Marta Obuch
Miłość, szkielet i spaghetti
Wydanie polskie 2012
Projekt okładki: Andrzej Brzezicki i Alicja Brzezicka ARIDI
,,Miłość, szkielet i spaghetti" to komedia kryminalna opowiadająca o rządach mafii włoskiej w Częstochowie, którą przepędziły z miasta... baby. Jedna z bohaterek zatrudnia się w domu włoskiego biznesmena jako pielęgniarka, ale okazuje się, że będzie musiała dla chorego także gotować. I nie tylko dla niego - w domu mieszka sześciu współpracowników szefa z żołądkami jak spadochrony. Problem w tym, że Dorota potrafi przyrządzić jedynie herbatę. Ale od czego pomysłowość! Wystarczy zamknąć się w kuchni, pogłośnić radio i wpuścić przez okno swoje siostry, mamę i ciocię - znakomite kucharki. Szkoda tylko, że mają tak podłe charaktery... Jednocześnie z jasnogórskiej wieży spada trup, a pod murami klasztoru grupa naukowców odkopuje wiekowy szkielet człowieka. Te odległe w czasie zdarzenia wydaje się coś łączyć, a trop prowadzi do... Włochów. Dorota - jako tajna agentka - dostarcza organom ścigania potrzebnych informacji, co powoduje wiele zabawnych zdarzeń. Wreszcie policja, naukowcy i zaangażowana kulinarnie rodzina bohaterki doprowadzają do wyjaśnienia tajemnicy podziemnego przejścia pomiędzy Jasną Górą a zamkiem pod Częstochową i demaskują włoskich przestępców...
* * *
Niniejsze kryminalne dziełko dedykuję mojej siostrze, Ewelinie, w której mam zawsze wierną czytelniczkę i przyjaciółkę. Te kuchenne pogaduszki...
Panu Zbigniewowi Czarneckiemu, właścicielowi wydawnictwa Bellona, należą się podziękowania za to, że zechciał wydobyć dla mnie z zasobów redakcyjnych książkę, na której bardzo mi zależało.
Nadkomisarzowi Michałowi Gruszczyńskiemu, mojemu serdecznemu koledze jeszcze z czasów szkoły wojskowej, dziękuję za konsultacje merytoryczne.
Pani Monice Kosielak i Panu Janowi Wewiórowi jestem wdzięczna za pomoc i okazaną życzliwość, a w szczególności za przekazanie materiałów dotyczących historii Olsztyna pod Częstochową.
Moim zapleczem archeologicznym były panie: Justyna Szymonik-Polak i Ludwika Sawicka. Dziękuję im za obszerne maile i zaangażowanie.
Dobrymi duchami książki byli: redaktor Artur Wiśniewski i Filip Modrzejewski. Serdeczności dla obu panów.
Korpulentna blondynka smarknęła energicznie w chusteczkę dla dodania sobie animuszu, wytarła czerwony zapuchnięty nos i podjęła decyzję:
- Otworzyć trumnę!
Okrzyk zelektryzował stadko żałobników z mimowolną fascynacją wpatrzonych w grabarza, który wywijał łopatą tak sprawnie, jakby przekopywał grządkę kapusty. Kiedy w zapylonej ciszy cmentarza św. Rocha rozległ się sopran pani Smolikowej, grabarz dosłownie zamarł. Po chwili jednak poprawił beret z nieśmiertelną antenką, obrzucił kobietę spojrzeniem wyrażającym obrzydzenie i jak gdyby nigdy nic wrócił do przerwanej czynności. Nie omieszkał przy tym wymownie splunąć, aż hortensja, na którą padło, płochliwie się zagibała. Jednocześnie od bramy odgradzającej cmentarzysko od miasta doleciało tak nagłe i świdrujące wycie erki, że wszyscy naraz drgnęli.
- Karetka... - Kobieta popatrzyła z przejęciem po twarzach zebranych. - Słyszycie? To znak!
Pan Smolik starał się uspokoić małżonkę i tym samym nie dopuścić do skandalu.
- Kasiu, co ty mówisz, kochanie...
- Otwórzcie trumnę! - Żona jednak dopiero się rozkręcała.
- Kasieńko...
- Słyszycie?! Otwórzcie tę cholerną trumnę!
