Marina Nemat
Uwięziona w Teheranie
Tłumaczenie: Katarzyna Dałkowska
Tytuł oryginału: „Prisoner of Tehran”
Wydanie oryginalne 2008
Wydanie polskie 2008
Prawdziwa historia Mariny Nemat o walce, przetrwaniu i pozostaniu sobą...
Na kartach pełnej pasji i dramatyzmu książki „Uwięziona w Teheranie” jej autorka, Marina Nemat, z elegancją i wrażliwością opowiada przejmującą historię swojego życia w ojczystym Iranie, w pierwszych latach po zwycięstwie brutalnej rewolucji islamskiej pod wodzą Ajatollaha Chomeiniego. W styczniu 1982 roku Marina Nemat, wówczas szesnastoletnia dziewczyna, została aresztowana, następnie poddana torturom i skazana na śmierć za przestępstwa polityczne.
Pełna pasji, liryzmu i wrażliwości, opowieść Mariny Nemat nie ma sobie równej. W kręgu poszukiwań własnego emocjonalnego odkupienia znajdują się jej oprawcy, mąż z rodziną, a także ojczysty kraj - im wszystkim Marina ofiarowuje największy z możliwych darów: przebaczenie.
André, Michaelowi i Tomasowi;
wszystkim politycznym więźniom Iranu,
szczególnie Sh.EM., M.D., A.Sk, i KM.;
oraz Zahrze Kazemi
A jeśli modlić się, to modlitwa jedna
Na usta me zawita:
Zapomnij serce, które noszę w sobie,
Niech wolność mi zaświta!
U celu dni mych, u ich kresu
O jedno tylko proszę:
Wolną od więzów w śmierci, w życiu
Odważną,
Niechaj zachowam duszę!
„The Old Stoic” Emily Brontë
Choć niniejszą książkę należałoby zaliczyć do literatury faktu, to w trosce o bezpieczeństwo moich towarzyszek z celi, zmieniłam tożsamość bohaterów, a także dodałam do ich życiorysów pewne szczegóły, które w rzeczywistości należą do osobistej historii innych więźniów. Innymi słowy, pozwoliłam tym opowieściom wzajemnie się przeniknąć i nabrać nowych kształtów. W ten sposób, bez narażania kogokolwiek na niebezpieczeństwo czy też naruszania cudzej prywatności, mogłam bezpiecznie opowiedzieć o życiu i śmierci za murami Evin, pozostając jednocześnie naocznym świadkiem tego, co tam przeszliśmy. Jestem jednak pewna, że - mimo wspomnianych zabiegów - moje towarzyszki z celi z łatwością odnajdą siebie na kartach tej książki.
Pracując nad nią, musiałam oprzeć się na własnej pamięci, która - jak wiadomo - często nas zwodzi i oszukuje. Niektóre wspomnienia są wyraźne, jakby odciśnięte tydzień temu; inne wydają się fragmentaryczne i mgliste. W końcu minęło ponad dwadzieścia lat.
W codziennym życiu podstawowym sposobem komunikowania się pozostaje dialog. Jestem przekonana, że pamiętnik - by był wiarygodny i żywy - nie może obejść się bez niego. W mojej książce starałam się odtworzyć minione rozmowy w sposób tak bliski prawdzie, jak to tylko po ludzku było możliwe.
Stare perskie przysłowie mówi: „Dokądkolwiek się udasz, niebo będzie miało ten sam kolor”. Jednak niebo nad Kanadą było inne niż to, które pamiętałam z Iranu: miało głębszy odcień błękitu i wydawało się nieskończone, jakby rzucało wyzwanie horyzontowi.
Wylądowaliśmy na lotnisku Pearson w Toronto 28 sierpnia 1991 roku: mój mąż, nasz dwuipółletni syn oraz ja. Był piękny, słoneczny dzień. Czekał na nas mój brat, u którego mieliśmy zatrzymać się do czasu znalezienia mieszkania. Choć nie widziałam go od dwunastu lat - byłam czternastoletnią dziewczynką, gdy wyjechał do Kanady - to natychmiast go rozpoznałam.
Posiwiał nieco i przerzedziła mu się czupryna, ale górował nad podekscytowanym tłumem dzięki swojemu imponującemu, przekraczającemu dwa metry wzrostowi.
Podczas drogi z Pearson obserwowałam zza szyby samochodu przesuwający się krajobraz i zaskoczyła mnie jego rozległość.
Przeszłość odeszła i najlepsze, co mogłam zrobić - dla siebie i dla innych - to pozostawić ją daleko za sobą. Musieliśmy zacząć nowe życie w tym obcym kraju, który zaoferował nam schronienie, gdy nie mieliśmy dokąd pójść. Byłam to winna mojemu mężowi i synowi.
I rzeczywiście, zaczęliśmy żyć na nowo. Mąż znalazł dobrą pracę, doczekaliśmy się drugiego syna, a ja nauczyłam się prowadzić samochód. W lipcu 2000 roku, dziewięć lat po przyjeździe do Kanady, wreszcie kupiliśmy na obrzeżach Toronto dom z czterema sypialniami i dołączyliśmy w ten sposób, pełni dumy, do miejscowej klasy średniej, z jej zadbanymi ogródkami, lekcjami pływania, piłki i pianina dla dzieci, z przyjacielskimi spotkaniami wokół grilla.
Wtedy właśnie przestałam sypiać.
Zaczęło się od przebłysków wspomnień, gdy kładłam się do łóżka. Próbowałam z nimi walczyć, lecz prześladowały mnie zarówno w dzień, jak i w nocy. Przeszłość wracała z całą mocą i nie byłam w stanie temu zapobiec. Miałam do wyboru: albo stawić jej czoła, albo stracić rozum. Jeśli nie mogłam zapomnieć, być może kluczem miała być właśnie pamięć. Zaczęłam pisać: o moich dniach w Evin - słynnym teherańskim miejscu przetrzymywania więźniów politycznych; o torturach, bólu, śmierci; o cierpieniu, pomijanym we wszystkich rozmowach. Moje wspomnienia przerodziły się w słowa, wychodząc z narzuconego im stanu hibernacji. Wydawało mi się, że przelanie ich na papier będzie dla mnie lekarstwem. Myliłam się. Potrzeba było czegoś więcej. Nie mogłam tak po prostu zagrzebać mojego rękopisu w jakiejś przepastnej szufladzie. Musiałam podzielić się moim świadectwem.
Pierwszym moim czytelnikiem był mąż - podobnie jak inni, nie znał szczegółów mojego pobytu w więzieniu. Gdy dałam mu rękopis, schował go gdzieś po swojej stronie łóżka, gdzie przeleżał nietknięty przez trzy dni. Byłam zdesperowana. Czy przeczyta? Czy zrozumie? Czy mi wybaczy, że tak długo milczałam?
- Dlaczego mi wcześniej nie powiedziałaś? - spytał, przeczytawszy wreszcie mój tekst.
Byliśmy wówczas małżeństwem od siedemnastu lat.
- Próbowałam, ale nie mogłam... wybaczysz mi? - powiedziałam.
- Nie mam czego. Ale czy TY wybaczysz MI?
- Co miałabym ci wybaczyć?
- To, że nigdy nie spytałem.
Jeśli wcześniej miałam opory, by mówić, to zniknęły one latem 2005 roku. Wtedy na jakimś przyjęciu poznałam irańskie małżeństwo. Przypadliśmy sobie do gustu i zaczęliśmy rozmawiać o typowych codziennych sprawach: o pracy, rynku nieruchomości, edukacji dzieci. Gdy na zewnątrz zrobiło się zbyt chłodno, weszliśmy do domu na deser. Gospodyni, serwując kawę, spytała mnie o postępy nad książką, a nowo poznana Iranka - Parisa, zainteresowała się jej tematem.
- Gdy miałam szesnaście lat, zostałam aresztowana i spędziłam dwa lata jako więzień polityczny w Evin. O tym właśnie piszę - wyjaśniłam.
Cała krew odpłynęła z jej twarzy.
- Czy wszystko w porządku? - spytałam.
Po chwili milczenia wyznała, że sama spędziła kilka miesięcy w Evin.
W pokoju zaległa cisza. Oczy wszystkich zwrócone były na nas dwie. Okazało się, że byłyśmy przetrzymywane w tym samym czasie, ale w innych częściach więzienia. Wspomniałam imiona kilku moich towarzyszek z celi, ale były one obce Parisie. Podobnie jej przyjaciele z więzienia byli mi nieznani. Miałyśmy jednak wspólne wspomnienia pewnych wydarzeń, znanych większości osób przetrzymywanych w Evin. Parisa przyznała, że to pierwszy raz, gdy rozmawia z kimkolwiek o tamtych przeżyciach.
- Ludzie po prostu o tym milczą - powiedziała.
Właśnie to milczenie było moim udziałem przez ponad dwadzieścia lat.
Gdy wypuszczono mnie z Evin, moja rodzina udawała, że wszystko jest w porządku. Nikt nie wspominał więzienia. Nikt nie spytał: „Co się z tobą działo?”. Miałam ogromną potrzebę opowiedzenia im o moim życiu w Evin, ale nie wiedziałam, od czego zacząć. Czekałam, aż ktoś zada mi jedno pytanie - pytanie, które byłoby jakimś punktem wyjścia. Życie jednak toczyło się dalej, jak gdyby nic szczególnego się nie wydarzyło. I wtedy dokonałam odkrycia: moja rodzina chciała widzieć we mnie nadal tamtą niewinną dziewczynę, jaką byłam przed uwięzieniem.
Przerażała ich myśl o mojej pełnej cierpień i koszmaru przeszłości, więc'ją ignorowali.
Namówiłam Parisę, by do mnie zadzwoniła, i tak udało nam się porozmawiać kilka razy. Głos jej drżał za każdym razem, gdy wspomniałyśmy nasze koleżanki z celi, przyjaźnie, które pomogły nam przetrwać.
Kilka tygodni później Parisa powiedziała mi, że nie chce już ze mną rozmawiać, nie chce pamiętać.
- Nie mogę tak dalej. To jest za trudne. Za bardzo boli - wyznała i czułam, jak tłumi łzy.
Zrozumiałam i nie nalegałam. Ona dokonała swojego wyboru, ja dokonałam swojego.
Zostałam aresztowana 15 stycznia 1982 roku, około dziewiątej wieczorem. Miałam szesnaście lat.
Wcześniej tego samego dnia obudziłam się przed świtem i nie mogłam już zasnąć. Moja sypialnia wydawała mi się ciemniejsza i zimniejsza niż zwykle, więc leżałam pod moją kołdrą z wielbłądziej wełny, czekając na wschód słońca, który jakby się spóźniał. W tak chłodne dni jak tamten żałowałam, że nasze mieszkanie nie ma lepszego ogrzewania - dwa naftowe grzejniki były zdecydowanie niewystarczające - lecz moi rodzice zawsze twierdzili, że jako jedyna skarżyłam się zimą na chłód w domu.
Sypialnia rodziców znajdowała się obok mojej, a kuchnia po przeciwnej stronie wąskiego korytarza, który łączył obydwa końce naszego mieszkania. Słyszałam, jak mój ojciec szykował się do pracy. Choć poruszał się lekko i cicho, słabe odgłosy pozwalały mi śledzić jego kroki - najpierw do łazienki, potem do kuchni. Gwizdek czajnika. Drzwi lodówki. Pewnie robił sobie kanapkę z masłem i dżemem.
Wreszcie słabe światło zaczęło sączyć się do mojego pokoju.
Ojciec już wyszedł do pracy, a matka nadal spała. Zwykle nie wstawała wcześniej niż o dziewiątej. Kręciłam się więc w łóżku i czekałam. Co się stało ze słońcem? Próba zaplanowania nowego dnia spełzła na niczym. Czułam się jakby wyrzucana poza normalne ramy czasu. Wstałam z łóżka. Linoleum na podłodze było przeraźliwie zimne, a kuchnia jeszcze ciemniejsza niż moja sypialnia. Wydawało mi się, że już nigdy się nie rozgrzeję. Może słońce nigdy nie wstanie... Gdy wypiłam kubek herbaty, jedyne co przyszło mi do głowy, to pójście do kościoła. Założyłam długi brązowy płaszcz z wełny, uszyty przez matkę, owinęłam głowę dużym beżowym szalem i zeszłam po dwudziestu czterech szarych kamiennych stopniach, które poprzez drzwi wejściowe prowadziły bezpośrednio na ruchliwą ulicę w centrum miasta. Sklepy były jeszcze zamknięte, a ruch niewielki. Szłam do kościoła, nie rozglądając się wokół. W końcu nie było na co patrzeć - portrety Ajatollaha Chomeiniego i pełne nienawiści slogany typu „Śmierć Ameryce”, „Śmierć Izraelowi”, „Śmierć komunistom i wszystkim wrogom islamu” czy „Śmierć wrogom rewolucji” pokrywały większość ścian.
Droga do kościoła zajęła mi pięć minut. Właśnie w chwili, gdy miałam popchnąć ciężkie drewniane drzwi, poczułam na nosie płatek śniegu. Teheran zawsze wyglądał tak niewinnie i zwodniczo pięknie, okryty płaszczem śniegu. Choć islamski reżim zakazał większości pięknych rzeczy, to nie był w stanie powstrzymać płatków śniegu. Rząd nakazał kobietom chować włosy pod chustą, wydał edykty skierowane przeciwko muzyce, makijażowi, obrazom niezawoalowanych kobiet oraz zachodnim książkom, które zostały w całości uznane za dzieło szatana i tym samym za nielegalne. Weszłam do kościoła, zamykając za sobą drzwi, i usiadłam w kącie. Przed oczami miałam obraz Jezusa Ukrzyżowanego. Kościół był pusty. Próbowałam się modlić, ale słowa bezładnie wirowały w mojej głowie. Po około pół godziny poszłam do zakrystii, by przywitać się z księżmi, i stanęłam twarzą w twarz z André - przystojnym organistą, którego często widywałam w kościele. Poznaliśmy się kilka miesięcy wcześniej.
Wszyscy wiedzieli, że się lubimy, ale oboje byliśmy zbyt nieśmiali, by to przyznać. Może z powodu różnicy wieku: André był ode mnie o siedem lat starszy. Rumieniąc się, spytałam, co robi w kościele o tak wczesnej porze. Wyjaśnił, że przyszedł naprawić zepsuty odkurzacz.
- Od dawna cię nie widziałem - powiedział. - Co się z tobą działo? Dzwoniłem do ciebie kilka razy i twoja mama mówiła, że nie czujesz się najlepiej. Planowałem dziś do ciebie wpaść.
- Faktycznie byłam trochę chora; przeziębienie czy coś takiego.
André zadecydował, że jestem zbyt blada i powinnam jeszcze zostać w łóżku przez parę dni. Musiałam przyznać mu rację.
Zaproponował, że mnie odwiezie, ale potrzebowałam świeżego powietrza, więc wróciłam do domu spacerem. Gdybym nie była tak zmartwiona i przygnębiona, chętnie spędziłabym z nim trochę czasu, ale od dnia, gdy moi szkolni przyjaciele: Sara, jej brat Sirus, i Gita zostali aresztowani i osadzeni w więzieniu Evin, nie byłam w stanie normalnie żyć. Sara i ja byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami od pierwszej klasy, a z Gitą przyjaźniłam się od trzech lat. Gitę aresztowali w połowie listopada, a Sarę i jej brata drugiego stycznia. Pamiętałam Gitę, z jej jedwabistymi, długimi włosami w kolorze brązu i uśmiechem Mony Lizy, siedzącą na ławce obok boiska do koszykówki. Ciekawe, co stało się z Raminem, chłopcem, który tak jej się podobał. Od lata 1978 roku, ostatniego lata przed rewolucją i nowym porządkiem świata, nie miała o nim żadnych wiadomości. Teraz była w Evin od ponad dwóch miesięcy, a jej rodzicom nie udzielono zgody na widzenie. Dzwoniłam do nich raz w tygodniu i jej matka zawsze płakała w słuchawkę. Codziennie godzinami wystawała w drzwiach swojego domu, przyglądając się twarzom przechodniów w nadziei, że wśród nich zobaczy Gitę. Rodzice Sary wielokrotnie chodzili do więzienia, prosząc, by pozwolono im zobaczyć się z dziećmi, ale na próżno.
Evin było więzieniem politycznym od czasów szacha, Sama nazwa budziła przerażenie w ludzkich sercach, oznaczała bowiem tortury i śmierć. Budynki więzienne rozproszone były na rozległym terenie na północ od Teheranu u podnóża gór Alborz. O Evin się nie mówiło - było otoczone pełnym lęku milczeniem.
Tego wieczoru, gdy Sara i Sirus zostali aresztowani, leżałam na łóżku, czytając zbiór poezji Forough Farrokhzada. Nagle drzwi do mojej sypialni gwałtownie się otworzyły i stanęła w nich moja matka.
- Właśnie dzwoniła mama Sary... - powiedziała.
Miałam wrażenie, jakby nagle powiało chłodem.
- Przed godziną strażnicy rewolucji przyszli po Sarę i Sirusa i zabrali ich do Evin.
Nie czułam własnego ciała.
- Co oni zrobili? - spytała mnie matka.
Biedni Sara i Sirus. Musieli być przerażeni. Ale wszystko będzie dobrze. Musi być.
- Marina, odpowiedz mi. Co oni zrobili?
Matka zamknęła drzwi i oparła się o nie.
- Nic. Sara nie zrobiła nic, ale Sirus należy do mudzahedinów.
Mój własny głos wydawał mi się słaby i odległy. Organizacja Mojahedin-e Khalgh była lewicowym ugrupowaniem muzułmańskim, które od lat 60. zwalczało szacha. Po zwycięstwie rewolucji islamskiej jego członkowie przeciwstawiali się nieograniczonej władzy Ajatollaha Chomeiniego, najwyższego wodza rewolucji, nazywając go dyktatorem. W rezultacie rząd islamski zdelegalizował partię.
- W takim razie może zabrali Sarę z powodu Sirusa.
- Może.
- Biedna kobieta. Odchodzi od zmysłów.
- Czy strażnicy powiedzieli cokolwiek?
- Powiedzieli rodzinie, żeby się nie martwiła, i że chcą jedynie zadać dzieciom kilka pytań.
- To może szybko ich wypuszczą?
- Po tym, co mi powiedziałaś, jestem pewna, że wkrótce uwolnią Sarę, ale Sirus... To nie było rozsądne z jego strony.
Nie martwmy się jednak na zapas.
Matka wyszła z pokoju, a ja próbowałam się skoncentrować, ale na próżno. Zmęczona zamknęłam oczy i zapadłam w płytki sen.
Następne dwanaście dni prawie w całości przespałam. Sama myśl o najprostszych nawet zajęciach wydawała się ponad moje siły. Nie odczuwałam głodu ani pragnienia. Nie chciałam czytać, wychodzić czy rozmawiać z kimkolwiek. Co wieczór matka informowała mnie o braku wiadomości na temat Sary i Sirusa.
Od chwili ich aresztowania wiedziałam, że będę następna.
Moja nauczycielka chemii Khanoom[1] Bahman zauważyła przez przypadek listę, znajdującą się w gabinecie naszej dyrektorki Khanoom Mahmoodi, która należała do strażników rewolucji.
W swojej dobroci Khanoom Bahman ostrzegła mnie, że na liście figuruje moje nazwisko i adres i że jest ona skierowana do Sądu Rewolucji Islamskiej. Nie pozostawało mi jednak nic innego, tylko czekać. Nie miałam dokąd pójść ani gdzie się ukryć.
Strażnicy rewolucji byli bezlitośni. Gdy zjawiali się, by kogoś aresztować, a poszukiwany był poza domem, zabierali dowolną inną osobę. Nie mogłam narażać życia rodziców, ratując swoje własne. W ciągu poprzednich kilku miesięcy setki ludzi zostało uwięzionych pod zarzutem takiego czy innego działania na szkodę rewolucji.
O dziewiątej wieczorem poszłam wziąć kąpiel. Właśnie odkręciłam kurek i gorąca woda zaczęła parować, gdy w całym domu rozległ się dzwonek przy drzwiach wejściowych. Zamarłam.
Nikt nigdy nie dobijał się do domu o tak późnej porze.
Zakręciłam wodę i usiadłam na brzegu wanny. Usłyszałam, jak rodzice otwierają drzwi, a po chwili głos wołającej mnie matki.
Otworzyłam drzwi do łazienki. W holu stali dwaj brodaci strażnicy, w ciemnozielonych, przypominających mundury wojskowe uniformach. Jeden z nich wycelował we mnie karabin. Miałam wrażenie, że opuściłam własne ciało i oglądam film. To, co widziałam, nie dotyczyło mnie, tylko kogoś zupełnie obcego.
- Zostań tutaj, a ja przeszukam mieszkanie - powiedział drugi strażnik do swojego kolegi i zwracając się do mnie, spytał o mój pokój. W jego oddechu czuć było cebulę i zrobiło mi się niedobrze.
- W końcu korytarza, pierwsze drzwi po prawej.
Matka, biała jak ściana, trzęsła się na całym ciele. Dłonią zamykała usta, próbując stłumić nieustający krzyk. Ojciec nie spuszczał ze mnie wzroku. Wyglądało to tak, jakbym umierała na jakąś nieuleczalną chorobę, a on był całkiem bezsilny. Po twarzy płynęły mu łzy. Po raz pierwszy od śmierci babci widziałam go płaczącego.
Strażnik, który przeszukiwał mieszkanie, wrócił z kilkoma moimi książkami - wszystkie były zachodnimi powieściami.
- Czy to są twoje książki?
- Tak.
- Zatrzymamy kilka jako dowód rzeczowy.
- Dowód czego?
- Twojej działalności przeciwko islamskim władzom.
- Mogę nie zgadzać się z polityką tego rządu, ale nic przeciwko niemu nie zrobiłam.
- Nie przyszedłem tu, by decydować, czy jesteś winna, czy nie; mam cię aresztować. Załóż czador.
- Jestem chrześcijanką. Nie mam czadoru.
To ich zaskoczyło.
- W takim razie weź szal i idziemy.
- Dokąd ją zabieracie? - spytała matka.
- Do Evin.
Mając za plecami jednego ze strażników, poszłam do pokoju, chwyciłam mój beżowy kaszmirowy szal i schowałam pod nim włosy. Noc była bardzo zimna i pomyślałam, że dzięki temu nie zmarznę. Właśnie miałam wyjść z pokoju, gdy zauważyłam leżący na biurku różaniec. Wzięłam go ze sobą.
- Zaczekaj! Co to jest? - zatrzymał mnie strażnik.
- Moje korale do modlitwy. Mogę je zabrać?
- Pokaż.
Podałam mu różaniec. Studiował dokładnie każdy z bladoniebieskich paciorków i srebrny krzyżyk.
- Możesz go wziąć ze sobą. Będziesz potrzebowała dużo modlitwy w Evin.
Schowałam różaniec do kieszeni.
Strażnicy zaprowadzili mnie do czarnego mercedesa, zaparkowanego pod naszymi drzwiami. Otworzyli tylne drzwi i wsiadłam.
Ruszyliśmy. Obróciłam głowę i uchwyciłam w ciemności jasne plamy naszych okien i sylwetki moich rodziców, stojących w drzwiach. Wiedziałam, że powinnam być przerażona, ale nie byłam. Otaczała mnie zimna pustka.
- Dam ci dobrą radę - powiedział jeden ze strażników. - W twoim interesie jest mówić prawdę w odpowiedzi na każde zadane pytanie, inaczej pożałujesz. Pewnie słyszałaś, że w Evin mają sposoby, by zmusić ludzi do mówienia. Możesz uniknąć bólu, jeśli będziesz mówić prawdę.
Samochód mknął na północ w stronę Gór Elbrus. O tej porze ulice były niemal puste. Nie zauważyłam żadnego przechodnia, jedynie kilka samochodów. Widoczne z daleka światła na skrzyżowaniach zmieniały się z czerwonego na zielony, z zielonego na czerwony. Po około pół godziny w bladym świetle księżyca zobaczyłam na wzgórzach zygzakowate mury Evin. Jeden ze strażników opowiadał drugiemu o nadchodzącym ślubie jego siostry. Był wyraźnie zadowolony, gdyż pan młody należał do wysokich rangą strażników rewolucji, a do tego pochodził z dobrze sytuowanej, tradycyjnej rodziny. Pomyślałam o ...
entlik