W. Malten
Gdzie jest oberleutnant Siebert?
Seria „Żółtego Tygrysa”
Okładkę projektował: L. Jagodziński
Wydanie polskie 1958
Nakład 100 000 egz.
Cena zł 5,-
Spis treści:
I. Teoria względności doktora Pitza. 4
II. Ich trzech i on jeden. 14
III. Przyjaciele. 23
IV. Kim był zabójca? 37
V. Dwa zamachy. 44
VI. Na tropie szpiega. 54
VII. Gdzie jest oberleutnant Siebert? 64
VIII. Prawdziwe oblicze. 76
IX. Ludzie prawdziwi. 85
Możliwe, że niejednemu czytelnikowi historia człowieka, który jest bohaterem tej opowieści, wyda się wprost nieprawdopodobna. Jednakże w lalach wojny rzeczywistość często dorównywała najśmielszej nawet fantazji. Fakty tu opisane wydarzyły się rzeczywiście, znalazły też potwierdzenie w dokumentach i relacjach żyjących po dziś dzień ludzi.
Człowiek, który jest bohaterem tej opowieści, sam zresztą mówił tak: „Jeśli po wojnie będziemy opowiadać o tym, co robiliśmy, nikt bodaj w to nie uwierzy. Sam bym nawet nie wierzył, gdybym nie uczestniczył w tym”.
Histerię owego człowieka można by zacząć od chwili, gdy pewnej sierpniowej nocy 1942 roku oderwał się od lecącego samolotu i zawisł w powietrzu na rozwiniętym spadochronie. Była północ i człowiek ów ujrzał pod sobą nie ziemię, lecz otchłań.
Już sam ten skok mógł mrozić krew w żyłach, lecz przecież był to dopiero początek. Teraz miało nastąpić NIEZNANE, przyszłość tajemnicza i groźna.
Na ziemi, której biegł teraz z chmur na spotkanie, panował wróg.
Gdy w drzwiach pojawił się sturmbannführer Jorgens, doktor Pitz zajęty był studiowaniem nadesłanej z Berlina ściśle tajnej instrukcji, której celem było zaznajomienie placówek służby bezpieczeństwa, podległych Głównemu Urzędowi Bezpieczeństwa Rzeszy[1], z najnowszymi metodami działania wywiadu angielskiego. Instrukcja, napisana znanym Pitzowi kancelaryjnym żargonem, wspominała między innymi o istnieniu Specjalnego oddziału angielskiej Secret Service, którego zadaniem było wyłącznie szkolenie agentów i sabotażystów. Po gruntownej, wszechstronnej nauce wysyłano ich na tereny okupowane przez Niemców. Oddział ten, określony nazwą Special Operation Executive, dysponował szczególnie dobranymi kadrami, w wyniku czego zadania swe realizował z niemałym powodzeniem (instrukcja mocno to podkreślała, ku przestrodze placówek służby bezpieczeństwa i tajnej policji państwowej). Należało liczyć się z tymi, iż strefa działania wywiadu angielskiego rozszerzyła się znacznie; jego agentów, można było spodziewać się wszędzie, gdzie przebywały wojska niemieckie.
- Ładne rzeczy! - rzekł Pitz do Jorgensa. - Niech pan siada - wskazał ręką fotel. - Czy wyobrażał pan sobie, że nasza armia idąc na wschód pomaga posuwać się w tymże kierunku rezydentom angielskiego wywiadu?
Jorgens nastawił uszu, lecz nie okazał zbytniego zdziwienia.
- Jest to dla mnie zrozumiale - odparł po chwili.
Pitz skrzywił się.
- Niech pan jeszcze chwilkę zaczeka - powiedział. - Zaraz skończę i dam panu to do przestudiowania i ścisłego przestrzegania. Będzie panu weselej.
Wzrok Pitza począł znów ślizgać się szybko po arkusikach cienkiego jak bibuła papieru. Instrukcja mówiła dalej, że angielscy agenci występują pod przebraniem, często maskują swe twarze i zazwyczaj mówią wieloma językami. Następowało kilka typowych przykładów. W zakończeniu podawano szereg sposobów likwidowania organizujących się siatek szpiegowskich i dywersyjnych. Pismo przewodnie zawiadamiało, czego zresztą spodziewał się Pitz, o konieczności nadsyłania periodycznych i nadzwyczajnych meldunków.