Strumień łez znowu rozlał się pani Smolikowej od oczu aż po falujące popiersie, do którego przywarła bluzka mokra od wcześniejszych ataków rozpaczy. Nieszczęsna żałobnica wyglądała teraz jak wściekła furia. Smarkała, wyła i przewieszała się przez ramię zdezorientowanego małżonka, który już ledwie zipał pod naporem jej pulchnego ciała.
- Dlaczego nie chcecie mi pomóc? Ja muszę sprawdzić!
Z odsieczą ruszono w samą porę. Gdyby nie pomoc rodziny, wątły jak rabarbar pan Smolik wziąłby się i złamał w pół, a nie dałby rady. Widać było, że pani Kasia była gotowa wskoczyć do grobu choćby po jego trupie.
- Synku! - krzyknęła w ostatnim akcie desperacji, wyrzucając przed siebie rękę. Wieko trumny powoli przestawało być widoczne. Łopata szurała o kamienie, a chmura pyłu otoczyła zgromadzonych tak szczelnie, że niektórzy zaczęli pokasływać.
Pani Smolikowa przytrzymywana teraz dla odmiany przez hożych i rosłych bratanków w końcu pojęła, że jej wysiłki są raczej daremne. Nie da nura do dołu, nie rozgrzebie ziemi i nie rozwali sosnowej dechy pięściami. Już się poddała, oklapła, choć nadal żałośnie pochlipywała.
Dlaczego czuła się tak niespokojna?
Coś jej kazało ostatni raz spojrzeć na syna.
Upewnić się.
Tymczasem grabarz napiął mięśnie. Przyśpieszył. Nie będzie żadnego otwierania. Nie dopuści do tego, zresztą fanaberie baby tamci wzięli za histerię. I dobrze. Zamienił się w spocony automat do zasypywania grobów. Miał wrażenie, jakby ręce niemal przyrosły mu do łopaty. Tak jeszcze chyba nigdy nie zasuwał, choć robił tu już kilka lat.
Trzeba zamknąć tę paskudną sprawę.
Zamknąć.
Zasypać.
Zapić.
Że też dał się namówić...
Julka jeszcze raz spróbowała zniechęcić siedzącego naprzeciwko mężczyznę:
- Będzie pan moim niewolnikiem. - Zajrzała mu w oczy, ale wyczytała w nich takie błaganie, że nieco się zmieszała.
Nie bez znaczenia pozostawał fakt, że olbrzymi facet przypominał wyglądem dorodnego niedźwiedzia, ale spojrzenie miał raczej sarenki. Ewentualnie łosia. Łagodnego. Pożywiającego się leśną jagodą i grzybkami (jeśli łosie biorą coś takiego do gęby) i stąpającego delikatnie po runie. W każdym razie z lica patrzyły panu Piotrusiowi dobro, łagodność i inne takie pluszowe rzeczy. I nie udawał, Julka potrafiłaby to przecież odkryć. Chociaż wyraźnie się czymś denerwował, bo ciągle zerkał w okno. Wiercił się, nachylał nad wiklinowym koszem przy witrynie i wyglądał na ulicę. Ciekawe, co go tak niepokoiło. Może burza?
Na zewnątrz trwał wściekle upalny poranek, po alei dreptały pojedyncze jednostki ludzkie wpatrujące się to w jasnogórską wieżę, to w niebo, które groziło spacerowiczom nastroszonymi granatowymi chmurami. Bezruch i zaduch wręcz porażały.
- Jestem do pani dyspozycji. - Piotruś uśmiechnął się w końcu nieznacznie i znów poprawił na miejscu, ale jego postawa nadal wyrażała tę samą... desperację.
Tak, nie wiedzieć czemu, wyglądał na zaciętego w swoim postanowieniu. Wręcz uparcie pchał się pod nóż. Zadziwiające. Julka chrząknęła i dalej badała grunt. Była ciekawa, ile facet zniesie. Ciekawa? A może to ta legendarna w jej rodzinie złośliwość?
- W zasadzie to się do pana wprowadzę - palnęła.
- Nic nie szkodzi.
- A przemeblowanie? Całkowite i zupełne. Przemebluję panu mieszkanie. Co pan na to? Od kibelka po balkon. Wszędzie rokoko. - Z fantazją sypnęła sobie cukru do kawy, bacznie obserwując reakcję rozmówcy. - Nawet pana własna mydelniczka będzie mieć więcej z Ludwika XV niż on sam. A swoją drogą fascynujące, jak to działa. Ludwik żył sobie spokojnie i nie miał zielonego pojęcia, że pod nosem rozkwita mu takie wynaturzone coś. Rokoko... No dobrze... - szczęśliwie dla pana Piotra zreflektowała się i wróciła do głównego wątku: - Prze-me-blo-wa-nie. Człowiek w zasadzie potrzebuje zmian. Chyba że ma pan jakieś obawy.
- Nie mam żadnych obaw - Piotruś zaprzeczył gorliwie, patrząc przy tym na Julkę z prawdziwym oddaniem. - A z Ludwikiem to była bardzo interesująca dygresja.
Ależ się głupio poczuła.
Ten poczciwiec zwyczajnie potrzebuje pomocy, a ona stroi sobie żarty. Przecież gdyby sama zwróciła się do psychologa z prośbą o terapię i usłyszała podobny stek bzdur, odwróciłaby się na pięcie i rozpaczliwie szukała pomocy choćby w przychodni państwowej. Ma facet samozaparcie, pogratulować. Ale z drugiej strony, odmówiła mu już kulturalnie i wprost i nawet uprzejmie podała przyczynę decyzji: wreszcie zamierzała odpocząć. Rzetelnie się pobyczyć. Wziąć wolne, zrobić sobie pod pępkiem tatuaż, żłopać szklankami piña coladę i czytać, czytać i czytać. No, no, bez przesady, tatuaż mogła sobie ewentualnie darować, ale spokojuuu! Chce świętego spokoju!
- Widzimy się trzy, cztery razy w tygodniu. Możliwe, że wkroczę nawet w pana jadłospis - zaznaczyła groźnie, usiłując nie pokazać po sobie złości. - Dieta wpływa na nasze samopoczucie. Tak samo jak sen i ruch. Każę panu też codziennie... hm... biegać.
Tu jej rozmówca chrząknął niemrawo znad sporego brzuszka, pomyślał chwilę, ale znowu się zgodził.
- W porządku.
- Panie Piotrze. - Julka opadła nagle z sił. Toczona dyskusja stawała się co najmniej nieetyczna, dodatkowo w powietrzu zaczynało drastycznie brakować tlenu. - Będę z panem szczera. Muszę wyznać, że na co dzień jestem wredna. Nawet sobie pan nie wyobraża, jak bardzo. Trudno ze mną wytrzymać. Straszna ze mnie... - szukała jakiś paskudnych słów, ale jedyne, co przychodziło jej do głowy, to małpa, krowa i wydra.
- Pani? Wredna? Nie wierzę - Piotruś stanowczo zaprzeczył.
Co miała robić, straciła cierpliwość.
- Człowieku, ja nie byłam na urlopie od roku! - wyjęczała przejmująco. - Już nawet przestałam o tym marzyć. Niedługo znienawidzę swoją pracę. Praca ma sens, jeśli można od niej odpocząć.
- Ale ze mną nie będzie żadnego kłopotu. Obiecuję.
- Akurat.
- Naprawdę. Żadnego kłopotu! - Piotruś złapał się za włochatą pierś i tym samym prawie dokonał miejscowej autodepilacji.
- Tylko miesiąc. Proszę!
- Yhm. Godzić się na takie kretyństwa, jakie wygaduję? To ma nie zwiastować kłopotów?
- Bardzo mi zależy...
- Ale na rokoko pan się zgodził? - Julka załamała ręce. - Przecież ja żartowałam. W życiu bym na takie coś nie wpadła, żeby się szarogęsić w cudzym domu! I poza tym rokoko odpada. Okropność.
- Uff, trochę mi ulżyło. - Piotruś nieznacznie potarł czoło, a następnie wykonał taki ruch, jak gdyby zamierzał paść na kolana. - Pani Julianno, ja pani potrzebuję, pani jest najlepsza! - wyartykułował z prawdziwą rozpaczą. - Czy jest coś, co by mogło panią przekonać?
Julka miała dość.
Tak, pozostawało jej przybrać postawę kategoryczną, zapłacić rachunek i grzecznie się pożegnać.
Tylko co dalej?
Podrepcze umęczona na przystanek i wsiądzie do autobusu, gdzie aromat kilkunastu spoconych ciał pozbawi ją węchu na resztę dnia. Wywalczy miejsce siedzące, powachluje się gazetą, a następnie ze wszystkich swoich sił postara się w tym upale nie skonać. Na samą myśl, że wieczorem znowu musi wrócić do centrum, aż się wzdrygnęła.
- Jest coś - wypaliła z głupia frant. - Poproszę o samochód. Ewentualnie o dorożkę. Z klimatyzacją i bacikiem. Obowiązkowo. Bez klimatyzacji i bacika odpada.
- Z dorożką byłby kłopot, ale... może być alfa romeo? - W oczach Piotrusia rozszalała się nadzieja.
- Nie jestem wybredna - łaskawie wyraziła zgodę. - Może być. Czy aby sprawna?
- Przecież nie dałbym pani jakiegoś gruchota.
Zbystrzała. Dotarło do niej, że znowu ktoś tu nie zrozumiał żartu.
- Momencik. - Odsunęła filiżankę. - Nie chcę ani gruchota, ani...
- O, przepraszam, to cudowny samochód. Mam go od dwóch tygodni. Będzie pani bardzo zadowolona.
- Panie Piotrze...
- Pani Julianno!
O rany. Czy ten uroczy mężczyzna nie postradał czasem zmysłów? A może to z nią jest coś nie tak. Zdecydowanie upały jej nie służą.
- Przecież z tą dorożką i samochodem nie mówiłam poważnie!
- Ale dlaczego? Pieniądze to nie jest problem - zapewnił rozbrajająco. - Naprawdę. Proszę to potraktować jako miesięczną zapłatę za ciężką pracę. Poza tym - dodał z ociąganiem - ja nawet miałbym interes w tym, żeby pani to auto przyjęła, bo... tego jeszcze nie mówiłem. Chciałem prosić, żeby przyjeżdżała pani do mnie. Do Katowic.
- Słucham? - Uniosła w zdziwieniu brwi.
- Wiem, pewnie to brzmi mało zachęcająco. Katowice, Częstochowa, odległości, ale... - Zaczął się kręcić, postękiwać i ogólnie czynić rozmaite krygujące sztuki. Aż żal było patrzeć. Przy zwiniętej w rulonik serwetce Julka westchnęła, ale zawzięła się. Nie pomoże mu, poczeka na dalszy rozwój wypadków. - Nie znoszę tego miasta - padło wreszcie spod okna tonem usprawiedliwienia.
- Częstochowy? O, nie ma pan przecież obowiązku. Ja dla odmiany nie znoszę Katowic.
- Ale pani Julianno... Może alfa romeo... Czerwona... Może by pani polubiła?
- Czerwonym jeżdżą strażacy.
- To przemalujemy! - Pan Piotruś rozłożył uradowany ręce i Julka zgłupiała do reszty. - Białym jeździ pogotowie, niebieskim... policja, to może zielony? Kolor nadziei. Proszę, jak pięknie. Może być zielony?
Musi ją przekonać.
Ta kobieta to jego jedyna nadzieja.
Wiele o niej słyszał. Julianna Rzepka. Młoda, ale już znana psychoterapeutka. Stypendia zagraniczne, własna praktyka i, co najważniejsze, nowatorska terapia polegająca na ścisłym kontakcie z pacjentem. Żadnych klinicznych dystansów. Przyjaźń. Na tym mu właśnie zależało - żeby spędzała z nim jak najwięcej czasu. Na razie nie szło najlepiej, ale auto mogło przechylić szalę. Przyda się jej samochód. Z tym rzeczywiście nie było żadnego problemu. On sam w obecnej sytuacji już go nie potrzebował.
- Pani Julianno, mam pomysł. Chodźmy na parking. Wtedy zadecydujesz... To jest, przepraszam, wtedy pani zadecyduje.
Zamrugała niepewnie rzęsami, które chyba przyciemniała jakimś kosmetycznym mazidłem, bo nie przypominały w słońcu płynnego miodu tak jak włosy. Zauważył, że pod wpływem rozmowy albo panującego w kawiarni skwaru zaróżowiły się jej policzki. Ładna. I wzbudzała zaufanie.
- Proszę mi tu nie paniować. Julka jestem. - Wyciągnęła energicznie rękę i dopiero wtedy odetchnął.
Coś zaczynało się w tym impasie przełamywać. Dobra nasza.
- Piotr. - Tak się ucieszył, że chciał tę kształtną kobiecą rękę ucałować, ale pani psycholog ofuknęła go jak rozeźlona kotka.
- Nie znoszę cmokania. Cmoknij coś innego, jeśli musisz, Piotrusiu. Nie wiem, stolik, lampę... Ale mnie oszczędź, ja cię proszę.
Zabawna osóbka.
- Oczywiście, zapamiętam. Żadnego cmokania. Julianno, zapraszam. - Wstał, ukłonił się z galanterią i wskazał wyjście. - Zaparkowałem na sąsiedniej ulicy.
Nareszcie. Siedział tu jak na szpilkach. To Julka wybrała Bliklego, nie wypadało kręcić nosem. I to jak wybrała. Aleja! Samo serce Częstochowy. Wręcz główna arteria tętniąca ciekawskim, natrętnym tłumem. Na szczęście dzisiaj ziało tu pustką, pewnie ze względu na pogodę - już rankiem każdy szukał choćby skrawka cienia, spacer po zalanej słonecznym żarem ulicy nie wydawał się najlepszym pomysłem.
- I nie myśl, że skoro przechodzę z tobą na ty, to oznacza, że się zgodziłam - pospiesznie zastrzegła.
- Nic podobnego nie myślę.
- Autobusy to jest generalnie bardzo wyyygodne rozwiązanie - szczebiotała. - Nie muszę się martwić o parking, o benzynę i takie tam. Yyy... Radio oczywiście ma? Ten twój wóz?
Piotr właśnie zastanawiał się, czy on aby nie jest zbyt radosny jak na kogoś mającego problemy emocjonalne. Szczerzył zęby, a powinien wyglądać na człowieka zagubionego i potrzebującego wsparcia. Jeszcze Julka pomyśli, że udaje.
A otóż nie udawał.
Od miesięcy trawił go tak nieznośny niepokój, że jedynym skutecznym sposobem odzyskania równowagi okazywało się odpalenie komputera, choć próbował spotykać się ze znajomymi, a nawet zapisał się na jogę. Nic z tych rzeczy. Najlepiej pomagała jego ukochana gra. Heros V. W tym świecie rządziły zupełnie inne prawa. Wszystko proste jak drut. Dobro i zło. Włócznie mokre od krwi wroga zabitego w uczciwej walce. Miecze, maczugi, artefakty i czary. Sam miód i łopot rycerskich szat. Żadnych Włochów. Tylko ile można siedzieć przed komputerem? Terapia. Tak. Najlepszy z możliwych pomysłów.
A jeśli i to nie pomoże, strzeli sobie w łeb.
Albo skoczy z mostu.
Ewentualnie z wieży.
Cezary Trębacz przejeżdżał trasę z Katowic do Częstochowy w godzinkę. Czasem pokonywał ją dwa razy dziennie, jeśli akurat musiał coś skonsultować na uniwersytecie. I tak przez cały ostatni tydzień. Katowice-Częstochowa, Częstochowa-Katowice.
Ale nie narzekał.
W ogóle nieźle to sobie w życiu wykombinował. Ma pracę, która daje mu satysfakcję i zapewnia przygodę. Nie siedzi zmartwiały za biurkiem, nie obsługuje rozchimeryzowanych klientów i nie wyczekuje osiemnastej jak zbawienia. Grzebie sobie w ziemi, a co! Znaleźć fragment szkieletu i na jego podstawie określić choćby przyczynę śmierci, to dopiero frajda. Oczywiście, byli i tacy, dla których frajda wiązała się z przewidywaniem hossy czy bessy, ale on nie zamieniłby swojej genetyki i paleoantropologii na żadne pieniądze. Zresztą, po wyprawie do Kenii i odnalezieniu kości gnykowej homo erectus stał się w Polsce... hm, bez fałszywej skromności, stał się po prostu sławny! Znalezisko nad Logipi otworzyło mu już niejedne drzwi. Jak choćby te w Częstochowie. Kiedy podczas prac ogrodniczych na klasztornych wałach odkryto wiekowy szkielet człowieka, kogo wezwano na miejsce?
Cezarego Trębacza, rzecz jasna.
To on wraz z profesorem Lesiakiem z Wrocławia zajął się organizacją prac. A ponieważ profesor, a zarazem jego serdeczny kolega, nie mógł codziennie bywać w klasztorze, właściwą pieczę nad przedsięwzięciem trzymał on. Aż do dzisiaj.
O ósmej rano pewnie już wszyscy byli na swoich stanowiskach. Wszyscy z wyjątkiem Cezarego. Tak bladym świtem uaktywniała mu się dopiero prawa półkula mózgowa. Lewa trwała w umysłowym odrętwieniu i miała ochotę podrapać się po tyłku, ewentualnie zakurzyć papierosa. Obie zaczynały współpracować w miarę kompatybilnie znacznie później. Dlatego dla zastępcy kierownika wykopalisk odpowiednią godziną do rozpoczęcia pracy była jedenasta. Postanowił, że powrót Lesiaka tego nie zmieni.
Przed pracą zawsze można przecież tyle zrobić. Teraz na przykład objeżdżał miasto w poszukiwaniu skrótu, a za chwilę sobie elegancko zaparkuje i skoczy na śniadanko do Skrzynki. Rozpustnie wrzuci do żołądka dwa naleśniory mediolańskie (słowo naleśnik za bardzo nie oddawało rozmiaru potrawy) i popije je kawą.
Z głównej ulicy skręcił w Szymanowskiego, gdzie koła turkotały, uderzając o kocie łby. Z architektury budynków wciąż spozierał ponury duch komunizmu, za to bełkot miasta prawie tu milkł, betonowe kolosy po obu stronach drogi działały jak stopery. Ucinały dźwięki, pozwalały słyszeć własne myśli.
A Cezary myślał o swojej byłej dziewczynie.
I o tym, jaki był głupi. Wiedział, że Lutka chce się rozmnażać i marzy o rodzinie. To nie! Władował się w ten związek, mimo że przewidział finał. Klapa. Od początku powinien był omijać Lutkę szerokim kołem i szukać jakiejś babeczki, która nie domagałaby się cyrografu w postaci wspólnego kredytu. Już się rozpędził.
O nie, nie, nie.
Żadnych formalnych deklaracji i dobrowolnych podpisów pod pismami odbierającymi wolność. Kiedy wyraził swój sprzeciw, do Lutki wreszcie dotarło. Nie będzie żadnego: „Żyli długo i szczęśliwie”. Poszukała więc sobie jakiegoś safanduły z mniejszym stężeniem testosteronu, który ją jednak należycie zapłodnił. Oczywiście to ostatnie odbyło się w tajemnicy. Cezary został postawiony przed brzemiennym faktem. I dobrze.
Świat jest pełen kobiet. Pełen chętnych i słodkich niewiast.
Przy tym niektóre dziewoje (Cezary zaryzykowałby nawet stwierdzenie, że jest ich zastanawiająca większość) mają wypisane na czole mieniącymi się literami: PRO VAGINAS IN CORDIS. Z wyraźną przykrością stwierdzał, że podboje przestały być jakby aktualne. Dawniej to człowiek przynajmniej się rozwijał, układał programy artystyczne: wiersze, gitara, kwiaty... A teraz nastała cielesna jednomyślność. Ale znowu do czasu. Baby jak to baby. Po wszystkim prawie każda rozładowana kobiecość dostaje romantycznego kociokwiku i ma nadzieję na wspólne śniadanie, potem na wspólne mieszkanie, a w końcu na dorodny owoc miłości w postaci rozdartego oseska w różowym beciku. W mordę! Jakoś nie czuł potrzeby przedłużania linii Trębaczów i gmerania w ciepłych kupkach. Miał w życiu ważniejsze rzeczy do zrobienia. O!
Jak na zawołanie na chodniku dostrzegł jędrnego rudzielca o krągłych kształtach. Miedziane włosy tworzyły wokół jej głowy płomienną aureolę i przy każdym ruchu leciutko muskały ramiona. Skóra biała, perłowa. Piersi pełne, nogi pierwsza klasa. Buzię miała drobną, błąkał się po niej rozbrajający grymas, jakby się nad czymś mocno zastanawiała. Znaczy się: rozumna bestia. Mniam, mniam. Ogólnie biorąc - potężny ładunek zmysłowej energii i tryskający okaz zdrowia w jednym ciele. Chyba dlatego dziewczyna skojarzyła mu się naraz z kubkiem parującego mleka. Aż go coś w środku oparzyło. Zagapił się i...
Ciach!
Wjechał cofającemu właśnie facetowi w zderzak i, jak nic, rozwalił mu światło. Co za pacan! Nie widział go? Na moment wszyscy zamarli. Cezary, ruda (zdążyła strzelić w niego zielonym okiem) i wielkolud z alfy romeo, który kurczył się za kierownicą, zamiast w amoku wyprysnąć z auta i co najmniej rozdyźdać sprawcy mó...
entlik