John Maddox Roberts
Świętokradztwo na misteriach
Cykl: SPQR Tom 3
Przełożyła z angielskiego Ewa Wierzbicka
Tytuł oryginału: The Sacrilege
Rok pierwszego wydania: 1992
Rok pierwszego wydania polskiego: 2012
Kolejna część bestsellerowego cyklu SPQR. Decjusz Cecyliusz Metellus Młodszy powraca do ukochanego Rzymu po roku spędzonym w Galii. Głównymi rozgrywającymi w walce o władzę w Rzymie są obecnie Pompejusz, Krassus i Cyceron, a poważne szanse na dołączenie do tego grona ma Cezar, na którego usługach jest teraz Klodiusz, jedyny obok Milona (związanego z Cyceronem) liczący się przywódca gangów władających ulicami miasta. Podczas uroczystej kolacji w domu Mamerkusa tematem dnia - poza zbliżającą się uroczystością Bona Dea - jest triumf Pompejusza, nad którym obradować będzie senat. Kolacja nie trwa długo. Przerywa ją zabójstwo gospodarza i dozorcy. Ponadto, ktoś najwyraźniej próbował otruć Decjusza Metellusa, co potwierdzają testy wykonane przez zaprzyjaźnionego medyka Asklepiodesa. Jeśli zleceniodawcą jest Klodiusz, który nie cofa się przed niczym, sprawa może okazać nad wyraz poważna. To dopiero początek serii tajemniczych wydarzeń. Skorumpowany mężczyzna w kobiecym stroju zakrada się na misteria Bona Dea. Czemu odważył się na takie świętokradztwo? Co wydarzyło się naprawdę i kto za tym stoi? Jak zbadać sprawę i wysunąć oskarżenie, skoro wszystkie sprawy związane z uroczystością objęte są nakazem milczenia?
- 2 -
SPQR
Senatus Populusque Romanus
Senat i lud rzymski
Zastanawiam się czasem, czy kiedykolwiek będziemy mieli pełny obraz tego, co się tam wtedy rzeczywiście działo. Nieżywi nie piszą, więc opowieści siłą rzeczy snują ci, co przeżyli. Zaś spośród tych, co przeżyli, tylko niektórzy byli uczestnikami wydarzeń, a inni tylko o nich słyszeli. Każdy autor opowieści czy opisu relacjonuje wydarzenia niekoniecznie zgodnie z tym, co tak naprawdę zaszło - częściej mówi, co powinno było się stać, gdyż pragnie ukazać w dobrym świetle samego siebie, swoich przodków bądź frakcję polityczną, do której należy.
Podczas jednej z licznych banicji, jakich dane mi było doświadczyć, znalazłem się na pięknej, lecz nudnej wyspie Rodos. Na Rodos nie ma nic do roboty; można jedynie uczęszczać na wykłady do któregoś z rozlicznych stowarzyszeń naukowych. Wybrałem sobie prelekcje z historii, ponieważ w tamtym czasie nie proponowali w zasadzie niczego innego poza filozofią, od której - jak każdy rozsądny człowiek - trzymałem się z daleka.
Wykłady prowadził uczony o imieniu Antygon, który cieszył się na wyspie ogromną popularnością, choć dziś popadł w całkowite niemal zapomnienie. Jedną ze swoich nauk poświęcił właśnie problemowi pozornej zmienności faktów historycznych. Dla ilustracji zagadnienia posłużył się przykładem tyranobójców Harmodiosa i Arystogejtona, którzy mieszkali w Atenach przed pięciuset laty. W owym czasie Atenami rządzili Hippiasz i Hipparch, synowie tyrana Pizystrata. Teraz uważamy, że Harmodios i Arystogejton wzniecili powstanie przeciwko Pizystratom, lecz zdołali zabić tylko jednego z nich, nie pomnę którego. Rozgniewany brat, ten który przeżył, skazał ich obu na wyszukaną śmierć. Partia anty-Pizystratów, z dwoma tyranobójcami w roli męczenników, wznieciła rebelię, tym razem skuteczną, i oddała władzę w ręce swojego stronnika, człowieka światłego, bodajże Klejstenesa. Nie wiadomo kiedy, w całej Grecji i koloniach powyrastały pomniki tyranobójców. Mój ojciec także trzymał w ogrodzie okalającym swoją wiejską posiadłość znakomitą grupę dłuta Aksjasza, którą przywiózł jakiś przodek po złupieniu Koryntu.
