Wiktor Suworow
(właśc. Władimir Bogdanowicz Rezun)
Ostatnia republika
Cykl: Lodołamacz Tom 3
Przekład: Andrzej Bobrowicki i Dorota Majeńczyk
Tytuł oryginalny Последняя республика
Rok pierwszego wydania: 1995
Rok pierwszego wydania polskiego: 2000
Związek Radziecki rwał się do panowania nad światem, a Wielką Wojnę Ojczyźnianą wymyślono po to, żeby ukryć tę klęskę - mówi w „Ostatniej republice” Wiktor Suworow.
„Wielką Ojczyźnianą wymyślono po to, żeby raz na zawsze, po wieki wieków usprawiedliwić okupację Europy. Po to, żeby ukryć cel wojny: Związek Radziecki rwał się do panowania nad światem. Owo panowanie chciano sobie zapewnić cudzymi rękami. Hitler miał zmiażdżyć Europę, a Stalin nieoczekiwanym uderzeniem wyzwolić ją spod władzy Hitlera. (...) Hitler zburzył plan Stalina. I wszystko runęło. Wielką Ojczyźnianą wymyślono po to, żeby ukryć tę klęskę”.
Spis treści:
Rozdział 1. Dlaczego Stalin nie chciał przyjąć defilady na cześć zwycięstwa? 5
Rozdział 2. Po co im światowa rewolucja? 27
Rozdział 3. Próba pierwsza. 43
Rozdział 4. Co nastąpi po chwili wytchnienia. 56
Rozdział 5. Do ostatniej republiki. 73
Rozdział 6. Historia pozostawiła nam mało czasu... 87
Rozdział 7. Kto był autorem legendy o nieprzygotowaniu Stalina do wojny? 108
Rozdział 8. Kto miał lepszych sojuszników. 127
Rozdział 9. Jak zareagowałaby Anglia? 141
Rozdział 10. Kiedy powstała koalicja Antyhitlerowska. 159
Rozdział 11. Jak walczyłem z Marsjanami. 169
Rozdział 12. Kto przegrał wojnę w Finlandii. 190
Rozdział 13. O łatwopalnych czołgach. 199
Rozdział 14. Dlaczego towarzysz Stalin nie rozstrzelał towarzysza Kudriawcewa? 210
Rozdział 15. O lekkich i przestarzałych czołgach. 230
Rozdział 16. Z niemieckimi rozmówkami po... ziemi smoleńskiej. 241
Rozdział 17. Ile godzin jedzie się do Ploeszti? 262
Rozdział 18. Cuda gwardyjskie. 277
Rozdział 19. Milion lub więcej. 287
Zamiast zakończenia. Czy Hitler był uczestnikiem Wielkiej Wojny Ojczyźnianej? 311
Załącznik nr 1. 326
Załącznik nr 2. 330
Załącznik nr 3. 332
Załącznik nr 4. 363
Załącznik nr 5. 368
Załącznik nr 6. 381
Bibliografia. 382
Ilustracje. 385
Książkę tę poświęcam pamięci Wiery Spirydownej Goriewałowej, siostry opatrunkowej z 3329. Polowego Szpitala Ewakuacyjnego 1. Frontu Nadbałtyckiego
Wszyscy byli tego samego zdania. Wojna w Europie się skończyła, ale pozostaliśmy w kapitalistycznym okrążeniu[1].
Marszałek lotnictwa Aleksander Pokryszkin,
trzykrotny Bohater Związku Radzieckiego
24 czerwca 1945 roku. Moskwa. Plac Czerwony. Orkiestra złożona z tysiąca trzystu trąb i stu bębnów. Huk i łoskot. Rozpoczyna się największa defilada wojskowa w historii ludzkości.
Pod koniec wojny w skład Armii Czerwonej wchodziło dziesięć frontów. Każdy front - to grupa armii. Niektóre fronty były niewielkie, grupowały zaledwie cztery, pięć armii, ale zdarzały się potężne, jak 1. Front Białoruski, w którego skład wchodziło dwanaście armii, w tym armia lotnicza i dwie armie pancerne Gwardii.
Tak więc każdy z dziesięciu frontów wystawił na defiladę po jednym pułku, liczącym tysiąc najlepszych żołnierzy, podoficerów i oficerów. Dziesięć frontów - dziesięć pułków. Na czele każdego sam dowódca frontu, u jego boku dowódcy wszystkich tworzących go armii, dalej chorążowie ze sztandarami pułków, które najbardziej wyróżniły się w walce, dowódcy brygad, dywizji i korpusów.
Za owymi dziesięcioma pułkami maszerowały: pułk Wojska Polskiego, pułki Radzieckiej Marynarki Wojennej, Ludowego Komisariatu Obrony, dwa lub trzy bataliony z każdej akademii wojskowej, a oprócz nich - uczelnie wojskowe, Wojska NKWD, suworowowcy[2] i nachimowowcy[3], czołgi, artyleria, Katiusze, piechota zmotoryzowana, kawaleria, saperzy, łącznościowcy, spadochroniarze.
I nagle ten uroczysty przemarsz przerwano. Zgromadzeni na placu ludzie zamierają w wyczekiwaniu. Przytłaczająca cisza przeciąga się. Wtem rozdziera ją łoskot werbli. Na plac Czerwony wkracza osobliwy batalion, niosąc niemieckie sztandary. Przy mauzoleum Lenina batalion energicznie wykonał w prawo zwrot i dwieście niemieckich sztandarów zasłało mokry granit.
To była prawdziwa apoteoza zwycięstwa. Wspaniały triumf narodu radzieckiego w najstraszliwszej z wojen. Na ten moment czekały setki milionów ludzi. Miała to być najradośniejsza chwila w ich życiu, po której można już umierać bez żalu. Dziesiątki milionów zginęły, nie doczekawszy tego wielkiego dnia, ale z niezachwianą wiarą w jego nadejście. To Józef Stalin doprowadził ZSRR do zwycięstwa. Droga prowadziła przez klęski i porażki, błędy i pomyłki, wielomilionowe ofiary i niepowetowane straty. Stalin wiódł kraj od klęsk do olśniewających zwycięstw, a ich uwieńczeniem było zatknięcie na Reichstagu radzieckiej flagi - symbolu, który następnie przewieziono na moskiewskie lotnisko, gdzie witała go warta honorowa. I oto teraz czerwony sztandar zwycięstwa powiewa nad placem, a podkute buty radzieckich żołnierzy depczą mokry jedwab hitlerowskich chorągwi.
Była to chwila, w której żołnierze płakali, nie wstydząc się swoich łez. Żołnierze, co przeszli szlak bojowy od Brześcia przez Smoleńsk, Wiaźmę i Charków, Stalingrad i znowu Charków, Orzeł i Kursk, Charków po raz trzeci, Sewastopol i Noworosyjsk, przeżyli krwawą łaźnię lemiańskiego okrążenia i głód blokady, byli pod Mińskiem, Wilnem, Rygą, Tallinem, Kijowem, Warszawą, Wiedniem, Królewcem, Bukaresztem i Budapesztem, aż wreszcie dotarli do Berlina. Chwila takiej radości zdarza się tylko raz w życiu i nie każdemu bywa dana.
Wydawałoby się, że w tak podniosłym momencie tysiące ludzi zgromadzonych na placu, miliony na ulicach Moskwy i dziesiątki milionów w całym kraju i poza jego granicami powinno zjednoczyć uczucie ulgi, radości i triumfu. Że zaprawiona w bojach piechota, ogłuchli od łoskotu dział artylerzyści, czołgiści, którzy nieraz znaleźli się w płonącym czołgu, lotnicy, cudem pozostali przy życiu, i miliony ich współobywateli powinni odczuwać jedynie radosne uniesienie.
Ale tak nie było.
Złączyło ich jeszcze jedno uczucie, nie do końca uświadomione, lecz powszechne: uczucie głębokiego rozczarowania. Uczucie, które przyćmiło smak triumfu i czyniło go niepełnym. Jakieś nieuchwytne tchnienie goryczy i niedowierzania unosiło się nad placem, nad Moskwą, nad całym krajem.
Nad rozentuzjazmowanym tłumem, nad eleganckimi czworobokami uszeregowanych batalionów, nad mauzoleum i kremlowskimi basztami niby groźne widmo zawisło nie zadane przez nikogo pytanie: dlaczego to sam Naczelny Wódz Sił Zbrojnych Związku Radzieckiego osobiście nie przyjmuje defilady zwycięstwa?
Nikt nie wypowiedział tego pytania głośno, lecz każdy miał je w głębi duszy. Ono to właśnie zaprawiało posmakiem goryczy triumf zwycięzców.
Żołnierze na placu nie mogli podzielić się tymi wątpliwościami. Jedną z zasad wojskowej dyscypliny jest nie zadawać niepotrzebnych pytań. Mieszkańcy Moskwy też się na to nie poważyli. Towarzysz Stalin potrafił wpoić narodowi radzieckiemu głębokie przekonanie, że za zadawanie kłopotliwych pytań można się znaleźć w dość odległych i niezbyt gościnnych miejscach. Ludzie rozumieli swojego wielkiego wodza i o nic nie pytali. Jednak od tamtych czasów minęło przeszło pół wieku, za zadawanie niewłaściwych pytań nie ląduje się już w łagrze, dlaczego więc radzieccy historycy dotąd nie odpowiedzieli na nie? Ba, dlaczego ich nawet nie zadali? Czemu nie zwrócili naszej uwagi na tę sprawę? Z jakiego powodu wciąż okrywa ją wstydliwe milczenie?
To przecież doprawdy historyczna zagadka. Odbywa się defilada zwycięstwa, a Naczelny Wódz, marszałek Związku Radzieckiego Józef Stalin bierze w niej udział jako zwykły widz i obserwator. Zamiast Naczelnego Wodza przyjmuje defiladę jego zastępca, marszałek Żukow.
Co się stało? Czym ten fakt tłumaczyć?
Naczelny Wódz i zwycięstwo to pojęcia czyste, święte, nierozerwalnie ze sobą złączone. Jak cesarz i tron. W takich okolicznościach jak ta defiladę wojskową przyjmuje zastępca - to nie do pomyślenia! Czy cesarz lub król może powiedzieć swemu głównemu doradcy: proszę, masz tu koronę, berło i władzę, zastąp mnie na tronie i rządź, ja zaś będę to obserwował z boku?... A przecież 24 czerwca 1945 roku na placu Czerwonym defilada na cześć zwycięstwa miała uczcić wspaniałe zakończenie najkrwawszej w historii ludzkości wojny. Niezwykły moment w dziejach świata. Przyjęcie tej defilady było nie tylko prawem Naczelnego Wodza, lecz jego obowiązkiem.
Weźmy na przykład Hitlera. Na wielkich zgromadzeniach nazistów w Norymberdze przed frontem niekończących się kolumn oddziałów Waffen SS pojawiał się Führer. Czy możemy sobie wyobrazić, że jego miejsce zająłby ktoś inny, podczas gdy on stałby z boku? To po prostu niemożliwe. W dodatku tam, w Norymberdze, nie było czego czcić, a tu - zwycięstwo!
Logiczne byłoby takie rozwiązanie: z każdego frontu - jeden pułk. Dziesięć frontów - dziesięć pułków. Na czele każdego z nich dowódca frontu. Całą defiladę prowadzi zastępca Naczelnego Wodza Sił Zbrojnych, marszałek Związku Radzieckiego Żukow, a przyjmuje ją - sam Naczelny Wódz.
Tutaj uwaga: w końcowym okresie wojny Żukow był nie tylko zastępcą Naczelnego Wodza, lecz także pierwszym zastępcą ludowego komisarza obrony oraz dowódcą 1. Frontu Białoruskiego. Jest rzeczą oczywistą, że Żukow powinien wypełniać obowiązki zastępcy głównodowodzącego, jako że była to najwyższa z jego funkcji, a prowadzić kolumnę 1. Frontu Białoruskiego mógł zastępca Żukowa. Zastępca na czele pułku to rzecz naturalna i zrozumiała. Takie drobne odstępstwo nie naruszałoby reguły.
Tak powinno było się stać.
Ale sytuacja wyglądała inaczej: Stalin nie przyjmował defilady, przyjmował ją zamiast niego Żukow.
Kto wobec tego miał ją w zastępstwie Żukowa prowadzić? Stalin zdecydował, że Konstanty Rokossowski.
Dobry marszałek, bez wątpienia. Ale po prostu jeden z dowódców frontów. Obrażało to innych dowódców, na przykład Koniewa, Malinowskiego, Wasilewskiego.
Słowem, naturalna logika została zakłócona. Dlaczego?
W całej literaturze naukowej, jaka istnieje na ten temat, znalazłem tylko dwa wyjaśnienia. Lub, powiedzmy inaczej, dwie nieudolne ich próby.
Pierwsze wytłumaczenie: Stalin nie mógł jeździć konno. Niezwykle przekonujące, prawda?
Hitler także nie jeździł konno. Lubił defilady, ale nie przyjmował ich na koniu. Miał do tego celu mercedesa, uważał zresztą, że ośmieszyłby się, przyjmując wojskową defiladę konno[4]. Żeby więc uniknąć śmieszności, Führer zarzucił starą tradycję i wprowadził nową. Dwudziesty wiek zresztą to stulecie, w którym ludzkość, dawniej przez całe tysiąclecia walcząca konno, przesiadła się do pojazdów mechanicznych. Dlatego również defilady zaczęto przyjmować nie na białych ogierach, lecz w autach.
Nie potrafię sobie wyobrazić Churchilla na wierzchowcu.
Obejrzałem tysiące metrów kronik filmowych - ale nigdy nie widziałem de Gaulle’a na koniu.
Roosevelt zaś był częściowo sparaliżowany. Wizytował armię w wojskowym dżipie, de Gaulle też, podobnie Churchill - samochodem.
U nas natomiast wciąż, zgodnie z tradycją, prowadzący defiladę jechał konno. Dla niego na cześć zwycięstwa wybrano konia karej maści, dla przyjmującego defiladę - siwka. Jednakże w tej szczególnej sytuacji można było odstąpić od tradycji, a raczej zapoczątkować nową, nadając jej dumną symbolikę: zaczęliśmy wojować konno, a wygraliśmy wojnę dzięki technice.
A było co pokazać. Stalin mógłby pojawić się na placu Czerwonym nie na białym wierzchowcu, lecz w czołgu IS-2, czyli „Józef Stalin”, któremu równego nie było na świecie. Podczas prowadzonych na podmoskiewskim poligonie próbnych strzelań 122-milimetrowy pocisk wystrzelony z działa tego czołgu przebił pancerz czołowy oddalonej o 1500 metrów zdobycznej Pantery, przeleciał przez przedział bojowy, zdemolował silnik i uderzył w tylną płytę kadłuba z taką energią, że wyrwał ją ze spawów i odrzucił na odległość kilku metrów. A przecież radziecki czołg ciężki IS-2 i niemiecki czołg średni PzKpfw V Panther mieszczą się w tej samej kategorii, jeśli chodzi o masę (IS-2 - 46 ton, Pantera - 45 ton). Jednakże pocisk Pantery (kalibru zaledwie 75 mm) z takiej odległości przedniego pancerza IS-2 nie był w stanie zniszczyć. Również 88-milimetrowe pociski niemieckich czołgów ciężkich PzKpfw VI Tiger (56 ton) i PzKpfw VI Tiger II (69 ton) nie b...
entlik