- Od jutra, będę osobiście pociągał wszystkich za brody - powiedział do Jorgensa wręczając mu instrukcje, - Jest to doskonały sposób rozpoznawania angielskich agentów, o czym dowie się pan za chwilę. Proszę, jeśli ma pan ochotę, niech pan przejrzy.
Sturmbannührer rzucił krótkie „danke” i natychmiast zagłębił się w czytaniu. Pitz był przekonany, że pożre on wielostronicowy druk najwyżej w pięć minut, po czym nieomylnie wskaże, kto jest. jogo autorem, Obaj znali doskonale pewnych dyletantów z VI urzędu RSHA, którzy korzystając z. materiałów Abwehry zajmowali się preparowaniem tego rodzaju elaboratów. Sami rzadko kiedy wyścibiali nos poza Berlin.
Gdy Jorgens przebiegał oczyma treść instrukcji z szybkością iście błyskawiczną, doktor Pitz oddal się rozmyślaniom. Groźba jednakże ze strony odległego przeciwnika nie wydawała mu się realna. Na razie Anglicy nie mogli mieć tutaj wiele do szukania, a tym bardziej do zdobycia. W tym narodowościowym kotle mógł sobie połamać zęby najwytrawniejszy szpieg, gdyby chciał zdobyć się na jakąś większą akcję. Poza tym miałby przed sobą dobrze wczepiony w teren, rozgałęziony aparat niemieckiego kontrwywiadu i policji politycznej. Pojawienie się każdego nowego człowieka z inicjatywą w miastach musiałoby wywołać natychmiastowa reakcję. Gorzej, zdaniem Pitza, przedstawiała się sprawa z Głównym Urzędem Bezpieczeństwa Rzeszy. Jeśli polecono stamtąd nadsyłanie sprawozdań, polecenie takie musiało być wykonane solidnie i w terminie, inaczej następowały szybkie konsekwencje ze strony któregoś z przybocznych gruppenführera Schellenberga. Schellenberg nadrabiał swe fachowe niedostatki nałogiem sprawozdawczości, tymczasem Pitz nie znosił zbędnej pisaniny.
Tak więc w polu głównych zainteresowań doktora Pitza, szefa służby bezpieczeństwa na Ukrainie, pojawił się niespodziewanie i wbrew jego woli bliżej mu nie znany dotąd nieprzyjaciel, którego należało zwalczać wszelkimi środkami. Tak jakby mało było tutaj pracy z Ukraińcami, Polakami. Rusinami. Żydami, nawet z Czechami, i oczywiście poza tym i łącznie z tym - z bolszewikami. Wszędzie, gdzie tylko zwróciło się oczy, rodziły się jak grzyby po deszczu, zwłaszcza teraz, gdy rozeszły się wieści o niepowodzeniach stalingradzkich, grupki, organizacyjki i organizacje, które w rozmaity sposób usiłowały przeciwstawić się Niemcom. W dodatku od kilku miesięcy notowano na prowincji poczynania, które nie były już dziełem kilku czy kilkunastu osób, lecz dobrze zorganizowanych i wyposażonych oddziałów, niekiedy w sile całych pułków. Dane rozpoznania agenturalnego donosiły wyraźnie, że sowiecki ruch partyzancki zakończył okres młodzieńczy i przechodzi w wiek dojrzały. Głównym problemem było przeciwdziałanie temu maksymalnie ostrymi metodami - i tak stawiał sprawę komisarz Rzeszy, Erich Koch, w związku z czym dowódcy wojsk specjalnych, generałowi Ilgenowi, udzielono szerokich pełnomocnictw, a szef sądownictwa oberführer Punk przeszedł na seryjną produkcję wyroków śmierci. W aferze działania doktora Pitza pozostawały jednakże inne kwestie. Jeśli tamci uderzali od szota, a nieustannym towarzyszem ich pracy był huk wystrzałów, on miał prowadzić wojnę bez hałasu, bez najmniejszego nawet odgłosu, lecz co najmniej z równie korzystnymi efektami. Jak dotychczas, fakty te uzyskiwano i można było spodziewać się przynajmniej w najbliższej przyszłości dalszego postępu. Tymczasem nadesłana instrukcja, jak sadził Pitz, mogła rozpraszać uwagę, skierowaną na problem zasadniczy, tym bardziej jeśliby została śle zrozumiana, o co nie było trudno w tak skomplikowanej sytuacji. Pitz doszedł do wniosku, że to właśnie trzeba zarzucić jej autorom. Krótko mówiąc: nieznajomość specyfiki terenu, zwykłe glajchszaltowanie pracy służby bezpieczeństwa. Gdyby instrukcję objąć tylko jako ostrzeżenie, wówczas przekazanie jej tutaj nabrałoby pewnego sensu. W sprzeczności jednak z tym stały dość ultymatywne polecenia pisma przewodniego i dlatego doktor Pitz ciekaw był usłyszeć zdanie szefa wydziału politycznego SD, sturmbannführera Jorgensa. Był to człowiek odznaczający się inteligencją, pełen twórczej inwencji. Przemęczonemu Pitzowi niejednokrotnie pomagał wychodzić z trudnych sytuacji.
Jorgens uniósł wreszcie głowę,
- Sądzę, że jest to sygnał na czasie - powiedział.
- Mniemam nawet, że ta instrukcja pisana była również z myślą o nas.
W oczach Pitza pojawił się zbyt widoczny błysk zainteresowania, aby Jorgens nie doznał uczucia pewnej satysfakcji.
- Oczywiście - stwierdził Pitz z uśmieszkiem, albowiem nie lubił poddawać się łatwo. - Nie sądzę, żeby przysłano ją tutaj do zaklejenia dziur w wybitych przedwczoraj oknach niemieckiego kasyna. Obawiam się tylko, czy w tym czasie, gdy my tropić będziemy a całych sił jakiegoś ukraińskiego Lawrence’a, sowieccy bandyci nie zdążą nam zburzyć tego małego domku. Jak panu wiadomo, wystarczy na to znacznie mniej trotylu niż na tamten noworoczny pociąg.
Pitz miał na myśli wysadzenie w noworoczną noc wojskowego pociągu wiozącego amunicje i broń na front wschodni. Z górą sześćdziesiąt wagonów wyleciało w powietrze z tak przeraźliwym hukiem, że dopiero w biały dzień odważyła Sie wyruszyć na miejsce wypadku ekipa ratunkowa. Był to oryginalny i zupełnie dla Niemców niespodziewany fajerwerk, którym jeden z partyzanckich oddziałów radzieckich uczcił nadejście nowego 1943 roku.
Uwagę Pitza Jorgens pominął i nawiązał bezpośrednio do swych poprzednich słów.
- Głównemu Urzędowi znane są. nasze sprawozdania z moich rozmów przeprowadzonych z Borowcem. - Pitz znów skrzywił się. - Niestety, można przypuszczać, że treść tych rozmów dotarła takie do osób, nazwijmy je niepowołanych. W tym przeklętym kraju nie da się ukryć niczego, zwłaszcza jeśli ma się takich kontrahentów, jak Borowiec czy Mielnik. Dziś opowiedzą nam oni o swych pertraktacjach z „Niedźwiedziem”, a jutro sprzedadzą pierwszemu lepszemu nasze wypowiedzi. W dobie radia niedaleka stąd droga i do Londynu. Przypuszczam dlatego, a śmiem twierdzić, iż mniema tak i Główny Urząd, że należy się liczyć z poważną kontrakcją przynajmniej polskich kół w Anglii. Kontrakcji takiej można się też spodziewać z innego jeszcze powodu. - Tu Jorgens zatrzymał się na chwilę. - Stalingrad zbliżył nas poważnie do linii frontu, choć w rzeczywistości odległość niewiele jeszcze na szczęście zmalała. Trzeba pamiętać, że te ziemie należały przed rozpoczęciem wojny do Polski i aktualny rząd polski w Londynie nie myśli poważnie o rezygnacji z nich. Trudno też sądzić, aby nic liczył on na poparcie Anglików,
- Tak - odezwał się po chwili Pite. - To jest prawdopodobne... - Zamyślił się na chwilę. - Kontynuując rozumowanie pana, dojdziemy do wniosku, że pojawią się tu, lub już się pojawili, organizatorzy polskich.... hm... partyzantów - Pitz. bardzo nie lubił tego słowa.
- To niewątpliwe, tak przynajmniej uważam. Poza tym nie chodzi tylko o partyzantów...
- Dobrze, rozumiem, zgodzę się z tym. Lecz spójrzmy na sprawę, z punktu widzenia naszych obowiązków. Jak pan sądzi? Czy powinniśmy tym ludziom, przybyłym obojętnie skąd, z Londynu czy z Warszawy, przeszkadzać zbytnio w ich poczynaniach?
Jorgens wzruszył ramionami.
- To zależy od ich stosunku do nas.
- W tej chwili, parteigenosse Jorgens, nie mówimy o nas. Wyobraźmy sobie natomiast, że pewnego dnia atamani dojdą do wniosku, iż nadszedł czas godziwej zapłaty za wszystkie krzywdy, których Ukraińcy doznali od Polski i wezmą się na serio do tego dzieła. Cóż nastąpi, jeśli Polacy będą rozporządzali możliwościami obrony? Jest to, oczywiście, pytanie czysto retoryczne, pan rozumie, nie oczekuję odpowiedzi na nie. Bez względu na to, co niektórzy nasi znajomi mówią o komisarzu Rzeszy, gauleiterze Kochu, mogę powiedzieć, że wiele z jego powiedzeń jest bardzo trafnych. Pamięta pan, Jorgens, te słowa: „Gdy spotykają się Polak z Ukraińcem, Ukrainiec powinien zabić Polaka, a Polak Ukraińca”. Po drodze zaś obaj, powinni zabić Żyda”. To doskonałe powiedzenie, mało tego, to obowiązująca również nas wytyczna, która uwzględnia w pełni specyfikę tego terenu. Wszystkie te subtelności musimy oczywiście wyjaśnić naszym przełożonym, aby nie sądzili, iż lekceważymy ich dyrektywy.
- Oczywiście nie będzie to trwało wiecznie - wtrącił Jorgens z porozumiewawczym uśmiechem. - Polowanie na wytrawnego emisariusza angielskiego może być interesujące...
Na twarzy Pitza także pojawił się uśmiech.
- A któż nam przeszkadza polować? Polować należy, byle tylko na razie nie ustrzelić zwierzyny. Tak więc znaleźliśmy właściwe w naszych warunkach wyjście i zakomunikujemy o tym, komu należy. Pozostaje do załatwienia sprawa inna, co do której decyzje i pana reichsführera SS, i pana reichskomisarza już zapadły: bolszewicy. Pan reichsführer zobowiązał się wobec führera zniszczyć bolszewików na całym obszarze poza frontowym własnymi siłami...
Istotnie, Himmler w odpowiedzi na wściekły atak Hitlera, który zarzucił mu niedołęstwo i osłabienie frontu przez odsyłanie całych dywizji Wehrmachtu dla uśmierzania oddziałów partyzanckich, przyrzekł w ciągu krótkiego czasu spacyfikować w stu procentach Białoruś i Ukrainę tylko przy pomocy tak zwanych „Einsatzgruppen” SS, sił policyjnych i niektórych wojskowych oddziałów zapasowych. Nastąpiła seria niemieckich ekspedycji karnych, a potem raid potężnego oddziału Kowpaka, który, jak na urągowisko, przemaszerował przez pół Białorusi i pół Ukrainy. Jednocześnie rozwinęły działalność inne partyzanckie jednostki radzieckie: Saburowa, Malikowa, Miedwiediewa, owego „Niedźwiedzia”, którego wspominał w rozmowie z Pitzem sturmbannführer Jorgens.
Doktor Pitz nie trwożył się jednak i żywił nadzieję, że zdąży dostarczyć Himmlerowi powodów do zadowolenia. I on, i dowódcy oddziałów specjalnych, jak i garnizonów Wehrmachtu na zachodniej Ukrainie znajdowali się w o wiele lepszym położeniu niż ich koledzy na wschodzie i północy. Mieli silnych sprzymierzeńców w postaci ukraińskich oddziałów nacjonalistycznych. Co prawda nie stanowiły one zwartej całości, rozpadały się bowiem z grubsza biorąc na trzy odłamy, dowodzone przez atamanów: „Bulbę” - Borowca. „Szarego” - Banderę i „Pierwszego Konsula” - Mielnika. Każdy z tej dobranej trójki rościł sobie prawo do przewodzenia nad pozostałymi, lecz Niemcy potrafili te pragnienia umiejętnie hamować i wygrywać. Wspólną cechą atamanów była gotowość do zaprzedania się każdemu, kto choć w części popierał ich dążenia do władzy. Po wkroczeniu na tereny radzieckie w roku 1941 hitlerowcy obiecali utworzenie „niepodległej Ukrainy” i nawet popierali teoretycznie roszczenia atamanów, czym zyskali sobie ich bezgraniczną wdzięczność, która wyrażała się w rozmaitych formach: od pomocy w krwawym ściąganiu kontynentów ze wsi do mordowania Żydów. Nawiasem mówiąc roszczenia te były nie byle jakie. Stepan Bandera na przykład uważał, że „samostijna Ukraina” powinna rozciągać się od Lublina i Przemyśla po Ural i Kaukaz. Apetyt „Bulby” był jeszcze większy: wspominał on o Tarnowie, a w zamian za utworzenie wolnej Ukrainy pod jego buławą obiecał postawić Hitlerowi pomnik ze szczerego złota w miejscu jego narodzin, w Braunau. Co się tyczy Andrieja Mielnika, już jego pseudonim „Pierwszy Konsul” mówił sam za siebie. Mielnik zwykł zresztą mawiać do swego otoczenia, że stanowisko pierwszego konsula było tylko jednym ze szczebli drabiny, po której kiedyś wspiął się Napoleon.
Wszyscy ci trzej atamanowie, w swych marzeniach cesarze i prezydenci Ukrainy, wstawali z pośpiechem, gdy zjawiał się przed nimi pierwszy lepszy niemiecki oficer.
Gdy zaś przed dumnym Borowcem - „Bulbą”, pojawili się SS-obersturmbannführer doktor Pitz wraz z SS-sturmbannführerem Jorgensem, ataman zgiął się po prostu w pas. Tłumaczył co prawda później, że uczynił to zgodnie z pradawnym kozackim zwyczajem, lecz słowom tym nie wierzył nawet sam.
Wizyta Pitza i Jorgensa u „Bulby” nastąpiła wkrótce po rozmowie, którą przeprowadzili obaj Niemcy, Pozostawała nawet w ścisłym związku z tą rozmową.
Właściwie można by się dziwić owemu spotkaniu. Zarówno Borowiec, jak i Bandera już od ładnych paru miesięcy zerwali z Niemcami i zeszli do podziemia, o czym doniosły wszystkim mieszkańcom Wołynia, Podola i Polesia nielegalne ulotki. Organ prasowy „Bulby” ukazujący się pod nazwą „Samostijnik” wyjaśnił, że nadszedł wreszcie czas walki z Niemcami, którzy zdradzili sprawę ukraińską.
Można by się temu wszystkiemu dziwić, gdyby nie fakt, że „tajne” ulotki drukowane były w niemieckich wojskowych drukarniach, a w pierwszym punkcie spotkania „Bulby” z dwoma gestapowcami ataman „Siczy Poleskiej” zdawał posłusznie sprawę z dotychczasowej swej działalności w „podziemiu”. W zakończeniu punktu pierwszego Borowiec otrzymał niedwuznaczny rozkaz wprzęgnięcia wszystkich swych sił do jawnej i skrytej walki z „bolszewickimi bandytami”. W odpowiedzi na wtrącane przezeń zdania o „niepodległej Ukrainie” oznajmiono mu bez ogródek, że dyskusja na ten temat zostaje odłożona przynajmniej dopóty, dopóki ostatni radziecki partyzant nie zniknie z Zachodniej Ukrainy. W trakcie dalszej konwersacji doktor Pitz uprzejmie zauważył, że „Herr general” Bulba wykazuje zbyt pojednawczy stosunek do Polaków, którzy mają na sumieniu wiele ciężkich krzywd ukraińskiego narodu. Borowiec przyjął te słowa w milczeniu, ponieważ nie był na tyle głupi, aby zdradzić swój entuzjazm, nawet wobec najbliższych współpracowników.
Niebawem podobne błogosławieństwo apostołów reichskomisarza Kocha otrzymali Bandera, Mielnik i pomniejsi atamani pozostający na hitlerowskim żołdzie. Teraz trzeba było tylko oczekiwać nieuniknionego pojawienia się odwetowych przedsięwzięć polskich, aby wreszcie do akcji wzajemnego wyrzynania się weszły wszystkie siły.
- Wtedy dopiero, parteigenosse Funk - powiedział doktor Pita do najwyższego sędziego Ukrainy, tytularnego oberregierungsrata, a właściwie jednego a większych zbirów SS, Alfreda Furtka - nastąpi tutaj spokój.
Ta swoista teoria względności, oparta na prastarej zasadzie wszystkich imperialistów: divide et impera, okazała się jednak fałszywa, o czym jej twórca miał się przekonać w krótkim czasie.
- Wynudziłem się przez okres tej żałoby śmiertelnie - oberleutnant Wiesemayer rozejrzał się za kelnerem. - Jeszcze jedna butelka alaszu na pewno nam nie zaszkodzi. Najgorszy był brak dobrej muzyki. Wierzcie mi, przyjaciele, gdy się wraca z frontu, nie można słuchać Wagnera. Tanzmusik! Tęskni się do niej, jak do ukochanej. Prosit! - uniósł w górę kufel złotego płynu produkcji „Okocimer Brauerei”, który wędrował na Ukrainę gwoli zadowolenia osób narodowości niemieckiej.
Jakby na wezwanie Wiesamayera, orkiestra, zajmująca miejsce na niewysokim podium, zaczęła grać „Schöner Señor und schöne Señorita”. Oberleutnant westchnął. Z trzech uznanych ogólnie upodobań mężczyzn opiewanych w znanym straussowskim walcu brakowało mu w tej chwili tylko jednego, uwodzicielsko więc potoczył wzrokiem za zgrabną „blitzmädel” idącą do jednego ze stolików. Tam jednak czekał na nią jakiś wysoki major.
Trzej oficerowie wychylili piwo do dna. Była to dopiero piąta kolejka.
- Powiem wam, moi kochani, że jeśli idzie o mnie, to przez wszystkie trzy dni stalingradzkiej żałoby bawiłem się doskonale. Ostatecznie naszym poległym kolegom niewiele pomoże, jeśli będziemy ich wyłącznie opłakiwać - stwierdził z cyniczną szczerością smagły jak Włoch hauptmann Moser. - Wyrwałem się cudem z tego piekła nie dlatego przecież abym ronił łzy, lecz po to, bym wykorzystał jeszcze parę miesięcy, może parę tygodni, które dzielą mnie od następnego rosyjskiego kotła. Ja, moi panowie, nie mam złudzeń, więc póki jeszcze czas muszę koncentrować uwagę na Erikach jak najbardziej kobiecych. Potem znów front, a tam pozostanie tylko „eins kleines Blümelein Erika”, który porośnie nasze groby. Dlaczego pan tak ponuro na mnie patrzy, Siebert?
Blondyn w eleganckim mundurze z naramiennikami leutnanta zmieszał się wyraźnie.
- Pan zechce mi wybaczyć, herr hauptmann - odezwał się - ale pana słowa wydają mi się zbyt... pesymistyczne.,
- Mów śmiało, Siebert! - zawołał Wiesemayer - Moser to swój chłop.
Leutnant uśmiechnął się jakby prosząc o wybaczenie. Był zapewne bardzo wdrożony w dyscyplinę, skoro mundur kapitana onieśmielał go jeszcze tak bardzo. W roku 1943 nie zwracało się już na różnicę w stopniach tak wielkiej jak uprzednio uwagi. Wojna wygładzała nie takie dysproporcje.
- Pan kapitan ogarnięty jest dziwną dla mnie depresją - powiedział po chwili.
Moser roześmiał się w głos.
- Jak ty masz na imię, Siebert? Paul? Słuchaj, Paul! Gdybym nie patrzył na twoje żelazne krzyże, powiedziałbym, że cały czas byłeś tylko i wyłącznie oficerem gospodarczym, i to w gorszej dziurze niż Równe. Nalej, Wiesemayer! Czy ty wiesz, Siebert, co teraz mówią oficerowie? Nie jacyś tam wszarze z wojsk Fromma, ale tacy jak my, oficerowie frontowi? „Einst stand vor Moskau ein kleines Bataillon, das waren die Reste einer grossen Division”[2] - kapitan zanucił te słowa na popularną melodię „Lili Marleen”.
- Byłem pod Moskwą - powiedział Siebert urażonym tonem. - Nasza dywizja wycofała się tam w najzupełniejszym porządku.
- Ale nie byłeś w Stalingradzie. Chcieliśmy zrobić z bolszewików gulasz, a tymczasem oni przerobili nas na drobną kaszkę. Wybacz mi, ale z tej twojej całej dzielnej dywizji zostałoby tam nie więcej mięsa, niż jest na tym talerzu.
Siebert skrzywił się z dezaprobatą. Orkiestra zagrała „Bitte, küss mich”, Wiesemayer wytrwale zerkał w kierunku ślicznej „blitzmädel”.
- Przekląłem wynalazek samolotu - mówił Moser, - Przeżyłem atak stu rosyjskich „sturmowiks” na dwustumetrowy odcinek. Wzywałem na głos Boga, lżyłem go i zacząłem znów w niego...
entlik