Ale fakty, jak twierdził Antygon, były nieco odmienne. Harmodios i Arystogejton nie byli młodymi demokratami o idealistycznych poglądach, którzy nienawidzili tyranów. Byli natomiast kochankami. Otóż Pizystrata, ten który został później zamordowany, nabrał ochoty na piękniejszego z nich, tamten zaś nie miał wcale zamiaru porzucać swojego kochanka dla jakiegoś leciwego, paskudnego pederasty - dlatego sprokurowano plan zabójstwa. Dopiero gdy obaj już nie żyli, narodziła się legenda o tyranobójcach - wymyślili ją przeciwnicy Pizystratów.
Najbardziej zdumiewające zaś było to, że już wówczas wszyscy wiedzieli, jak wyglądała prawda! I wszyscy, dla celów propagandowych, zgodzili się uwierzyć w legendę. Tak oto legenda stała się, jak to określił Antygon, „prawdą polityczną”. Prawdziwie grecka historia; i tylko Grek mógłby wymyślić takie określenie.
Antygon twierdził ponadto, że jedynie ci, którzy bezpośrednio doświadczyli wydarzeń historycznych wiedzą, co tak naprawdę tam wówczas zaszło; pozostali mogą przyglądać się faktom jedynie poprzez gęstą mgłę, jak ślepcy badający kształt posągu opuszkami palców. Powiedział, że są cudotwórcy, którzy - podobnie jak Proteusz w opowieści o Odysie - potrafią wezwać cienie umarłych i rozkazać im, by przemówiły. Może to jedyny sposób na poznanie prawdy o przeszłych wydarzeniach?
Wszystko wydawało mi się w pełni logiczne, teraz jednak zaczynam mieć wątpliwości. W okresie, w którym dopiero doskonaliłem swoją znajomość natury ludzkiej, jaką posiadam obecnie, zacząłem zadawać sobie następujące pytanie: Czy ludzie przestaną kłamać tylko dlatego, że nie żyją? Nie sądzę. Człowiek z ambicjami zawsze zatroszczy się o to, jak zostanie zapamiętany po swojej śmierci. Nawet śmierć będzie porażką, jeśli zechce relacjonować prawdę o sobie już w chwili, kiedy zacznie zabijać czas nad brzegami Styksu w oczekiwaniu na prom przypływający po ostatni ładunek pasażerów.
By znaleźć wypaczony przykład tyranobójstwa, nie potrzeba uciekać się do rozmiłowanych w chłopcach przedstawicieli starożytności. Spójrzcie na zabójstwo Juliusza Cezara. Istnieje oficjalna wersja tej opowieści usankcjonowana przez naszego Pierwszego Obywatela i to ona stanowi „prawdę polityczną” w rozumieniu Antygona. Ja znam inną historię, a byłem tam w owym czasie, gdy Pierwszego Obywatela tam jeszcze wówczas nie było. Bez wątpienia jest też wiele innych wersji, z których każda rzuca jak najlepsze światło na mówiącego lub jego przodków. Gdybyśmy tu mieli jakiegoś nekromantę-guślarza i poprosili, by przywołał cień Boskiego Juliusza, a wraz z nim cienie Kasjusza, Brutusa, Kaski i, powiedzmy, pięciu innych (dziewiątka jest ulubioną liczbą bogów), wówczas, jak sądzę, usłyszelibyśmy dziewięć całkowicie odmiennych relacji z wydarzeń owego pamiętnego dnia id marcowych. Zasłona człowieczej miłości własnej jest równie gęsta, jak każda inna spowodowana odległością lub upływem czasu.
Dość. O śmierci Cezara napiszę innym razem, o ile wiek, zdrowie oraz Pierwszy Obywatel zechcą mnie oszczędzić. Będę teraz pisał o wypadkach wcześniejszych, poprzedzających tamto wydarzenie o siedemnaście lat i wcale nie tak celebrowanych, aczkolwiek pamiętanych i - w czasie, gdy się rozegrały - uznawanych za sprawy wielkiej wagi.
Możecie zaufać moim słowom, ponieważ tam byłem i wszystko widziałem, a żyję już na tym świecie wystarczająco długo i widziałem zbyt wiele, by troszczyć się o to, co myślą o mnie żyjący. Jeszcze mniej zależy mi na tym, co pomyślą o mnie po mojej śmierci.
Spodziewałem się dobrego roku. Zawsze wyczekiwałem z optymizmem każdego nowego roku, choć wydarzenia niemal z reguły dowodziły, jak złudne były moje nadzieje. Ten rok również nie miał być wyjątkiem. Byłem młody, miałem niespełna dwadzieścia dziewięć lat. Wiele potrzeba, by zniszczyć człowiekowi pogodny nastrój, tak nierozerwalnie związany z jego młodością. Środki potrzebne do skruszenia mojego optymizmu były już gotowe - i to w pokaźnej ilości.
Gdy jechałem w stronę miasta, wszystko prezentowało się znakomicie. Jedna z przyczyn mojej radości znajdowała się poza murami - było to wielkie obozowisko żołnierzy, jeńców i łupów. Same fanty, ukryte pod wiatami i płachtami, zajmowały wiele zagonów. Pompejusz właśnie powrócił z Azji i przygotowywał się do triumfu. Do dnia owego triumfu nie wolno mu było wkroczyć do miasta i bardzo mi to odpowiadało. Antypompejańska frakcja senatu dotychczas skutecznie blokowała ten triumf. Co do mnie - uważałem, że mógłby z tym poczekać choćby do dnia, w którym zostanie wezwany przez bogów, co było jednak mało prawdopodobne bez względu na jego opinię na ten temat.
Wiedziałem, że mam przed sobą rok obfitujący w wydarzenia. Ojciec został cenzorem, a z wyborem na to stanowisko wiąże się mnóstwo obowiązków. Spodziewałem się, że poleci mi zająć się spisem obywateli, ponieważ jest to zajęcie skomplikowane i dość uciążliwe; sam zaś mógłby wówczas skoncentrować się na usuwaniu z senatu niewłaściwych ludzi, co jest zajęciem satysfakcjonującym, i na rozdawnictwie kontraktów publicznych, co przynosi zyski.
Było mi wszystko jedno. Wracałem do Rzymu! Ostatni rok spędziłem w Galii, gdzie panuje wielce niesprzyjający klimat, a ludzie się nie kąpią. Poza tym nie odżywiają się prawidłowo i nawet tysiąc lat rzymskiej cywilizacji nie nauczy ich, jak robić przyzwoite wino. Mają ponadto drugorzędnych gladiatorów; jedyną zaletą ich krainy są wspaniali woźnice i konie wyścigowe. Ich cyrki, wedle rzymskich standardów, są obiektami podupadłymi i nędznie wyglądającymi, ale przebieg ich wyścigów zapiera dech w piersi. Moje obowiązki miały zasadniczo związek z wojskiem. Zawsze odczuwałem dość nietypową dla Rzymianina niechęć do wojaczki. Ponieważ nie toczono jak dotąd żadnych walk, co oznaczało nudę i brak wpływów, pełniłem głównie obowiązki płatnika, co było wielce upokarzające. Żołnierze zawsze uśmiechają się z wyższością na widok oficera w paradnym pancerzu, który - moneta za monetą - wylicza im pobory i każe podpisywać listę.
Teraz jednak było już po wszystkim i z rozradowanym sercem zbliżałem się do Bramy Ostyjskiej. Mogłem popłynąć z portu barką w górę rzeki, ale miałem przemożną ochotę wjechać do miasta, więc od kwestora w Ostii pożyczyłem konia, wypolerowałem paradną zbroję i dokupiłem kilka piór do hełmu. Dzień był piękny i prezentowałem się wcale okazale, gdy, siedząc w siodle, odpowiedziałem na powitanie strażnika przy bramie.
Mury miejskie pozostały już daleko poza pomerium, mogłem więc wkroczyć do tej części miasta w całej swojej militarnej okazałości i odpowiadać na pełne podziwu pozdrowienia obywateli. W tamtych dniach wojskowi cieszyli się wielką popularnością dzięki serii zwycięstw oręża rzymskiego oraz pokaźnym zdobyczom. Przy starym murze, zbudowanym jeszcze przez Romulusa, zatrzymałem się i zsiadłem z konia. Przekroczyć w uzbrojeniu linię pomerium oznaczałoby śmierć.
Ostentacyjnie zdjąłem i złożyłem swój czerwony żołnierski płaszcz i przywiązałem go do siodła. Zsunąłem hełm, zważając na nowe pióra, i także przytroczyłem go do siodła. Gapie pomogli mi uwolnić się z pancerza z wytłoczonymi na nim muskułami, które miały takie wypukłości, że pozazdrościć by ich mógł sam Herkules - zupełnie nie przypominały tych, jakimi poszczycić się mogło moje ciało. Miecz z pasem wsunąłem do torby przy siodle; zostałem już tylko w wojskowej tunice ze złotymi frędzlami i w czerwonych skórzanych caligae - ubraniu dozwolonym w granicach właściwego miasta. Złapałem za wodze i przekroczyłem granicę pomerium.
W tejże chwili poczułem, że spada ze mnie brzemię znacznie cięższe od zbroi. Znów byłem cywilem! Miałem ochotę śpiewać, ale nie wypadało. Szedłem krokiem tak lekkim, że ćwieki na podeszwach moich sandałów nie wydawały prawie żadnego dźwięku.
Marzyłem o tym, by wejść do domu, przebrać się szybko i wyruszyć na Forum, by posłuchać najnowszych plotek. Moja dusza pragnęła tego, jak głodujący pragnie strawy. Jednak obowiązek nakazywał, bym wpierw udał się do ojca. Idąc w kierunku jego posiadłości, wchłaniałem po drodze widoki, wszystkie dźwięki i - tak jest! - nawet zapachy. Wolę smrody Rzymu od perfum co pomniejszych miast.
Zastukałem do bramy i janitor wezwał Narcyza, ojcowskiego majordomusa. Tęgawy starzec na mój widok uśmiechnął się szeroko i poklepał mnie po ramieniu.
- Witaj w domu, panie Decjuszu. Dobrze, że cię znowu widzimy. - Strzelił palcami, wydając dźwięk przypominający łamanie potężnej kości. Nadbiegł młody służący. - Zabierz konia, a rzeczy pana Decjusza odnieś do jego domu na Suburze. - Nazwę tę wymówił z ledwo wyczuwalnym lekceważeniem.
Sługa pobladł.
- Zabiją mnie tam ani chybi i zjedzą!
- Powiedz tylko, że to rzeczy Decjusza Cecyliusza Metellusa Młodszego, a wtedy nikt cię nie tknie - uspokoiłem młodzika.
Mieszkańcy Subury nie wiedzieli, jak mi się odwdzięczyć od dnia, kiedy wróciłem do domu z głową Październikowego Konia - trofeum zwycięzcy. Wydawało się wprawdzie, że chłopak ma jeszcze jakieś wątpliwości, ale potulnie ujął wodze i poprowadził konia.
- Chodź - powiedział Narcyz. - Cenzor jest w ogrodzie. Wiem, jak się ucieszy na twój widok.
- Ja też - westchnąłem.
Starszy mężczyzna siedział przy stole, na którym piętrzyła się sterta zwojów; zimowe słońce odbijało się od jego łysej czaszki, wyraźnie uwypuklając wielką, poziomą bliznę, która prawie przepoławiała mu twarz. Był to Decjusz Cecyliusz Metellus Starszy - lecz powszechnie mówiono na niego Obcięty Nos. Podniósł wzrok, kiedy wszedłem.
- Wróciłeś? - zapytał, jakbym właśnie odbywał poranny spacer.
- W obecnych okolicznościach cieszę się ogromnie, widząc cię w dobrym zdrowiu, ojcze.
Zrobił naburmuszoną minę.
- Z czego wnioskujesz, że mam się dobrze? Tylko dlatego, że nie broczę krwią, stawiając kroki po chodniku? Jest wiele sposobów na to, żeby umrzeć, wcale tego ludziom nie okazując.
To mnie zaniepokoiło.
- Czyżbyś był chory? Ja...
- Jestem zdrowy, jak Trak. Siadaj. - Guzowatym palcem wskazał na stojącą naprzeciwko ławkę. Usiadłem.
- Rozejrzymy się - powiedział. - Musimy ci znaleźć jakąś pracę, żebyś tym razem, dla odmiany, trzymał się z dala od kłopotów.
- Jako cenzor będziesz z pewnością miał dla mnie sporo zajęć? - zapytałem.
- Nie, nie. Starczy mi w zupełności asystentów. Większość moich kolegów ma synów, którzy starają się nabrać doświadczenia w pracy publicznej, a jak dotąd nawet ta odrobina cenzorskiej roboty przekracza ich kompetencje.
- Cieszę się, że twoim zdaniem nadaję się do ciekawszych zajęć.
- Tak się składa, że ktoś pilnie potrzebuje twoich usług. Celer ubiega się o przyszłoroczny konsulat i chce, byś mu pomógł w pozyskiwaniu wyborców. Nie mogłem odmówić.
Serce mi podskoczyło. To będzie o niebo ciekawsze niż praca w biurze cenzora. Kwintus Cecyliusz Metellus Celer był krewnym i moim dowódcą w Galii, ale wrócił trochę wcześniej, by zabiegać o stanowisko konsula, a swoją spokojną prowincję powierzył we władanie legatowi.
- Będę mu służył z największą radością, ojcze. Co zaś do trzymania się z dala od kłopotów - to doprawdy nietrudne, gdy nie ma w Rzymie Klodiusza.
- Publiusz Klodiusz niestety nadal przebywa w Rzymie - powiedział mi na to.
- Co takiego?! - przeraziłem się nie na żarty. - Już wiele miesięcy temu doszły mnie słuchy, że otrzymał posadę kwestora i przypisano mu Sycylię! Czemu w takim razie nadal tu jeszcze jest?
Wzajemna odraza, jaką odczuwali do siebie Pompejusz i Krassus, przypominała braterską przyjaźń w porównaniu z tym, co stało między mną i Klodiuszem.
- Opóźnił wyjazd... nie wiem dlaczego - powiedział ojciec, marszcząc brwi. Zagniewane miny wychodziły mu znakomicie i robił je często.
- Bez względu na to, jaki miał powód, trzymaj się od niego z daleka. Zapewnił tu sobie poważne zaplecze polityczne. Oto dowód, w jak bardzo dekadenckich czasach żyjemy.
Ojciec bez przerwy narzekał na haniebne czasy. Moim zdaniem wszystkie czasy są dekadenckie. Ponieważ nie zanosiło się na to, by mnie zamierzał zaprosić na obiad, podniosłem się.
- Pójdę teraz do domu przebrać się i wstąpię do Celera. Za twoim przyzwoleniem odchodzę.
- Poczekaj jeszcze chwilę - powiedział ojciec. - Zamierzałem coś ci dać. Tylko co to miało być? A, już wiem. - Na jego znak pojawił się ktoś ze służby. - W szafce w atrium, w szufladzie pod pośmiertnymi maskami znajdziesz paczkę. Przynieś mi ją. - Służący pobiegł i wrócił po kilku sekundach.
- Weź to - zwrócił się do mnie ojciec.
Zdumiony, wziąłem paczkę zawiniętą w papier najlepszej jakości. Zerwałem opakowanie i ujrzałem starannie zwiniętą część garderoby. Potrząsnąłem nią, by ją rozwinąć i zobaczyłem, że to biała tunika - najzwyklejsza, gdyby nie szeroki purpurowy pas biegnący od szyi do samego brzegu. Taką tunikę nosił w Rzymie każdy mężczyzna, lecz purpurowy pas należał się wyłącznie senatorom.
- Podarowałem ci twój pierwszy miecz, więc pomyślałem, że mógłbym dać ci także i tę tunikę. Razem z Hortalusem nie widzieliśmy powodu, by cię dalej wstrzymywać i w ubiegłym miesiącu wpisaliśmy cię na listę senatorów.
Ku memu zawstydzeniu oczy zaszły mi mgłą. Ojciec w typowy dla siebie sposób oszczędził mi roztkliwiania się.
- Tylko niech ci to nie uderzy do głowy. Każdy głupiec może być senatorem. Zorientujesz się wkrótce, że większość twoich kolegów-senatorów to durnie albo łajdacy, albo kombinacja obydwu. A teraz uważnie posłuchaj - uniósł palec w geście ostrzeżenia: - Masz zasiadać w odległej głębi sali senatorskiej. Nie wygłaszaj żadnych przemówień, dopóki nie otrzymasz jakiegoś wyróżnienia. Głosuj zawsze razem z rodziną. Możesz podnieść głos jedynie na znak poparcia dla jakiejś kwestii wygłoszonej przez członka rodu lub któregoś z naszych stronników. A przede wszystkim trzymaj się z dala od kłopotów z Klodiuszem czy też bez niego. A teraz możesz odejść.
To powiedziawszy znów jak przedtem skoncentrował uwagę na swoich zwojach.
Wyszedłem. Ojciec potrafiłby zabrać słońce najpogodniejszemu z letnich dni, ale taki już miał styl bycia. Ucieszyłem się z nowej tuniki. W oczekiwaniu na przyjęcie do senatu zamówiłem już kilka sztuk, ale otrzymać tunikę z rąk ojca - to było coś. Jego surowe instrukcje były dokładnie tym, czego się spodziewałem. Barbarzyńcy sądzą, że każdy rzymski senator to istny bóg, ale my wiemy, jak jest naprawdę. Z purpurowym pasem czy bez, nadal byłem tylko zwyczajnym synem.
Przemierzyłem miasto pogrążone w zgiełku południa i wkrótce stanąłem przed dobrze znanym, głównym wejściem do własnego domu. Zanim zdążyłem zastukać, drzwi otworzyły się i ujrzałem starego sługę, Katona, oraz jego równie leciwą żonę, Kasandrę.
- Witaj w domu, senatorze! - krzyknął, powodując, że wszyscy odwrócili głowy. Kasandra zalała się łzami, jakby ją doszła wieść o mojej śmierci. Nie ma człowieka bardziej sentymentalnego niż stary niewolnik. Zauważyłem też, że po raz pierwszy zwrócono się do mnie honorując mój nowy tytuł i stwierdziłem, że podoba mi się jego brzmienie.
Gdy przytuliłem Kasandrę, zapłakała dwakroć rzewniej.
- Taki wstyd, panie! Ten chłopiec przyszedł z twoim koniem i rzeczami zaledwie niecałą godzinę temu i nie zdążyłam doprowadzić domu do właściwego porządku. Co za hańba.
- Mam niemal pewność, że jest nieskazitelnie czysty - powiedziałem, wiedząc, że zawsze oboje się o to troszczą. Byli już zresztą zbyt starzy na cokolwiek innego. - Gdzie jest koń? Nie należy do mnie.
- Kazałem chłopakowi zostawić go w stajni u wyzwoleńca na końcu drogi.
- Dobrze.
Stajnia wypożyczała lektyki i niewolników, którzy je nieśli, miała też kilka boksów dla koni i mułów. Zajdę tam później i załatwię jeźdźca, który odstawi zwierzę z powrotem do Ostii.
- Niedługo nadejdzie reszta moich rzeczy. Zostawiłem je na frachtowcu.
Dostrzegłem jeszcze kogoś, kto przestępując z nogi na nogę, ukrywa się w cieniu z tyłu atrium.
- Kto to? - zapytałem.
- Pański ojciec przysłał go przed kilkoma dniami - wyjaśnił Katon. - Pomyślał, że przyda ci się chłopiec do posługi, żeby ci trochę deptać po piętach, panie, a szczególnie teraz, gdy zostałeś senatorem. Pochodzi z domu twego stryja, Lucjusza.
Westchnąłem. W naszej rodzinie nie idzie się po prostu na rynek, by kupić niewolnika. Byłoby to niemiłosierne prostactwo. My zatrudniamy wyłącznie niewolników urodzonych w obrębie familii. To wygląda na kto wie jakie wyrafinowanie, ale oznacza raczej sporo niedogodności. Zamiast po prostu wyjść na targ i wybrać sobie niewolnika o określonych cechach i umiejętnościach, które akurat są ci potrzebne, dostajesz dokładnie to, czego wyzbył się na twoją rzecz jakiś krewny. Byłem pewien, że wkrótce dowiem się, czemu stryj Lucjusz zapragnął odsunąć od siebie tego typka.
- Podejdź, chłopcze, niech ci się przyjrzę.
Chłopak wykonał polecenie. Wyglądał mi na jakieś szesnaście lat, był średniego wzrostu i dość umięśniony. Twarz miał pociągłą, lisią, z długim, cienkim nosem, który nie pozostawiał wiele miejsca między oczami o niepokojąco zielonej barwie. Gęste, kręcone włosy układały mu się w czub sterczący nad czołem. Ogólnie sprawiał wrażenie krętacza i łobuziaka, z pewną domieszką opryskliwej arogancji. Od razu go polubiłem.
- Imię?
- Hermes, panie.
Nie rozumiem, czemu nadajemy niewolnikom imiona bogów, królów i herosów. To dziwne, że gdy stajesz się kimś naprawdę wielkim, masz świadomość, iż pewnego dnia tysiące niewolników też będą nosić twoje imię.
- Zatem, Hermesie, jestem twoim nowym właścicielem i przekonasz się, że jestem dobry - oczywiście w granicach rozsądku. Nigdy nie używam pejcza bez powodu. Z kolei, gdy zdarzy się powód, posługuję się nim naprawdę sprawnie. Brzmi sensownie?
- Bardzo sensownie, panie - zapewnił skwapliwie.
- Świetnie. Twoim pierwszym obowiązkiem w służbie u mnie będzie towarzyszyć mi do łaźni. Weź zatem moje przybory do kąpieli, parę sandałów i przygotuj jakąś lepszą togę. Wybieram się dziś po południu do pewnego bardzo wytwornego człowieka. - Chłopiec już się oddalał, ale go zatrzymałem. - Poczekaj - zawołałem. - Togę lepiej wybiorę sobie sam.
Razem z obojgiem wielce rozgadanych niewolników, którzy szli za mną krok w krok, udałem się do sypialni, żeby przejrzeć garderobę. Kasandra już wywietrzyła pokój i umieściła w wazonach świeże kwiaty, co mnie wzruszyło. Żeby o tej porze roku zdobyć świeże kwiaty w tak krótkim czasie z pewnością przekupili niewolników mojego sąsiada, który był właścicielem szklarni.
Wybrałem drugą spośród swoich najlepszych tóg oraz parę sandałów. Zima była łagodna, więc nie zawracałem sobie głowy z przyodziewkiem nóg, co zresztą zawsze wygląda niezbyt elegancko; a po chłodnym klimacie Galii nie było mi to potrzebne.
- Mogę wrócić późno - powiedziałem domownikom. - Jeśliby ktoś o mnie pytał, będę w łaźni, a potem na Forum i w domu Metellusa Celera. Nikt w mieście jeszcze nie wie o moim powrocie, nie spodziewam się więc żadnych odwiedzin. Mówiąc to chodziłem, a moi leciwi niewolnicy poklepywali mnie czule bądź troskliwie strzepywali ze mnie kurz i niemal zamiatali ziemię przed moimi stopami.
- Wszystko będzie gotowe do twojego powrotu, panie - zapewnił mnie Katon.
- Przygotuję kolację na wypadek, gdyby żaden z przyjaciół nie zaprosił cię do siebie, panie - obiecała Kasandra.
Wiedziałem, że ta sielanka nie potrwa zbyt długo i że po kilku dniach znów zaczną, jak zwykle, zrzędzić po swojemu i utyskiwać.
Wyszedłem na ulicę w asyście Hermesa, który niósł dla mnie togę, ręczniki, flakoniki olejków i znakomity strigil z kampanijskiego brązu, dar od przyjaciela z dawnych, bardziej beztroskich lat. Jego uchwyt, udekorowany sprośnymi scenami, wyraźnie zachwycił urwisa.
- Znasz miasto? - zapytałem.
- Nigdy nie mieszkałem gdzie indziej - odpowiedział Hermes.
- Świetnie. Pewnie przydasz mi się bardziej jako posłaniec, niż jako osobisty służący.
Rzym jest miastem z chaotyczną zabudową, w którym trudno znaleźć coś poza Kapitolem, Forum oraz głównymi świątyniami i cyrkami, jeśli nie przebywa się tutaj od dawna.
- Czy mój stryj Lucjusz zatrudniał cię w tym charakterze?
- Nie, ale mnóstwo razy uciekałem i tym sposobem dość dobrze poznałem miasto.
Zatrzymałem się i rzuciłem okiem na jego czoło. Nie miało nawet pryszcza, nie mówiąc już o wypalonej literze F.
- Czemu cię nie oznakowano jako fugitivus? - zapytałem.
Udawał speszonego, jak przykładny hipokryta.
...
entlik