T Uwaga dywersja A5.doc

(2067 KB) Pobierz
Uwaga! Dywersja!




Kazimierz Sławiński

Uwaga!

Dywersja!

Seria „Żółtego Tygrysa”

 

 

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1962 r. - Wydanie I.

Okładkę projektowała Natalia Jarczewska

Printed in Poland

Nakład 155 000 egz.

Cena zł 5.

 

 

Spis treści:

Dwa oblicza Kurta Fieslera              3

Wątpliwości kapitana Niedzielskiego              9

Szpiedzy przy robocie.              17

Jutro wybuchnie wojna.              27

To już nie prowokacja!              32

Piąta kolumna przygotowuje uderzenie              38

Nadzieje, wahania, decyzje.              50

Uwaga! Dywersja!              57

Kontrakcja              65

Poszukiwania              75

Wykryci              88

Odwrót              93

„Krwawa niedziela”              98


Dwa oblicza Kurta Fieslera

W połowie kwietnia 1939 r. w okolicę Bydgoszczy przybyły z głębi kraju liczne oddziały wojskowe. Ich nowe polowe mundury i pełne wyposażenie bojowe wywołały wśród miejscowej ludności szereg komentarzy i domysłów. Nic dziwnego. Sytuacja polityczna była mocno napięta.

Miesiąc temu Hitler połknął resztki Czechosłowacji i błyskawicznie zagarnął Kłajpedę. Prasa sanacyjna nie wspominała jeszcze ani słowem, że już kilka miesięcy wcześniej - jesienią 1938 roku - III Rzesza wysunęła pod adresem Polski żądanie zwrotu Gdańska, ale też i nie bębniła, że Hitler jest nastawiony pokojowo wobec Polski.

Nowo przybyłe polskie oddziały zakwaterowały pod miastem w okolicy Koronowa, a wysoko w powietrzu, na pułapie niedostępnym dla polskich myśliwców zaczęły się ukazywać pierwsze samoloty z czarnymi krzyżami. Na razie były to samoloty rozpoznawcze, przeważnie szybkie Dorniery Do -215[1], rozpoznające i fotografujące, co się dało - miasta, większe osiedla, stacje i węzły kolejowe, mosty. Każdy, kto w tym czasie czytał prasę niemiecką i słuchał berlińskiego radia, zauważył wyraźny zwrot w goebbelsowskiej propagandzie, która stawała się coraz bardziej polakożercza.

Zmieniła się również i postawa mniejszości niemieckiej na Pomorzu i w Bydgoszczy. Niemcy nazywali często Bydgoszcz „małym Berlinem”. Nie dlatego, że dziewiętnastowieczna, brzydka i ciężka architektura tego miasta rzeczywiście przypominała niektóre dzielnice stolicy znad Sprewy, ale dlatego, że Bydgoszcz była ośrodkiem dyspozycyjnym niemieckiej mniejszości zamieszkałej na Pomorzu i w Wielkopolsce. Tu znajdowała się centrala Deutsche Vereinigung, zarząd Jungdeutsche Partei, tu był Związek Gospodarczy - Niemiecka Pomoc Zachodnia, Centrala Niemieckiego Banku Ludowego, filia Banku Handlu i Rzemiosła oraz wiele innych niemieckich organizacji społecznych, kulturalnych i sportowych.

Dziewięciotysięczna ludność niemiecka stanowiła zaledwie 7% ogółu mieszkańców Bydgoszczy, ale zarazem tworzyła jedno z największych skupisk niemczyzny w Polsce. Bydgoscy Niemcy byli przeważnie kupcami i przemysłowcami powiązanymi gospodarczo i rodzinnie z okolicznymi właścicielami dużych majątków ziemskich - stąd ich wpływ na życie gospodarcze Pomorza był dość znaczny.

Do wiosny 1939 r. Niemcy pomorscy byli dla Polaków układni i grzeczni, teraz jednak stali się butni i aroganccy.

Tym dziwniejsza wydawała się notatka, która ukazała się w jednej z bydgoskich gazet i która donosiła, że znany miejscowy przemysłowiec, pan Kurt Fiesler, ofiarował na FON[2] kwotę 1000 zł. Pan Fiesler był znany na terenie miasta, przebywał często w nocnych lokalach, szastał pieniędzmi, widywano go nieraz w ekskluzywnym niemieckim klubie wioślarskim „Frithjof” oraz w tzw. niemieckim „Kasynie Cywilnym”. Zaliczał się on do osobistych przyjaciół dr. Hansa Kohnerta - przewodniczącego Deutsche Vereinigung i jego prawej ręki - młodego, energicznego działacza Gero von Gersdorffa.

W jakiś czas po pierwszej notatce ukazała się w prasie miejscowej druga, znacznie obszerniejsza wzmianka. Jej autor opowiadał, jak to pan Kurt Fiesler, lojalny, niemiecki obywatel Rzeczypospolitej, został podczas pobytu w Rzeszy wezwany do gestapo i tam zbity za to, że w swoim czasie ofiarował na FON 1000 zł. Po powrocie do Polski - informowały gazety - pan Fiesler wyrzucił ze swej willi portret Hitlera.

Fiesler istotnie był posiadaczem luksusowej willi na jednym z przedmieść Bydgoszczy. Na dzień przed ukazaniem się tej drugiej wzmianki Fiesler gościł u siebie dwóch bydgoskich dziennikarzy.

Zaprosił ich do gabinetu, poczęstował kawą, papierosami i chętnie, bardzo nawet chętnie odpowiadał na zadawane pytania.

- Tak. Plotki krążące po mieście odpowiadają prawdzie. Istotnie wyjechałem na parę dni do Rzeszy celem odwiedzenia rodziny. Po paru dniach zaproszono mnie do gestapo, rzekomo dla załatwienia pewnych formalności, i tam zapytano wręcz, czy to prawda, że ofiarowałem na FON 1000 zł. Trudno mi było zaprzeczyć, pisała o tym w swoim czasie bydgoska prasa.

- Istotnie, byliśmy nieco niedyskretni - wtrącił jeden z dziennikarzy.

- Oh! Nie było powodu do ukrywania tego faktu. Jestem wprawdzie Niemcem, ale polskim obywatelem. Zawsze byłem zdania, że pomiędzy polskim i niemieckim narodem powinny panować dobre stosunki. Podstawy do przyjaznej współpracy stworzył wasz wielki marszałek Józef Piłsudski.

Obaj dziennikarze, reprezentujący prorządową prasę, skłonili z szacunkiem głowy, a Niemiec ciągnął dalej:

- Po śmierci marszałka Piłsudskiego dzieło współpracy polsko-niemieckiej kontynuował Adolf Hitler. Przyznam się, że byłem gorliwym zwolennikiem Hitlera i NSDAP, bo w pierwszym rzędzie widziałem w programie tej partii szczerą chęć współpracy z Polską. Niestety od paru miesięcy coś się popsuło. Niepoczytalne elementy dążą do pogorszenia stosunków pomiędzy Polską a Rzeszą. Może to być tragiczne dla obu narodów, należących do europejskiej wspólnoty. Rozmawiałem niedawno na ten temat z doktorem Kohnertem. On również jest tego zdania. Dodał nawet, że na nieporozumieniach polsko-niemieckich może zarobić jedynie ktoś trzeci. Nieprzyjazny dla Polski i Niemiec. To, co usłyszałem w gestapo, przekonało mnie, że nieodpowiedzialne elementy dążą do wojny z Polską. To byłoby straszne. Straciłem cały szacunek dla Hitlera i jego partii. Pierwszą moją czynnością po powrocie do domu było usunięcie portretu Hitlera.

Tu ruchem głowy wskazał na nieco ciemniejszy prostokąt widoczny nad ciężkim, dębowym biurkiem.

- I nie obawia się pan niemiłej dla pana reakcji ze strony współrodaków?

- Panowie - żachnął się Fiesler - wy naprawdę źle oceniacie postawę niemieckiej mniejszości. Bezwzględna większość Niemców w Polsce nie dąży do żadnych zmian terytorialnych i jest absolutnie lojalna. Zapewniam panów, że o ile dojdzie, w co osobiście nie wierzę, do zbrojnego starcia, to każdy Niemiec, choć będzie to tragiczne, spełni swój obywatelski obowiązek wobec państwa polskiego.

Rozmowa potoczyła się jeszcze przez parę minut, po czym obaj dziennikarze opuścili wytworną willę Fieslera. Gospodarz pożegnał ich w hallu. Stanął przy oknie, obserwując, jak idą do wyjściowej furtki długą alejką, wysadzaną różami. Gdy odwrócił się, na twarzy jego igrał ironiczny uśmiech.

- Czy pan wyjeżdża do miasta? - usłyszał pytanie lokaja i szofera w jednej osobie.

- Nein. Będę pracował w domu. Czekam na kogoś.

Pan Fiesler utrzymywał szerokie stosunki towarzyskie, miał wielu znajomych i współpracowników. Odwiedzali go przedstawiciele różnych firm, prokurenci reklamujący wyroby zakładów Fieslera wśród Niemców na Pomorzu, Śląsku i Wielkopolsce, zachodzili do niego członkowie klubów sportowych, zrzeszeń młodzieżowych, charytatywnych i religijnych...

Herr Johan Goebel nie był jednak ani handlowcem, ani sportowcem, ani też działaczem religijnego stowarzyszenia. Kim więc właściwie był ten pięćdziesięcioletni, postawny mężczyzna, utykający z lekka na lewą nogę? W roku 1914 Johan Goebel wyruszył na front w stopniu oberleutnanta, dowodząc kompanią w jednej z poznańskich dywizji. Większość jego podwładnych stanowili Polacy, a że co drugi Polak w poznańskim nosi nazwisko Kaczmarek, stąd popularnie pułki tę zwano Katschmareksregimenten. Goebel nienawidził Polaków. Nienawiść tę wpajano mu od małego. Po ustabilizowaniu się frontu poznańska dywizja zaległa pod Verdun. Zaczęły się długo miesięczne walki o forty. W czasie jednego ze szturmów oberleutnant oberwał w nogę odłamkiem granatu. Umarłby z upływu krwi, gdyby go Katschmareks nie wyciągnęli spod ognia francuskiej piechoty, nie zmniejszyło to bynajmniej jego nienawiści do Polaków. W dodatku Goebel czuł się upokorzony, że to właśnie ci pogardzani Polacken wyratowali go z opresji. W roku 1920 uczucie to spotęgowało się, gdy Goebel - już w stopniu majora - był świadkiem wkraczania do Bydgoszczy polskich oddziałów. Chciał natychmiast wyjechać do Rzeszy.

Nie miało to jednak sensu. Zredukowana Reichswehra nie potrzebowała majora Goebla, a jego żona, lekarz z zawodu, miała tu w Bydgoszczy wyrobioną klientelę.

Goebel pozostał więc w Polsce, otrzymał posadę sekretarza w niemieckim gimnazjum i wiódł żywot na pół urzędnika, na pół wysłużonego weterana. Codziennie chodził na spacer wzdłuż czerwonych, dużych bloków koszarowych. Przystając przyglądał się przez sztachety temu, co się dzieje na koszarowym dziedzińcu. Pozornie nic tu się nie zmieniło od 1914 r. Te same znienawidzone „Kaczmarki” ćwiczyły chwyty bronią lub musztrę pieszą, a polscy sierżanci gonili żabką i wrzeszczeli nie gorzej od pruskich feldfebli.

Herr Goebel czuł się tu jednak jak prawowity właściciel mieszkania wyrzucony na ulicę i zaglądający przez okno do środka. Gdzieś i kiedyś poznał się z Fieslerem. Od tego czasu ożywił się i zmienił nawet tryb życia. Przestał być odludkiem. Zaczął nagle nawiązywać kontakty. Cały szereg znajomych Goebla miało synów odbywających służbę w wojsku, inni znajomi chodzili na ćwiczenia, jeden z jego dawnych feldfebli pracował w wojskowej instytucji jako robotnik, a nawet pewien major z dowództwa 15 DP okazał się towarzyszem broni z okopów pod Verdun. Goebel spotykał się z tymi ludźmi, rozmawiał, zapraszał do Cywilnego Kasyna i często gościł w willi pana Fieslera.

Zjawił się tam również w niespełna godzinę po wyjściu dziennikarzy. Gospodarz przyjął go w tym samym gabinecie i poczęstował papierosem z tego samego pudełka.

- Ma pan coś ciekawego, Herr Major?

- Nic nowego. Jedynie potwierdzenie poprzednich wiadomości. Nie mam już wątpliwości, że przybyłe pod Koronowo oddziały należą do 9 Dywizji z Siedlec.

- A co słychać w garnizonie bydgoskim?

- Bez zmian. Na razie nie wydano żadnych zarządzeń mobilizacyjnych. Trwają jedynie prace w terenie.

- Co pan o tym sądzi?

Fiesler nie słuchał tego, co mówi Goebel. Wiedział, że wnioski wyciągną inni, a on ma jedynie zbierać wiadomości. Zapytał tylko po to, aby zrobić przyjemność staremu majorowi. Myślami był już gdzie indziej.


Wątpliwości kapitana Niedzielskiego

Kapitan dyplomowany Niedzielski został przydzielony do sztabu 15 Dywizji na początku czerwca 1939 r., bezpośrednio po ukończeniu Wyższej Szkoły Wojennej. Była to jego pierwsza praca sztabowa. Poprzednio dowodził kompanią w małym kresowym garnizonie. Wszystko tam było inne niż tu w Bydgoszczy. Inne warunki pracy, inni ludzie, inne otoczenie. A tutaj...

Najtrudniej było mu rozeznać się w zawiłych kwestiach ludnościowych. Były one w swoisty sposób poplątane. Czasem człowiek świetnie mówiący po polsku okazywał się Niemcem; a niejeden z kaleczących język licznymi germanizmami - Polakiem. Bywało, że syn działacza polskiego żenił się z córką działacza niemieckiego i wręcz niemożliwe stawało się określenie narodowości nowej rodziny.

Polityka polskich władz była tu, jak się szybko zorientował zaniepokojony Niedzielski, dość bierna i nieporadna. W zaognionej sytuacji tego pamiętnego lata wydawało się to chwilami już nie tylko dziwne... Tak więc, na przykład, kapitan nie mógł zrozumieć stanowiska szefa III ekspozytury „dwójki” na Pomorze, majora Żychonia. Niedzielski parokrotnie meldował mu, że niemieccy koloniści żywo interesują się robotami fortyfikacyjnymi, prowadzonymi przez oddziały 15 DP. Podawał nazwiska i dane personalne zatrzymanych. Major zbywał to machnięciem ręki, jakby chciał powiedzieć: „A niech Niemcy wiedzą. Tym gorzej dla nich”.

Albo sprawa niemieckich dezerterów. Prasa parokrotnie podawała wiadomości o dezercji niemieckich żołnierzy, rzekomo głównie z powodu głodu i terroru panującego w Wehrmachcie. Parę dni temu straż graniczna pod Więcborkiem zatrzymała jednego z takich dezerterów. Kapitan Niedzielski był obecny przy przesłuchaniu Niemca. Podał on, że nazywa się Möller i że służył w 75 pp. Do dezercji skłonił go naturalnie głód i terror. Wyglądał jak młody byczek i plątał się w zeznaniach. Na pytanie Niedzielskiego, jakie otrzymywał racje, odpowiedział zwięźle:

- Małe.

Jego relacja o szczegółach dezercji i przekroczeniu granicy była za to aż nazbyt szczegółowa i przypominała wyuczoną lekcję. Żychoń nie zwracał na to jednak specjalnej uwagi. Ściągnął paru dziennikarzy i urządził wywiad ze strzelcem Möllerem, jakby to był znany sportowiec. Nazajutrz w prasie ukazały się fotografie niemieckiego żołnierza zaopatrzone szumnymi podpisami: „Głód w armii Hitlera”.

Niedzielski podejrzewał, że ta cała szyta grubymi nićmi akcja jest zaaranżowana przez Niemców dla uśpienia czujności polskiego społeczeństwa. Ale dlaczego pomorska ekspozytura „dwójki” dała się na to złapać? Dlaczego prowadzi się taką naiwną politykę samouspokojenia?

Objawów tej polityki było wiele. Po Anschlussie[3] prasa polska, która zresztą bynajmniej nie rozdzierała szat z powodu utraty przez Austrię niepodległością-rozpisywała się szeroko na temat małej sprawności niemieckiej broni pancernej. Rzekomo wiele czołgów nie dotarło do Wiednia, a część w ogóle okazała się makietami z dykty. W okresie Monachium i zajmowania Sudetów na ten temat już nie pisano. Polska była wówczas potencjalnym sojusznikiem Rzeszy. Po wysunięciu pierwszych żądań Hitlera pod adresem Polaków, sięgnięto znów do tego arsenału. Znów zaczęto wypisywać tasiemcowe brednie, przeciwstawiać „bezużytecznej” niemieckiej technice polską brawurę, lancę i szablę... Prymat w tej dziedzinie należało przyznać kpt. dypl. Polesińskiemu. Nie wystarczył mu cykl buńczucznych artykułów w „Polsce Zbrojnej” i wydana w wielotysięcznym nakładzie broszura „Żołnierz polski a niemiecki” - kapitan odbywał tournée po całej Polsce, wygłaszając odczyty na ten temat. Jego zdaniem żołnierz niemiecki nie przedstawiał wielkiej wartości, potrafił się bić tylko w masie i łatwo ulegał panice. Stąd prosty wniosek - niemiecka przewaga w sprzęcie nie jest dla nas groźna.

Niedzielskiemu argumentacja taka wydawała się aż nazbyt uproszczona, nazbyt naiwna. Był, co prawda, przekonany, że w razie konfliktu zbrojnego Polska zwycięsko oprze się najazdowi, ale...

Wartość polskiego żołnierza jest powszechnie znana - rozmyślał - po co jednak obniżać wartość żołnierza niemieckiego? Dlaczego usiłuje się bagatelizować przeciwnika przed zbrojnym starciem? Czy nie lepiej powiedzieć otwarcie i po męsku: „Będziecie mieli do czynienia z przeciwnikiem silnym, twardym i bezwzględnym. Musicie dać z siebie wszystko, aby wypełnić swój żołnierski obowiązek”.

Nic nie wskazywało, aby rozpoczęta już w marcu akcja zarządzeń wojskowych miała „rozejść się po kościach”. A zarządzenia były wydane po obu stronach granicy. Oddziały 15 DP stały wprawdzie nie zmobilizowane w garnizonie, ale prace w terenie były w toku - budowano schrony, kopano rowy, opracowywano plany ogni. I wszystko to działo się na oczach licznych miejscowych Niemców...

W połowie lipca przybył na inspekcję robót terenowych generał Bortnowski, inspektor armii z Torunia, przewidziany na stanowisko dowódcy Armii „Pomorze”. W towarzystwie dowódcy dywizji, gen. Przyjałkowskiego, wraz ze ścisłym sztabem kolejno objeżdżali poszczególne pozycje. Z generałem Bortnowskim Niedzielski spotkał się po raz pierwszy. Naturalnie słyszał o nim dużo. Jeszcze w ubiegłym roku gen. Bortnowski dowodził grupą operacyjną „Śląsk”, on to przekroczył Olzę i wkroczył na Śląsk Zaolziański, gdy w „nagrodę” za prohitlerowską politykę ministra Becka Niemcy zmusiły Czechosłowację do oddania Rzeczypospolitej tego niepotrzebnego nam terytorium. Przy okazji Bortnowski zyskał laur „zdobywcy” Zaolzia - fotografie jego sprzedawano w kioskach ulicznych, a w „dobrze poinformowanych sferach” przebąkiwano, że jest on przewidziany na następcę Śmigłego. Generał posiadał piękną, męską sylwetkę i ujmujący, bezpośredni sposób bycia. Ośmieliło to młodego kapitana i przy pierwszej nadarzającej się okazji wyłuszczył generałowi swe obiekcje.

- Mam liczne meldunki w tej sprawie od dowódców oddziałów - zakończył kapitan swój meldunek.

Generał Przyjałkowski potwierdził dane Niedzielskiego, dodając od siebie, że sytuacja ta mocno go niepokoi.

- To sprawa Żychonia - zauważył generał Bortnowski - on mnie nie podlega. Musiałbym w tej sprawie interweniować u Szefa Sztabu drogą służbową, to jest przez Generalnego Inspektora. Ale jakież panowie widzą środki zaradcze? Trudno ewakuować z Pomorza całą niemiecką ludność.

- Wręcz przeciwnie, panie generale, nie ewakuować, ale zabronić im opuszczać rejony, w których budujemy umocnienia. Niech nie kontaktują się ze swymi ziomkami z Bydgoszczy i innych miast. Niech policja przeprowadza doraźne rewizje, niech kontroluje, czy nie posiadają radiostacji, niech koleje nie sprzedają im biletów, odebrać im karty na pojazdy mechaniczne.

- Kapitan jest fantastą - wtrącił szef sztabu Inspektoratu, pułkownik dyplomowany Izdebski. - To jest niemożliwe do wykonania. Zresztą przy każdym oddziale, prowadzącym roboty terenowe, jest oficer informacyjny, w terenie są patrole żandarmerii, kontrolujące ruch na drogach i legitymujące podejrzanych osobników.

- I co z tego, panie pułkowniku - wywodził nieco zaperzony Niedzielski - co z tego, że zapisują skrupulatnie numery samochodów i nazwiska kręcących się osobników, jeśli to się kończy tylko na tym?

- Sprawa jest bardzo trudna i delikatna - zabrał znów głos gen. Bortnowski - pomysł kapitana może jest dobry, ale niestety nierealny. Niemcy mieszkający w Polsce są polskimi obywatelami. Tego rodzaju zarządzenie byłoby pogwałceniem konstytucyjnych swobód obywatelskich w czasie, z punktu widzenia prawa, jak najbardziej pokojowym. Z miejsca nastąpiłaby interpelacja w Sejmie lub Senacie. Pan senator Wiesner na pewno by nie przemilczał tej sprawy. Kto zresztą wydałby tego rodzaju zarządzenie? Ministerstwo Spraw Wewnętrznych - w porozumieniu z emeszetem? Minister Beck nigdy by się na to nie zgodził! Bałby się prowokować Niemców. No cóż, panowie - zakończył niespodziewanie - proszę więc nadal postępować zgodnie z uprzednio ustalonymi założeniami. Ja jeszcze poruszę tę sprawę przy najbliższej bytności w Warszawie, ale nie sądzę, aby to coś zmieniło.

Na tym zagadnienie to zostało wyczerpane i obaj generałowie rozpoczęli studiowanie ustawienia poszczególnych cekaemów i pola ostrzałów.

Te taktyczne zainteresowania generałów wydały się młodemu sztabowcowi nieco dziwne, tym bardziej dziwne, że usytuowanie dywizji w terenie nasuwało poważne zastrzeżenia, na które z kolei generałowie nie zwracali uwagi.

Głównego uderzenia spodziewano się z obszaru Piły - wzdłuż Noteci i Kanału Bydgoskiego. Logicznie więc biorąc, dywizja powinna być silnie oparta o Noteć. Tymczasem przesunięto ją na północ, pakując w powstałą lukę słaby baon Obrony Narodowej.

Generał Przyjałkowski wyjaśnił, że decyzja ta była wynikiem informacji, dostarczonych przez wywiad.

- W rejonie Piły - oświadczył swym podwładnym dowódca 15 DP - nie stwierdzono żadnych niemieckich ugrupowań, stwierdzono natomiast przygotowania do koncentracji w rejonie Złotowa, należy się więc liczyć z uderzeniem bardziej na północ.

Dywizja została jednakże nie tylko przesunięta na północ, ale i rozciągnięta, zajmując nieproporcjonalnie duży odcinek, jej lewe skrzydło opierało się bardzo problematycznie o batalion ON, a prawe było w luźnym styku z sąsiadem z północy. I tu, zdaniem Niedzielskiego, istniało jakieś nieporozumienie. Jeżeli silnego uderzenia niemieckiego spodziewano się na północy, to właśnie prawe skrzydło powinno wiązać się ściśle z sąsiadem. A o sąsiedzie nic - przynajmniej „oficjalnie” - nie było wiadomo. Było co prawda publiczną niemal tajemnicą, że na północy znajduje się 9 DP, ale zadania tej dywizji pozostawały w sztabie 15 DP nie znane. Dopiero gdy przed tygodniem Niedzielski spotkał przypadkiem swego starszego kolegę z Wyższej Szkoły Wojennej, obecnie oficera sztabu 9 DP, gdy umówili się prywatnie na mieście i wymienili swoje wiadomości - okazało się, że dowódca 9 DP również prawie nic nie wiedział o sąsiedzie z południa. Z informacji uzyskanych tą dziwną drogą wynikało, że położenie 9 Dywizji jest jeszcze gorsze. Rozciągnięta na znacznie szerszym froncie niż 15 DP musiała się liczyć z silnym uderzeniem niemieckim w środek lub w lewe skrzydło. Na północ od niej znajdowała się Brygada Kawalerii, z którą również dowódca 9 DP nie miał żadnej łączności.

Wszystko to było bardzo dziwne. Niedzielski nie mógł jednak o nic pytać w tej sprawie Inspektora Armii. Musiałby się wtedy przyznać do niezbyt legalnych sposobów uzyskiwania wiadomości...

Generał Bortnowski pożegnał dowódcę dywizji i pojechał na północ, do 9 Dywizji. Generał Przyjałkowski z szefem sztabu odjechał łazikiem do Bydgoszczy, a Niedzielski wybrał się autem w rejon batalionu ON.

 

* * *

 

Kompania saperów dywizyjnych kończyła właśnie ustawianie zapór przeciwpancernych. Duże, niezdarne kozły z szyn kolejowych tworzyły dwie linie zapór, biegnąc w prawo i w lewo od szosy? Na przedpolu przewidywano założenie min. Cały ten system miał zatrzymać niemieckie czołgi, idące na Bydgoszcz. Na szosie stał patrol żandarmerii kontrolując przejeżdżające pojazdy. Gdy kapitan przyglądał się barczystym postaciom saperów, ustawiających kozły, szosą przejechał właśnie czarny samochód marki Hansa. Żandarm przepuścił wóz nie zatrzymując go. Niedzielskiego to zastanowiło.

- Dlaczego nie zatrzymujecie tego samochodu? - zapytał żandarma.

- Samochód należy do bydgoskiego przemysłowca, Fieslera. Znam go.

- Czy on jest Niemcem?

- Tak jest, panie kapitanie. Ale to porządny Niemiec. Wiosną ofiarował na FON 1000 zł. Potem, gdy był w Niemczech, tak w gestapo dali mu za to w dupę, że jak wrócił, to od razu wyrzucił z domu portret Hitlera.

- Byliście przy tym, kapralu?

- Przy czym? Jak wyrzucał portret?

- Nie. Jak mu dawali w dupę.

- Skądże, panie kapitanie. To się przecież działo w Niemczech. Ale pisali o tym w gazetach.

Niedzielski pomyślał, że jednak policjanci, żandarmi i dwójkarze mają jedną wspólną cechę: będą podejrzewali brata, swata, szwagra, znajomego o wszystko, ale za to bez mrugnięcia okiem uwierzą w każdą wiadomość podaną w prasie prorządowej...

- Fiesler często tu jeździ - ciągnął dalej nie pytany żandarm. - Produkuje on między innymi maszyny rolnicze i teraz, w czasie żniw, sprawdza, jak te maszyny działają w polu.

- Aha - mruknął kapitan, przyglądając się ginącej za zakrętem Hansie.


Szpiedzy przy robocie.

Gdyby kpt. Niedzielski pojechał za samochodem „porządnego Niemca”, zyskałby jeszcze jedno potwierdzenie swyc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin