Krzyz Nilu A5.doc

(2258 KB) Pobierz
Krzyż Nilu




Jan Niżnikiewicz

Krzyż Nilu

 

 

Wydanie polskie  1997.

 

 

Akcja Krzyża Nilu, powieści z gatunku fantasy, rozgrywa się w okresie panowania Ramzesa II, kilkadziesiąt lat po exodusie Żydów z Egiptu do Izraela. W pobliżu Memfis pojawia się człowiek zwany Neferem, którego możliwości i wiedza stają się przedmiotem nieustannego pożądania wywiadów - faraona, wezyra, kapłanów i Żydów. Nefer jest człowiekiem nam współczesnym, Europejczykiem, wysłanym przez areopag bogów, którzy wszyscy, od Jahwe po Imhotepa i Tota, okazują się być niższym wcieleniem tego samego Absolutu. Wypełnia on eksperymentalną misję, mającą na celu ratowanie świata. Wojna wywiadów angażująca bez reszty wszystkie strony konfliktu, zaskakująca akcja o narastającym napięciu, prowadzi do nieoczekiwanego finału.


 

 

 

 

 

Ukazanie się tej książki najbardziej zaskakuje jej autora, dogłębnie przekonanego, że pozostawiony sam sobie poprzestałby na napisaniu do szuflady zbioru nowel o medycynie antyku. Stało się jednak inaczej. Sprawili to Grażyna i - szczególnie - Sławek Bral, któremu dziękuję za to, że chciał zostać ojcem duchowym, wielomiesięcznym opiekunem i wreszcie bez reszty zaangażowanym akuszerem tej powieści. Nie zapominam też przyjacielskich rad i pomocy, jaką uzyskałem od Ludwiki Zawistowskiej oraz Ani Czekanowicz, a także starań Teresy i Andrzeja Chrzanowskich oraz Damiana i Kajetana Słoninów, bez których manuskrypt tej książki nadal czekałby wypełnienia swojego losu.

Autor


Prolog.

Pojęcie „doskonałość” używane jest sporadycznie. Rzeczy doskonałe mają miejsce niesłychanie rzadko, a występują głównie wówczas, gdy są dziełem natury lub twórczą symbiozą genialnego umysłu, talentu, inteligencji i wyobraźni. Ale nigdy nie było żadnej wątpliwości, że UCE - Universe Center of Education - zasługiwało w pełni na miano czegoś doskonałego, może nawet najdoskonalszego.

Całe szóste piętro nie rzucającego się w oczy gmachu zajmował Department of Strategic Substances. Tę nazwę nadano mu kiedyś, na samym początku istnienia. Właściwie tylko tradycja i przyzwyczajenia personelu sprawiały, że trwała nadal, mimo że zadania, jakimi tam się obecnie zajmowano, nie miały żadnego związku ani ze strategią, ani z materią, ani tym bardziej z jakimikolwiek substancjami. Ktoś, gdzieś, kiedyś przewidująco zaplanował, że właśnie taki zewnętrzny wizerunek tej instytucji będzie dla niej najkorzystniejszy. Ten ktoś zadbał również, by pozory traktowano jak rzeczywistość.

Przypadkowi przechodnie i interesanci innych departamentów, zlokalizowanych na niższych piętrach, a nawet średni personel licznych komórek naukowych, technicznych oraz organizacyjnych rozrzuconych po całym gmachu właściwie nie miał pojęcia o istnieniu DSS. Nieliczna grupa specjalistów wiedziała, że taki wydział w ogóle jest, ale już o jego strukturze i zadaniach miała ledwie mgliste wyobrażenia.

Prawdę o DSS, jego rzeczywistej roli, funkcjach, zadaniach i niekonwencjonalnych metodach pracy znali nieliczni. W istocie bowiem Departament zajmował się starannie przed opinią publiczną skrywaną supertajną i długofalową obserwacją zjawisk występujących w nie do końca rozpoznanym i zdefiniowanym przez naukę jakimś z wymiarów zmieniającej się i wzajemnie przenikającej czasoprzestrzeni. Analizował też zjawiska, w których jedna chwila znanego i określonego ziemskiego układu czasu mogła odpowiadać latom, wiekom, a nawet erom układu innego. I odwrotnie: tysiące lat czasoprzestrzennej rzeczywistości ziemskiej mogło stanowić zaledwie chwilę rzeczywistości innej, mimo że współistniejącej z nami, to jednak niepoznawalnej, niemierzalnej wiedzą dostępną przeciętnemu ludzkiemu umysłowi. W DSS nazywano to badaniem zjawisk w przedłużonym lub skróconym czasie.

Wtorek nigdy nie stanowił specjalnie wyróżniającego się dnia. Godzina piąta rano nie była również tą, która z jakichś względów cieszyłaby się u kogokolwiek szczególną popularnością. Ale właśnie w ten szczególny wtorek, tuż przed piątą, specjalne windy i przemyślnie zakryte przed oczyma ciekawskich ruchome schody dowoziły z rozległego kompleksu Universe Center of Education do holu głównego Department of Strategic Substances grupę starannie dobranych osób. Godzinę, datę i skład uczestników tego spotkania oznaczono klauzulą najwyższej tajności. Była niezbędna, UCE bowiem od niepamiętnych czasów stanowiło przedmiot stałej penetracji różnych wywiadów i permanentnej obserwacji mediów, wietrzących w tym miejscu możliwość zdobycia zawsze ciekawej informacji, a także - niekiedy - prawdziwej publicystycznej sensacji. Toteż gdyby teraz do wiadomości publicznej przedostała się wieść o tym spotkaniu oraz nazwiska osób biorących w nim udział, mogłyby wystąpić niepotrzebne komplikacje, ba! osoby niepowołane a sprawujące pełną - jak im się wydawało - merytoryczną i finansową kontrolę nad Universe Center of Education mogłyby zacząć stawiać niewygodne pytania. Zapewne zaistniałaby konieczność udzielania odpowiedzi, oczywiście nieprawdziwych, niczego nie ujawniających, lecz uspokajających opinię publiczną.

Na szóste piętro nie docierały nigdy osoby „z ilorazem inteligencji mniejszym niż czterysta. Dopuszczano tam jedynie tych, o których wiedziano, że potrafią sprostać zadaniom mającym dla ludzkości największe znaczenie. Oni właśnie opracowywali plany superważnych i jednocześnie supertajnych projektów i eksperymentów, oni kontrolowali ich przebieg i odpowiadali za wyniki. Potrafili zanalizować każdy problem, przewidzieć wszelkie zagrożenia, celowo wykorzystać przypadki z teorii prawdopodobieństwa, teorię zaś względności zaprząc w służbę najbardziej fantastycznego naukowego eksperymentu.

W dźwiękochłonnym pomieszczeniu, fachowo zabezpieczonym przed podsłuchem, zebrali się sami swoi. Niektórzy od lat pracowali razem, ale część nowo przybyłych nie widziała się od dawna. Mimo to wszyscy byli świadomi odpowiedzialności za decyzje, jakie w najbliższych godzinach przyjdzie im podjąć.

Punktualnie o szóstej na ścianie rozjarzył się mały ekran, pojawiły się na nim imiona, a może tylko znaki tożsamości, z których każdy przyporządkowany był jednej osobie wchodzącej w skład gremium. Od góry ekranu w dół biegła kolumna imion: Brahma, Enlil, Ozyrys, Kukulcan, Imhotep, Ooanes, Ptah, Wirakocza, Ra, Quetzalcoatl, Tot, Set... Uczestnicy spotkania podchodzili kolejno do ekranu i do identyfikacyjnej płytki umieszczonej obok przykładali dłoń, po czym przechodzili do następnego pomieszczenia.

Na dużym stole w kształcie podkowy zamontowano komputery najnowszej generacji, tak nowoczesne, że nawet oni - najbardziej wtajemniczeni - widzieli je po raz pierwszy. Odszukali swoje miejsca. Przygasło światło i pojawił się duży holograficzny napis creatory syndrome.

Wiedzieli, co to znaczy. Każdy z nich na klawiaturze swego komputera wcisnął poprzeczny szeroki przycisk, który kiedyś oznaczano symbolem „enter”, ale obecne jego funkcje nie miały już nic wspólnego z uruchamianiem aparatury. Na ekranach pojawiła się niewielka planeta z zaznaczonym kształtem kontynentów. Najazd kamery wyodrębnił Amerykę Północną. Przez kilka chwil szybko przesuwały się mało wyraźne, nierozpoznawalne obrazy. Stopklatka: na ekranie wykwitł tytuł leżącej przy ulicznym krawężniku gazety: „Washington Post”, 15.02.1996 roku. Ponowny odjazd obrazu w górę i widok smogu nadmorskiej metropolii z wysokimi budynkami i statuą kobiety, trzymającej w wyciągniętej ręce płonący znicz. Zmiana pejzażu: mała wyspa na Oceanie Indyjskim. Na płycie małego lotniska napis: Małe. Kamera omiata brzegi wyspy porośniętej kępami kokosowych palm. W szmaragdowym atolu kąpią się roześmiani ludzie. Kamera ślizga się po wodzie i powoli kieruje obiektyw na rozłamujący się w dali tankowiec, z którego wypływa ciemnobrunatna maź, spychana wiatrem na niezbyt oddaloną plażę.

Zmiana obrazu. Ogromny zespół szaroczarnych chmur; kamera przebija się wolno przez gęste opary. Pod nimi niezwykle szeroka rzeka, na której rybak wyciąga z sieci dużego jesiotra. Do ciała wielkiej ryby zbliża licznik Geigera, po czym wyrzuca zdobycz do wody. Na burcie łodzi wymalowany cyrylicą napis Jenisej.

Odjazd kamery w prawo. Miliony komarów tworzą ciemną chmurę. Obok torów kolejowych odrapany zielony budynek z napisem Norylsk. Widać przewrócony słup graniczny z napisem ZSRR. Zmiana obrazu. W dali widnieje łańcuch wysokich ośnieżonych szczytów. Na najwyższym kilka proporczyków. W zbliżeniu widać mało wyraźne godła państw.

Gwałtowny przeskok i następny plan. Na ekranie pokazują się góry nieco niższe, brązowe, bezdrzewne. Brak roślinności. Brzydkie miasto, w którego centralnej części rysuje się wyraziście biało-czerwony, szlachetny w proporcjach gmach, a nad nim napis: Chińsko-Malajskie Sympozjum Handlowe, ów gmach to słynny Pałac Potala. Obok napis: Autonomiczny Tybetański Region Chińskiej Republiki Ludowej.

Szybka ucieczka kamery w bok. Charakterystyczny kształt grzyba reakcji termojądrowej. Zmieniające się szybko obrazy pokazują etapy eksplozji.

I znów zmiana planu. Nieznany operator kieruje kamerę na morze. Japoński statek strzela z działa dziobowego do nurkującego wieloryba. Na ekranach widać ślady krwi rannego olbrzyma, pogrążającego się w wodzie, i dziką radość skośnookiej załogi. Poprzez bezmiar Oceanu Indyjskiego kamera wędruje na zachód, mijając Madagaskar, na moment jakby niechcący omiata samotny szczyt Kilimandżaro, ślizga się nad ogromnym obszarem dziewiczego lasu w dorzeczu Konga i zjeżdża na południe kontynentu. Na ściennym ekranie wykwita mapa Republiki Południowej Afryki. Jest zakreskowana. Pojawia się obraz dużego nowoczesnego miasta. Na ulicach barykady. Oddziały czarnych ostrzeliwują białych i odwrotnie. Czujny ukryty snajper, precyzyjna długa luneta na wysmukłej lufie, niezawodne oko zbliżone do obudowy okularu. Strzału nie słychać, ale wyraźnie widać odrzut broni.

Kamera przesuwa się nad spękanym stepem. Jezioro Wiktoria, potem wstęga Nilu. W dole widoczne trzy charakterystyczne ostrosłupy piramid. Zajmują teraz cały kadr, który nieruchomieje.

Obraz znika, pojawia się pulsujący czerwienią napis: Wprowadź do komputera-matki zapis swoich przemyśleń! Rozlega się cichy stukot naciskanych klawiszy. Urządzenie w ciągu kilku sekund dokonuje analizy wprowadzonych informacji. Taki sam jak poprzednio napis obwieszcza: Dokonano weryfikacji „Operacji Implant”. Wstęp do symulacji manewrów przed rozpoczęciem realizacji programu „Mesjasz”. Uwzględniono wszystkie dostarczone opcje oraz teorię katastrof i przypadków. Dokonano wyboru. Osobnik numer 11176325116. Właściwe, odpowiadające potrzebom eksperymentu, ogniwo kodu genetycznego. Mężczyzna. Wiek - trzydzieści pięć lat. Europa Środkowo-Wschodnia. Wykształcenie wyższe, lekarz; zdrowy, przeciętny, zrównoważony. Idealny środek rozrzutu. Czy są pytania?

- Czy obiekt jest świadomy roli, jaką mu wyznaczono?

- Nie.

Rój punktów przekształcił się na ekranie w poziome pasy, przesuwające się w prawo i w lewo, odtwarzając szczegóły twarzy od zmarszczek na czole do owłosienia brody. Początkowo biało-czarny obraz postaci zmienił się w kolorowy. Twarz mężczyzny ukazywana jest w różnych ujęciach i rzutach, niczym aksjonometryczna bryła. Potem niknie, a na ekranie pojawia się pytanie:

- Czy są sprzeciwy ?

Odpowiedź jest jednoznaczna i jednomyślna.

- Brak negacji. Komputer odlicza czas rozpoczęcia „Operacji Implant”

- Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć…


Rozdział 1.

Obudziłem się w kurzu na skraju kamiennej drogi wśród palmowych gajów. Z mętnego kanału unosił się mdły zapach gnijących traw. Jego środkiem spływały strzępy zielska i nenufarów. Obydwa brzegi gęsto porastał lotos i kwiaty podobne do hiacyntów. Daktylowe palmy wyciągały ku niebu liście, przypominające kształtem rozczapierzone palce wzniesionych rąk. Wśród zgiełku nie kończących się awantur uwijały się tam małe wiewiórki. Narastała spiekota poranka, żar rozpraszał resztki nocnej mgły i wysysał ostatnie krople rosy.

Podniosłem się z trudem. Czułem ból mięśni, szum w głowie, drżenie nóg. Niepewnie zrobiłem kilka kroków. Usiadłem na brzegu kanału, usiłując przypomnieć sobie cokolwiek, co wyjaśniałoby powody, dla których znalazłem się w tym nieznanym miejscu i w dziwnym stanie: byłem nagi. Wprawdzie obok leżał jakiś pas białego materiału, ale nie był moją własnością. Z nawyku usiłowałem sprawdzić czas. Znikł jednak zegarek, a także obrączka i łańcuszek. Nie ukrywam - poruszyło mnie to. Pomyślałem, że zostałem okradziony albo pozostaję w stanie psychozy, wypełnionej kolorowymi wizjami fantasmagorycznych snów. Przeżuwałem różne myśli, przesuwając ciało za wędrującym cieniem.

Ktoś musiał mnie cholernie urządzić... A może to ja sam? - zastrzegłem się, aby nie spłoszyć resztek nieśmiałej nadziei, że to tylko resztki majaków nocy. Nie wyglądało to jednak na sen. Wpatrywałem się w zakurzony lotos, usiłując nieporadnie wycisnąć cokolwiek ze swej wyraźnie zmętniałej pamięci. Zaraz, zaraz, coś w niej jednak tkwiło. Właśnie tam, gdzieś głęboko - zima, śnieg, mróz... A tutaj... palmy daktylowe, lotos, kanał i co najmniej 40°C...

- Niech to diabli — powiedziałem głośno i z obrzydzeniem splunąłem w nurt. Nie przyniosło mi to wielkiej ulgi, poczułem się jednak trochę lepiej.

Dokładnie obejrzałem swoje ręce, nogi, żebra, brzuch. Nic - żadnych śladów, żadnych objawów. Coś jednak było nie tak jak zwykle. Obmacałem głowę - była cała, ale nie miałem na niej włosów!

Spojrzałem na leżący płat materiału i na swoją nagość. Nie miałem wyboru. Tkaninę potraktowałem z szacunkiem girlsy, wkładającej przed występem ostatnią parę rajstop, i ruszyłem wzdłuż kanału. Droga musiała prowadzić do jakiejś osady, do ludzi. Idąc czułem narastający niepokój; wewnętrzny głos coraz natarczywiej ostrzegał, że sytuacja, w jakiej się znalazłem, nie jest dziełem przypadku. Moje wewnętrzne ja mówiło mi: bądź czujny.

W ostrych promieniach piekącego słońca wlokłem się noga za nogą. Wreszcie w oddali dostrzegłem zarys budowli do złudzenia przypominającej piramidę. W niewielkiej odległości od niej zauważyłem osiedle glinianych domków, stojących nad brzegiem wąskiego kanału, na którym kołysały się łódki z sitowia. Właśnie stamtąd dobiegła mnie pieśń rybaka, który wprawnym ruchem zarzucał niewielką sieć. Siatka śmignęła w górze. W locie jej odważniki ułożyły się promieniście, zagarniając najpierw powietrze, potem wodę, wreszcie zapewne i ryby. Ku mojemu zaskoczeniu rozumiałem słowa towarzyszące melodii. Były proste i brzmiały mniej więcej tak: „O Wielki Boże, daj pokój i spokój mojemu domowi. Daj mi zadowolenie z żony, pociechę z dzieci. Spraw, aby te ryby były bardziej głupie niż zazwyczaj, i nakaż, aby tłuste tilapie nie chowały się w dziurach na dnie, skąd moja sieć ich nie wyciągnie!”

Widziałem sylwetki ludzi rozpalających ogniska. Mimo odległości czułem zapach pieczonego chleba i placków, smażonej ryby i krojonej cebuli. Wolnym krokiem zbliżałem się do wioski. Kobiety, zajęte odwiecznymi porannymi zajęciami, nie zwracały uwagi na liczne potomstwo. Między dziećmi wybuchla bójka, której przyglądały się bez specjalnego zainteresowania leżące w cieniu wyliniale psy.

Dzieci zobaczyły mnie pierwsze. W powietrzu zastygły zaciśnięte piąstki, usta otworzyły się w zdumieniu, rozległy się okrzyki strachu.

W rytualnym geście powitania podniosłem rękę i trzymałem ją tak, aż zakończyła się ucieczka kobiet, dzieci i rozespanych mężczyzn, wybiegających zza trzcinowych mat zastępujących drzwi. Spowodowałem panikę. Z głośnych krzyków wypełniających powietrze zrozumiałem jedynie słowo „nateru”, oznaczające nadzorcę.

Wszedłem między kamienne paleniska, nad którymi wisiały gliniane garnki z warzoną strawą. Pod dachami przewiewnych szałasów stały konwie. Niektóre zapieczętowane woskiem, inne zatkane zwyczajnymi drewnianymi czopami. Jedna była otwarta. Wewnątrz znajdowało się ziarno. Obok leżały dwa płaskie, żłobkowane kamienie, na dolnym zauważyłem biały pył. Dotknąłem palcem: mąka, zwyczajna mąka. Wtedy poczułem swąd spalenizny i w ostatniej chwili z rozgrzanych kamieni oderwałem nieco nadpalone podpłomyki. Lekko osolone, z dodatkiem cebuli, mogły zaspokoić pierwszy głód. W innym obejściu wyłowiłem z garnka kawałki ugotowanej ryby.

Na niewielkim pagórku zobaczyłem małą świątynię. Podobnie jak nędzne domostwa, ją również ulepiono z gliny, tylko niedbale pobielono wapnem. W środku stała figurka nie znanego mi bóstwa. Wpatrując się weń dokładniej, zobaczyłem u dołu znany symbol. Był to ankch - krzyż z pętlą zamiast górnego ramienia, krzyż Nilu, symbol życia. Byłem w Egipcie! Chryste!

Usiadłem i spróbowałem odtworzyć sobie wszystko, co przeżyłem od chwili obudzenia. Analizowałem sytuację czując, że to, w czym tkwię po uszy, jest całkowicie realne. Widziałem, słyszałem, czułem zapachy, odczuwałem ból, głód, pragnienie, rozumiałem mowę tych ludzi. Dlaczego jednak spowodowałem ich ucieczkę? Wchodziłem do domów, znajdowałem tam prymitywne prycze z wyplatanymi materacami, trzcinowe wezgłowia, zamiast poduszek wymodelowane deseczki, drewniane krzesła bez oparcia, żadnych skrzyń, mebli, zamiast podłóg zwyczajne klepisko z ubitej gliny. Walały się po nim porozrzucane kawałki przybrudzonego materiału; większe chyba dla kobiet, mniejsze pewnie dla opasania męskich bioder. Nigdzie nie dostrzegłem bodaj śladu papieru, plastiku, szkła ani blachy. To było tyleż niezwykłe, co niepokojące. Zwiedziłem większość chat, szukając przedmiotów lub narzędzi z żelaza, lecz nie znalazłem.

Słońce świeciło prawie pionowo. Cień stał się krótki. Ptaki ukryły się w koronach drzew, a powierzchni wody w kanale nie przebijała żadna ryba. Schowałem się pod jednym z trzcinowych daszków. Nieopodal zobaczyłem w ziemi otwór, w którym znikała lina, uwiązana do jednej z gałęzi tworzących dach. Wybrałem kilka metrów sznura. Wyciągnąłem kilkulitrowy, szczelnie zatkany dzban. Wyjąłem czop i usłyszałem syk. Pokazała się piana, a w moje nozdrza uderzył zapach drożdży. Piwo... W dodatku chłodne. Co za rozkosz! Wypiłem połowę zawartości i położyłem się, chcąc odpocząć. Zapewne zasnąłem. Wtedy po mnie przyszli.

Przebudzenie nie jest miłe, kiedy na szyi zaciska się pętla sznura, a ręce są mocno związane powrozem. Tym mniej przyjemne, kiedy drugi koniec linki biegnie do drewnianego rydwanu, na którym w dodatku jedzie pokazowo umięśniony osobnik. Jakby i tego było mało, za mną równym krokiem podążało trzech strażników, zbrojnych w pałki, przypominające kije do baseballa, zawierające w głowicy o kształcie gruszki kilkanaście prymitywnie obrobionych kamieni.

Woźnica rydwanu patrzył w dal. Głowę wysunął do przodu, zaparł się nogami, w prawej ręce dzierżył lejce pary dobrze utrzymanych koni, których zaplecione w warkocz ogony zakończono czerwoną kulą, splecioną z wełnianej przędzy. Przy jego płóciennym pasie zwisał prosty, poszczerbiony miecz z brązu, otoczony rzemienną siatką, a w umocowaniu łęgu tkwił oszczep, drewniany prosty łuk oraz trzcinowy kołczan, z którego wnętrza wystawały opierzone strzały.

Wjechaliśmy na wzgórze, skąd droga prawie prosto biegła w dół, ku miastu. Otoczone było murem, zbudowanym z wypalonych cegieł, ale nie miało fosy. Przy drewnianej bramie stali strażnicy. Mnóstwo osób spieszyło, chcąc zapewne znaleźć się w mieście przed zachodem słońca. Mój nadzorca zwiększył tempo i poczułem, że pętla sznura zmusza mnie do szybkiego kroku, wreszcie do biegu. Skądś rozległy się chrapliwe dźwięki rogów. Łapiąc ostatni oddech, wbiegłem do miasta. Usłyszałem za sobą łoskot zatrzaskiwanej bramy.

Opiekunowie - jeśli ich roli i zachowaniu odpowiada ta nazwa - zwolnili i wyrównali krok. Wyciągnięte pałki rytmicznie kołysały się w ich rękach w takt marszu. Przypadkowi przechodnie, gapie, mieszkańcy domów bez najmniejszego zdziwienia patrzyli na pochód.

Woźnica obrócił się i po raz pierwszy zobaczyłem jego tors ozdobiony długą ukośną blizną. Spostrzegł, że mu się przypatruję i wskazując na siebie brudnym palcem z dumą wyrzekł:

- Bitwa pod Kadisz - po czym wydał krótki rozkaz: - Zaprowadźcie go do dowódcy.

Odwiązał sznur od rydwanu i jego koniec rzucił w stronę strażników.

Schodami weszliśmy na wysoki wewnętrzny podest murów. Z góry rozciągała się rozległa panorama. Moją uwagę przyciągnęły widniejące na tle zachodniego nieba trzy stożki piramid. Patrzyłem na nie z podobnie świeżym zachwytem jak wówczas, gdy oglądałem je po raz pierwszy. Słońce świeciło gęstniejącą już czerwienią zachodu, odbijającą się w złotych kulach umieszczonych na szczytach czarnych piramidionów i różowych okładzin z asuańskiego granitu, pokrywających dolne partie ścian piramidy Cheopsa. Czułem, że robi mi się duszno i gorąco, a potem zimno. Przed oczyma zaczęły latać iskierki. Rozpaczliwie rozglądałem się wokół. Chryste, piramidy jeszcze z okładzinami, kanały na pustyni, Sfinks z nie uszkodzonym nosem, rydwany, maczugi... A Kair? Gdzie jest znany mi współczesny, wielomilionowy Kair...? Resztką gasnącej świadomości zacząłem wreszcie rozumieć szokującą prawdę: brutalnie wyrwano mnie z mojego właściwego czasu i jakimś niewytłumaczalnym sposobem przeniesiono w inną epokę. Gdy dotarło to do mojej świadomości - zemdlałem. Powrót do rzeczywistości znów był mało przyjemny i... mokry. Polewano mnie wodą i chyba moczem z urynału. Śmierdziałem ja, podłoga, na której leżałem, oraz ci, co byli ze mną. Jeden ze strażników dostrzegł, że otwieram oczy i dwukrotnie kopnął mnie w żebra, a kiedy rękoma próbowałem je zasłonić, piętą rozpłaszczył mi górną wargę i nos.

- Ty ośli gnoju! - wrzeszczał. - Nie udawaj pątnika! Przez ciebie spóźniamy się do naszych żon.

- Zostaw go - krzyknął drugi. - Dowódca może chcieć z nim rozmawiać.

Wyszli, zatrzaskując drzwi. Ich łoskot ostatecznie uświadomił mi, że jest to wprawdzie nie wspaniała, ale na pewno izolacja. Z trudem oddychałem przez rozbity nos. Czułem, jak obydwa moje górne siekacze ruszają się niczym joystick, ułatwiając jedynie plucie. Próbowałem się ochłodzić, przykładając gorące czoło do kamiennych płyt.

Po kilku godzinach doszedłem do wniosku, że zwariowałem i mimo iż tego nie dostrzegam, w rzeczywistości przebywam w szpitalu psychiatrycznym, a wszystko, co mnie dziś spotkało, to jedynie złudne widziadła. Z rozsądku postanowiłem się w to nie wgłębiać, ale te chwiejące się zęby i dobiegająca skądś grana na harfie i sistrum egipska melodia na pewno nie były reklamą mydełka Fa. Starałem się skupić i jakoś wewnętrznie pozbierać, ale poniosłem całkowite fiasko. W moim mózgu zrobiono big bang.

Było mi zimno, głodno... Ja, lekarz... Europejczyk... Niech to szlag.

Siedziałem w kucki w całkowicie ciemnej celi. Moja wyobraźnia podsuwała myśli o zapadniach, żarłocznych stworzeniach, jadowitych wężach, Bóg wie o czym jeszcze. Macając rękoma wokół, dotykałem chropowatych, ściśle do siebie przylegających płyt kamiennych. Wreszcie zlokalizowałem załom ściany i stanąłem w narożniku. Tu czułem się znacznie bezpieczniej. Odetchnąłem głębiej kilka razy i powoli, krok za krokiem, obszedłem całe pomieszczenie. W kącie znalazłem naczynie, z którego dolatywał odór moczu - i nic więcej. Zasnąłem w pozycji płodowej, łudząc się jeszcze, że wszystko, co mi się dotąd zdarzyło, jest jedynie wytworem wyobraźni.

Niestety, nie była to psychoza. Ktoś szarpał moje ramię, każąc wstać.

Wrócili ci sami dwaj, co wczoraj urządzili mi prysznic przy akompaniamencie kopniaków.

- Zbieraj się do naczelnika.

Poszedłem za nimi. Wkrótce weszliśmy do jakiegoś pomieszczenia. Przez małe okratowane okno wpadało ostre światło dnia. Obydwiema dłońmi zasłaniałem oczy, chcąc przyzwyczaić je do zmiany warunków. Z boku, na krześle w kształcie litery X, siedział mężczyzna z wyraźnym zanikiem mięśni lewej ręki. Spoglądał wzrokiem, który widywałem u naznaczonych latami pracy policjantów. Patrzył i próbował w swoich stereotypach mnie zakwalifikować. Coś mu się widocznie nie zgadzało, ale nie wiedział co. Wstał, podszedł bliżej i cicho zapytał:

- Skąd uciekłeś? Jak się nazywasz ?

Nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć, ale postanowiłem być sympatyczny.

- Naczelniku, nie uciekłem, tylko mnie tu przywleczono, a moje imię na pewno będzie ci obce. Jestem obcokrajowcem.

- Aha - powiedział po chwili. - Zapewne kupcem?

- Nie - odparłem. - Jestem lekarzem.

- No dobrze. A gdzie twoje lekarstwa, narzędzia, pomocnicy... Niczego z tobą tu nie dostarczono?

Milczałem.

- Interesuje mnie, jak spędziłeś wczorajszą noc? Jeśli tego nie wyjawisz, mogę podejrzewać, że jesteś babilońskim albo hetyckim szpiegiem. Wówczas przesłucham cię z użyciem tortur.

Krążył wokół jak kot obchodzący osaczoną mysz. Czułem zapach swojego strachu, ale na ten sygnał on zareagował pierwszy. Krótki hak z prawej ręki rozpłaszczył mi żołądek na kręgosłupie i całkowicie zablokował oddech. Usiłowałem zgiąć się w pół, ale w szczytowym punkcie skłonu jego kolano trzasnęło mnie w brodę. Wiedział, co robi. Poleciałem do tyłu, nieświadomy, że za chwilę potylicą rąbnę w kamienny mur. Znów obleli mnie wodą. Przy pierwszym odruchu obrony dostałem kopa w żebro, drugiego w skroń i z ulgą wróciłem w świat ciemności. Nie pamiętam, czy były następne seanse. Nie wiem, jak długo to trwało; przeżywałem jakieś fantazje, w których to ja byłem zawsze szybszy, pierwszy, wygrany.

 

* * *

 

Późnym popołudniem do świątyni Atuma w Om przyszedł stary kapłan, spowity w podniszczoną żółtą szatę. W ręku trzymał pokryty nacięciami podróżny kij. Minął pylony, następnie skręcił w krużganek biegnący w prawo. Bez pukania otworzył ostatnie drzwi i wszedł do niewielkiego pomieszczenia. Za stołem siedział dostatnio odziany mnich o czerwonej, nalanej twarzy, której kolor kontrastował z bielą szaty i gładko wygolonej kulistej czaszki. Wymienili taksujące spojrzenia. Młodszy, nie wstając, wolno akcentując sylaby, spytał lekceważąco:

- Co cię sprowadza, czcigodny Ptahhotepie?

Ten milczał. Po chwili, jakby nie słysząc kierowanych do siebie słów, sam spytał:

- Czy świątobliwy Sansep jest na terenie świątyni, czy też jak zwykle nadzoruje zajęcia szkoły?

- Ani tu, ani tam. Jest gdzie indziej. Ale mów, co cię do nas przywiodło? To ja decyduję, kiedy i kogo arcykapłan przyjmie.

- Wiem - odparł przybysz. - Dlatego kieruję się wpierw do ciebie, szanowny Tanemerze. Zawiadom swojego zwierzchnika, że szkolny kolega i przyjaciel chce się z nim zobaczyć w sprawach dotyczących wiary i prawdy.

Sekretarz nie zaszczycił mówiącego nawet spojrzeniem. Zastanawiał się - i może dlatego nie wykonał najmniejszego ruchu. Nie ukrywając pychy, z ledwie maskowanym lekceważeniem zabrał się do przeglądania leżących przed nim zwojów.

- Ptahhotepie - powiedział wreszcie - mówiąc o sprawach naszej wiary zapomniałeś dodać słowa „święta”. A to ważne. - Milczał znów dłuższą chwilę. - No więc, jak widzę, arcykapłan może cię przyjąć za dwa tygodnie po kolacji. Już zapisuję twoje imię. - Prawą ręką sięgnął po zaostrzoną trzcinę, chcąc na rozpostartym papirusie odnotować, co przed chwilą oznajmił starcowi. Ten flegmatycznie, bez śladu emocji, zbliżył się do stołu i niespodziewanie szybkim ruchem wyrwał z rąk urzędnika papirus i trzcinę.

- Co tutaj masz, ty świątynny nadęty dupku? Proszę, spis ofiarodawców dzisiejszego dnia. Mnie chciałeś umieścić właśnie tutaj jako oczekującego na audiencję? Za dwa tygodnie po kolacji? Starego kapłana pozwalasz sobie traktować równie niedbale, jak zwykłego fellaha?

Bez najmniejszego respektu dla godności sekretarza cisnął na posadzkę spis i trzcinę.

- A teraz dostaniesz moją lagą takie lanie, że przez tydzień nie będziesz mógł się poruszać.

Mocniej ścisnął sękaty kij i wszystko wskazywało, że zrobi z niego natychmiastowy użytek.

- Wstrzymaj się, czcigodny. Chyba rozumiesz, że arcykapłan jest jeden, a chcących audiencji wielu. Znam swoje obowiązki i mam wyraźny nakaz co do sposobu, jak je wykonywać. Ale rozumiem, że twoja sprawa jest szczególna i nader pilna. Oczywiście, w takiej sytuacji pójdę i zawiadomię świątobliwego Sansepa.

- Zrobisz to, ale obiecuję ci, że za swoje dzisiejsze zachowanie zostaniesz ukarany dwudziestoma batami.

- Za co? - oburzył się sekretarz. - Wykonuję przecież swoją pracę.

- Za to, że lekceważysz ludzi, że chęć służenia w tobie wygasła. Należy ją ponownie rozniecić.

Po dłuższej chwili pojawił się młody kapłan. Zbliżył się i skłonił z szacunkiem.

- Jestem Putyfar. Arcykapłan oczekuje w swoich apartamentach. Podążaj za mną!

Szli długim korytarzem. Na jego końcu, w otwartych drzwiach, stał Sansep. Jego niepiękną, ptasią głowę dodatkowo szpeciły dwie duże czarne brodawki; jedna nad prawą brwią, druga, większa, na policzku. Surowe rysy twarzy łagodził uśmiech, który na widok gościa gospodarz przywołał na swoje oblicze.

- Doskonale się trzymasz, Ptahhotepie. Wydaje mi się, że wyglądam jak twój dziadek.

- Nie mów tak, Sansepie. Starość zmienia każdego, jednego bardziej, drugiego mniej. Patrząc na ciebie, nie widzę różnic w stosunku do czasu, kiedy widziałem cię ostatni raz.

- Cóż za uprzejmoś...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin