzy książki zginęli w wypadku na łodzi, złagodniałam i byłam gotowa wybaczyć im pomyłki w tekście. Mimo nich W pogoni za duchem było najbliższym prawdy i najpełniejszym podsumowaniem moich dokonań, moich niepowodzeń, dzieła mojego życia.

Dotykam twardej okładki, otwieram książkę. W nos uderza znajomy zapach stęchlizny. Przewracam kartki, by jak najszybciej dotrzeć do ostatniej części o Czarnej Wyspie, zwanej też Wyspą Dusz.

Ale... cóż to?

Moich stron nie ma. Ktoś je wyrwał. Zostały po nich tylko poszarpane brzegi przy marginesie.

A fotografia... Cała zabazgrana czarnym pisakiem. Gryzmoły tworzą gęstą pajęczą sieć. Ktoś dorysował mi twarz diabła.

Uginają się pode mną nogi. Książka wysuwa się z bezwładnych rąk i spada na podłogę. Serce wali mi jak młotem. Przed oczami migają na przemian czarne i białe plamy.

Musiałam wydać jakiś rozpaczliwy okrzyk, bo Szop Pracz rusza ku mnie z wyrazem irytacji na twarzy. Wskazuję książkę otwartą na ziejącej ranie.

- Kto mógł zrobić coś takiego? - Wściekłość odbiera mi oddech. - Dlaczego...

Dziewczyna wzrusza niecierpliwie ramionami, schyla się po książkę i rzuca ją na wózek.

- I tak już się rozsypuje - mówi.

- Tak, rozsypuje się - odpowiadam. Wyciągam rękę, ściskam moją książkę ostatni raz i opuszczam bibliotekę.

W drodze do domu robię zakupy w hali targowej. Kiedy wychodzę przez rozsuwane drzwi, w powietrzu czuć aromat kasztanów. Ponad masywnymi szarymi budynkami niebo jest idealnie czyste - bezchmurne, niemal dwuwymiarowe w swojej błękitnej monotonii - zupełnie jak przed dwudziestu laty, kiedy przeprowadziłam się tutaj, by kontynuować moje prywatne dociekania.

Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy...

Po niebieskim firmamencie suną dwa ciemne punkciki. Mkną ku sobie z przeciwległych krańców horyzontu po niewidocznej dla mnie linii. Stoję jak zahipnotyzowana. Widzę miłość czy śmierć? Jeden z nich na pewno gwałtownie skręci. Nie może być inaczej.

Zderzają się czołowo i sczepione spadają na chodnik z głuchym łoskotem kilka metrów ode mnie. W gmatwaninie czarnych piór dostrzegam dwa dzioby. To wrony.

Źle. Bardzo źle.

Przez wszystkie lata przeżyte w tym mieście nigdy czegoś takiego nie widziałam. Trudno uciec przed myślą, że mają z tym coś wspólnego brakujące strony mojej książki, że odsłoniły ukrytą dotąd tajemnicę.

Ból znów rozsadza mi głowę. Muszę jak najszybciej dotrzeć do domu i się położyć. Mój lekarz mówi, że... Nieważne, co mówi lekarz. Co sił w nogach kieruję się w stronę skrótu. Jest bezpieczny, dobrze oświetlony. Znam go jak własną kieszeń, każdy jego kamień, każdy załom muru.

Nagle za plecami słyszę pospieszne kroki. Coś trąca mnie w ramię. Pod wpływem impetu uderzenia wypuszczam z rąk torby. Podnoszę głowę i widzę biegnącą nastolatkę z wielkimi słuchawkami na uszach, przypominającymi pączki z dziurką. Nawet mnie nie zauważyła.

Zbieram rozsypane zakupy starej niewidzialnej dla innych kobiety, jaką się stałam: bochenek chleba, pudełko margaryny, dziesięć tabliczek gorzkiej czekolady, dwie torebki suszonych śliwek i karton jajek, niestety potłuczonych. Zostawiam je szczurom.

- Wszystko w porządku?! - woła z okna kobiecy głos. A przynajmniej tak mi się wydaje.

- Tak - kłamię. - Nic się nie stało.

Trzask, zamek, rygiel, łańcuch. Nareszcie w domu.

Rozbieram się i odkręcam gorącą wodę. Leci tak długo, aż para pokrywa lustro. Teraz tylko tak jestem w stanie patrzeć na swoje odbicie.

Cóż to za wyschnięte mango wiszące po obu stronach mostka? Kiedyś były piersiami. Nogi? Aseksualne koślawe lichtarze. Nazwanie szarej obwisłej skóry na ramionach skrzydłami nietoperza byłoby aktem wspaniałomyślności. A przecież nie mogę się skarżyć. Właściwie nie powinnam już żyć.

Zanurzam się w wannie, przypominając sobie dzisiejsze niezwykłe znaki. Czyżby omen? A może starość robi ze mnie nerwową wariatkę?

W chwili, w której wychodzę z wanny, rozdzwania się telefon. Ostatnio zdarza się to rzadko. Los odebrał mi przyjaciół i znajomych. Więc nie reaguję. A telefon dzwoni i dzwoni.

Po dziesiątym sygnale włącza się automatyczna sekretarka. Słyszę kobiecy głos o nieokreślonym akcencie. Południowoafrykańskim? Holenderskim? A może uczyła się angielskiego, oglądając Dźwięki muzyki? Przedstawia się. Jest profesorką. Imię: Mary. Nazwisko: Maddin. Potem dodaje nieco zbyt swobodnie: „Jestem pani wielbicielką”.

Przechodzi mnie nagły dreszcz.

„Dobrze wiem, że w pewnych kręgach była pani legendą. A kiedy pani zniknęła... To tylko przydało pani tajemniczości. - Kobieta zawiesza na chwilę głos. - Od dawna chciałam z panią porozmawiać. Oczywiście najpierw musiałam panią znaleźć, co nie było proste, a potem zebrać się na odwagę, żeby zadzwonić, co było jeszcze trudniejsze”.

Jest w niej coś, co sprawia, że czuję się nieswojo. Jest zbyt przymilna. Na dodatek zbieżność tego telefonu z widzianym dzisiaj znakiem... Podnoszę słuchawkę i każę kobiecie iść do diabła.

- Ojej, to naprawdę pani? - W jej głosie pobrzmiewa rozbawienie.

- Skąd ma pani mój numer?

- Tego zdradzić nie mogę. Zła odpowiedź.

- Rozłączam się - ostrzegam.

- Nie byłoby lepiej, gdybym panią odwiedziła?

- Niech mi pani nie grozi!

Kobieta wzdycha, jakbym to ja sprawiała jej kłopot, a nie odwrotnie.

- Proszę tylko, żeby pani ze mną porozmawiała. Chodzi o pani życie.

- Moje życie?

- Proszę mnie wysłuchać. Piszę książkę o przesądach w Azji w dwudziestym wieku. A raczej o wpływie nowoczesności na miejscowe wierzenia.

- Porywa się pani z motyką na słońce.

- Co racja, to racja. - Chichocze, hymnie rozbroić. - Uderzyła mnie jedna rzecz. Kiedy zaczynałam swoje poszukiwania, natykałam się na różne wzmianki o pani. Pozytywne i negatywne, w zależności od autora, większość miała jednak wydźwięk negatywny.

Czyżby mnie podpuszczała?

- Żeby było jasne: nie udzielam wywiadów. Proszę to przekazać swoim znajomym historykom.

- Madame, większość z nich sądzi, że pani już nie żyje.

Ku mojemu zdziwieniu te słowa mnie ranią.

- Może tak jest?

- Ani przez moment w to nie wierzyłam. Tacy ludzie jak pani żyją wiecznie. - Zawiesza głos. - Postanowiłam więc panią odnaleźć - dodaje po chwili.

- Jak? - Zastrzegłam numer telefonu i pilnuję własnego nosa. Przed laty z rozmysłem zatarłam za sobą ślady. Mam wrażenie, jakby stało się to wieki temu.

- Pani nieobecność jest wyraźnym świadectwem pani obecności.

- Dość tych zagadek.

- Prowadziłam badania na trzech kontynentach. Odwiedziłam wszystkie najlepsze biblioteki. Pani imię pojawia się w kilku artykułach o tematyce ezoterycznej między tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim a tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym rokiem, zwykle w przypisie, zawsze z dopiskiem: zagadkowa postać unikająca rozgłosu. To mnie zaintrygowało. Musiałam dowiedzieć się czegoś więcej. W następnym roku ustaliłam tytuły kilku źródeł odnoszących się do pani. Nie do wiary, ale za każdym razem, gdy docierałam do jednego z nich, natrafiałam na czarną dziurę. Dosłownie. Biblioteka po bibliotece, książka po książce, linijka po linijce. Na trzech kontynentach. Każdy ustęp poświęcony pani był zamazany czarnym atramentem. A jeśli tekst na pani temat był dłuższy, brakowało całych kartek. Zostawał tylko ślad po ich wyrwaniu. A mówię przecież o archiwach z wysokim certyfikatem bezpieczeństwa. - Przejęta kobieta nabiera powietrza. - Ktoś obsesyjnie usiłuje wymazać panią z historii. Może to jeden człowiek, może jakaś grupa.

Z wrażenia przełykam ślinę.

- Wymazać mnie z historii? - powtarzam.

- Wszędzie. Nawet w internecie. Tam nie ma pani w ogóle. - Moja rozmówczyni zniża głos. - Gdziekolwiek w zeszłym roku szukałam wzmianki na pani temat, nie mogłam znaleźć niczego. Zniknęła pani ze wszystkich źródeł. Doszłam do wniosku, że gdyby pani naprawdę nie żyła, nikt nie zadałby sobie tyle trudu, by usunąć wszelkie ślady pani istnienia.

Dawno temu zgodziłam się zniknąć z kart oficjalnej historii Azji. To był układ mojego życia. Czyżbym teraz na dodatek znikała także z nieoficjalnych dokumentów?

- Powinnyśmy porozmawiać. W cztery oczy. Musimy się śpieszyć. Nadchodzi noc.

Czy to ostrzeżenie?

- Kim pani jest? Kto panią przysłał? - pytam.

- Ważniejsze, kim jest pani - odpowiada.

- Proszę mi powiedzieć, jak mnie pani znalazła, pani Maddin.

- Nie przez telefon... Kto jak kto, ale pani powinna to rozumieć. - Jej głos nabiera aksamitnego brzmienia, staje się konspiracyjnym szeptem. - Proszę, niech mnie pani przyjmie. Jestem jedyną osobą, która może...

Odkładam słuchawkę.

I natychmiast tego żałuję. Ta kobieta jest jedyną osobą, która może... co? Nagle chcę znowu usłyszeć sygnał telefonu. Jeśli ta Maddin jest tak uparta, jak twierdzi, na pewno znów spróbuje zadzwonić. Czekam. Czekam. I czekam.

Resztę wieczoru spędzam przy telefonie. Na wszelki wypadek ściszam płytę ze Scenami dziecięcymi Schumanna. Czekam na próżno. Czuję coraz mocniejsze ściskanie w żołądku.

Najpierw ta zniszczona książka, potem zderzenie wron, a teraz to. Wszystko w ciągu jednego dnia.

Znaki. Jeśli życie czegoś mnie nauczyło, to jednego: nie lekceważyć znaków. Jest coś dziwnego w sposobie, w jaki powiedziała: „Nadchodzi noc”. Jaki człowiek nauki tak mówi? Ona nie jest profesorką.

Gdyby był tu mój brat, powiedziałby, że moje złe przeczucia to efekt niestrawności, paranoja zrodzona z koniaku wypitego na pusty żołądek, poprawionego połową tabliczki czekolady. Lekarz zrugałby mnie za niezdrowe odżywianie się. Usłyszałabym, że przyspieszam tylko swoje wieńcowe tsunami. Nie mieliby racji. Zbliża się do mnie coś czarnego i toksycznego. Niemal czuję bijący w nos kwaśny zapach, gorące wyziewy palące mi gardło, serce, duszę. W takim razie to śmierć, powiedziałby mój brat. Być może. Ale przez lata patrzyłam śmierci w oczy i nigdy nie przyprawiało mnie to o takie mdłości. Nie, to coś bardziej niszczycielskiego niż śmierć. Czuję zło. Lepkie macki zła, które oplatają mnie, odbierając nadzieję na szczęśliwe zakończenie.

Przez lata przysporzyłam sobie wielu wrogów, zarówno wśród żywych, jak i wśród umarłych, dlatego odwet nie powinien mnie dziwić. A jednak dziwi. Złość, zawiść, żal - nie jestem wolna od tych uczuć, ale pierwszy raz od dwudziestu lat czuję strach. Wrócił do mnie, kobiety prawie dziewięćdziesięcioletniej, ciała mnie samej sprzed lat, który - jeśli wierzyć tej dziwnej Maddin - znika nawet z kart historii.

Przez dziesięciolecia bałam się tej chwili - dnia zapłaty - i wygląda na to, że oto nadchodzi.

Dzwonek rozbrzmiewa za dwadzieścia trzy trzecia nad ranem. Czyżby to ona?

Sięgam po tasak leżący obok łóżka i kuśtykam do drzwi. Patrzę przez wizjer. Nikogo. A przynajmniej nikogo, kogo można zobaczyć.

Kiedy wracam do łóżka, psy sąsiadów zaczynają przejmująco wyć ze strachu. Ciarki chodzą mi po plecach. Nie wiem, co gorsze - basowy skowyt ogara z mieszkania obok czy skomlenie szpiców na końcu korytarza, przypominające piski dzieci duszonych w łóżkach.

Zapalam wszystkie lampy, zapalam czerwoną świecę - pamiątkę z dawnych czasów, której nie dotykałam od lat. Kiedy spalała się szybko, wiedziałam, że dzieje się coś złego. Dzisiaj spala się błyskawicznie. Ogień pożera knot w ciągu pięciu minut. Zwykle trwa to cztery godziny. Rozsypuję przy drzwiach sproszkowane kości - rytuał z dawnych czasów - i intonuję zaklęcie, które zdradziła mi wiele księżyców temu przyjaciółka. Już jej nie ma.

W końcu siadam w bujanym fotelu z nożem na kolanach.

Po długim czuwaniu opadają mi powieki. Kiedy otwieram oczy, czuję podmuch powietrza. Charakterystyczny chłód, nieprzyjemny przeciąg, który znam aż za dobrze.

Nie mylę się. W ciemności dostrzegam zarys sylwetki nieproszonego gościa. Ma białe włosy, koszulę i spodnie barwy nagrobnego kamienia.

Jego widok, po tylu latach, w tym mieście, przyprawia mnie o dreszcz. To człowiek, któremu wszystko zawdzięczam. Ale dlaczego tutaj? Dlaczego właśnie teraz? Do głowy nie przychodzi mi nic innego prócz pytania:

- Czego chcesz?

Jak niezliczoną ilość razy przedtem wbija we mnie spojrzenie głęboko osadzonych kaprawych oczu. Porusza ustami, odsłaniając drobne szpiczaste zęby. Jeszcze ludzkie, ale powoli przypominające zęby innych stworzeń.

„Jesteś teraz jedną z nas”, syczy jak wąż.

To nie jest zaproszenie, bym do nich dołączyła. To stwierdzenie.

Znika, zanim rzucam klątwę. Zabiera ze sobą połowę ciepła z pokoju i całe powietrze z moich płuc. Moja walka o oddech jest dowodem na to, że się myli. Nie jestem jedną z nich. Nadal żyję.

 

* * *

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin