Labirynt A5.doc

(3584 KB) Pobierz
Labirynt




Kate Mosse

Labirynt

 

Przełożyła: Agnieszka Barbara Ciepłowska

Tytuł oryginału: Labirynth

Wydanie oryginalne 2005

Wydanie polskie 2006

 

Labirynt to opowieść o odwadze, zdradzie i przeznaczeniu , rozgrywająca się w średniowiecznej i współczesnej Langwedocji.

Lipiec 1209: Alaïs, 17-letnia mieszkanka Carcassonne, otrzymuje od ojca jedną z trzech ksiąg, w których zawarty jest sekret Świętego Graala. Chociaż dziewczyna nie potrafi zrozumieć słów i symboli ukrytych w manuskrypcie, czuje, że jej przeznaczeniem jest ochrona księgi. Wymagać to będzie od niej poświęcenia i wiary, by dochować tajemnicy o Trylogii Labiryntu.

Lipiec 2005: 30-letnia dr Alice Tanner natknęła się na dwa szkielety podczas archeologicznych wykopalisk poza murami Carcassonne. Wewnątrz ukrytego grobowca Alice doświadcza przejmującego uczucia, że stało się tu coś złego, oraz pewności, że potrafi zrozumieć starożytne napisy wyryte w skalnej ścianie. Jednak zbyt późno zdaje sobie sprawę, że trafiła w sam środek niebezpiecznej przygody i serii zdarzeń, nad którymi nie umie zapanować, i że jej życie zostało związane z losem katarów sprzed 800 lat.


Spis treści:

Od autorki.              5

Prolog.              9

Miasto na wzgórzu.              28

Opiekunowie Trylogii.              238

Powrót w góry.              545

Epilog.              702

Podziękowania.              706

Skorowidz wybranych słów oksytańskich.              709


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojemu ojcu, Richardowi Mosse, człowiekowi prawemu, współczesnemu chevalier

I Gregowi - jak zwykle - za wszystko, co było, jest i będzie.


Od autorki.

Notka historyczna.

W marcu roku 1208 papież Innocenty III zarządził krucjatę przeciwko chrześcijanom zamieszkującym południowe tereny dzisiejszej Francji, znanym współcześnie jako katarzy. Sami siebie nazywali oni bom chrétiens, czyli dobrymi chrześcijanami, znakomity teolog Bernard z Clairvaux określał ich mianem albigensów, a w rejestrach inkwizycji figurują jako - heretycy. Innocenty III postawił sobie za cel usunięcie katarów z obszaru Langwedocji i przywrócenie w tym rejonie autorytetu Kościoła katolickiego. Wsparli go w tych dążeniach francuscy baronowie, którzy liczyli na możliwość zdobycia nowych ziem, bogactwa oraz osiągania niebagatelnych korzyści z handlu po ujarzmieniu niepodległej szlachty Południa.

Choć wyprawy krzyżowe jako takie były istotnym elementem średniowiecznego życia chrześcijańskiego od schyłku jedenastego wieku i choć już w roku 1204, podczas czwartej krucjaty, w czasie oblężenia Żary chrześcijanie zwrócili się przeciwko chrześcijanom, to właśnie za sprawą krucjaty przeciw albigensom święta wojna przeniosła się na obszar Europy. Prześladowania katarów doprowadziły bezpośrednio do powstania w roku 1231 świętej inkwizycji pod auspicjami dominikanów, zwanych także psami Pana (Domini canes).

Niezależnie od religijnych motywów działań Kościoła katolickiego oraz niektórych przywódców wypraw krzyżowych, takich jak na przykład Szymon de Montfort, krucjata przeciw albigensom była w rzeczywistości wojną okupacyjną i okazała się punktem zwrotnym w historii ziem wchodzących w skład dzisiejszej południowej Francji. Była końcem niepodległości europejskiego Południa i spowodowała upadek wielu tradycji, ideałów oraz zmianę sposobu życia.

Ani słowo katar, ani wyraz krucjata nie zaistniały nigdy w średniowiecznych dokumentach. Armia Kościoła katolickiego w języku d'oc nazywana była l'Ost. Ponieważ jednak wyżej wymienione terminy, w średniowieczu zakazane, obecnie znajdują się w powszechnym użyciu, pozwoliłam sobie na ich stosowanie.

 

Notka lingwistyczna.

W okresie średniowiecza język oksytański, langue d'oc, od którego wywodzi się nazwa Langwedocja, był mową całego Południa dzisiejszej Francji, od Prowansji po Akwitanię. Był to także język chrześcijańskiej Jerozolimy oraz obszarów zajętych w następstwie krucjat od roku 1099. Używano go również na niektórych terenach północnej Hiszpanii, a także w północnych Włoszech. Jest zbliżony do prowansalskiego i katalońskiego.

W trzynastym wieku na północnych obszarach dzisiejszej Francji dominował langue d'oïl, poprzednik współczesnego języka francuskiego.

W czasie ekspansji Północy na Południe, która rozpoczęła się w roku 1209, francuscy baronowie narzucili swoją mowę podbitym regionom, ale już od połowy wieku dwudziestego rozpoczęło się odrodzenie języka oksytańskiego, używanego przez pisarzy, poetów i historyków, takich jak René Nelli, Jean Duvernoy, Déodat Roché, Michel Roquebert, Anne Brenon, Claude Marti i innych. Powstała dwujęzyczna szkoła oc-francuska, zlokalizowana w La Cite, sercu średniowiecznej warowni Carcassonne. Oksytańska pisownia nazw miast i regionów występuje na drogowskazach jednocześnie z francuską.

W Labiryncie, dla rozróżnienia mieszkańców Pays d'Oc - Okcytanii - oraz francuskich najeźdźców, używam odpowiednio języka oksytańskiego i francuskiego. Dla przykładu: Carcassona i Carcassonne, Tolosa i Tuluza, Besièrs i Béziers.

Wyjątki z poezji oraz przysłowia zostały zaczerpnięte z Proverbes & Dictons de la langue d'Oc, zebranych w tym dziele przez opata Pierre'a Trinquiera oraz z 33 Chants Populaires du Languedoc.

Oczywiście istnieją różnice pomiędzy średniowieczną pisownią języka oksytańskiego oraz współczesnymi zapisami. Dla uzyskania pewnej jednolitości opierałam się na La Planqueta, słowniku oksytańsko-francuskim autorstwa Andre Lagarde'a. Krótki słowniczek zamieściłam na końcu tej książki.


 

 

 

 

 

I poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli.

Ewangelia według św. Jana 8,32[1]

 

 

 

 

L’histoire est un roman qui a été, le roman est une histoire qui qurait pu être.

Historia jest opowieścią o tym, co się zdarzyło, a opowieść - historią o tym, co mogłoby się zdarzyć.

E. i J. de Goncourt

 

 

 

 

Tên përdu, jhamâi së rëcôbro.

Utraconego czasu nic nie wróci

Średniowieczne przysłowie oksytańskie


Prolog.

I..

Południowo-Zachodnia Francja
Montagnes du Sabarthès
Pic de Soularac
Poniedziałek, 4 lipca 2005

 

Po wewnętrznej stronie przedramienia płynie strużka krwi. Jak cienki czerwony szew na białym rękawie.

Alice nie zwraca uwagi na delikatne łaskotanie, uznaje, że to kolejna mucha. Owady stanowią element ryzyka zawodowego przy wykopaliskach, a z niewyjaśnionych przyczyn jest ich znacznie więcej tutaj, wysoko w górach, niż w okolicach obozu.

Kropla spada na gołą stopę, rozpryskuje się jak fajerwerk na niebie w noc Guy Fawkesa.

Tym razem Alice spogląda na rękę. Znowu się otworzyło rozcięcie po wewnętrznej stronie łokcia. Rana jest głęboka, nie chce się zagoić. Alice wzdycha, przyciska opatrunek i poprawia plastry. A potem, ponieważ w pobliżu nie ma nikogo, zlizuje czerwoną plamę z nadgarstka.

Kilka pasm włosów w kolorze karmelu wyślizgnęło się spod czapki. Wsuwa je za uszy, ociera czoło chusteczką, potem związuje koński ogon w ciasny węzeł na karku.

Skoro już i tak skupienie przepadło, wstaje i rozprostowuje nogi - szczupłe, lekko opalone. Ma na sobie krótko obcięte dżinsy i obcisłą białą koszulkę bez rękawów. Wygląda prawie jak nastolatka. Kiedyś jej to przeszkadzało. Teraz, w miarę upływu czasu, dostrzega korzyści płynące z tego, że nie wygląda na swoje lata. Jedyną ozdobą, jaką ma na sobie, są delikatne srebrne kolczyki w kształcie gwiazdek, błyszczące jak cekiny.

Odkręca butelkę, łapczywie pociąga kilka dużych łyków. Woda jest ciepła, trudno. W dole gorące powietrze zamazuje migoczącą warstwą łuk drogi. W górze - nieskończony błękit nieba. Cykady ukryte w cieniu zeschłej trawy koncertują niezmordowanym chórem.

Choć jest w Pirenejach po raz pierwszy, czuje się tu jak w domu. Powiedziano jej, że postrzępione szczyty górskiego pasma Montagnes du Sabarthès zimą pokrywa śnieg. Wiosną pojawiają się delikatne kwiatki, białe i bladoróżowe. Wychylają główki ze szczelin pomiędzy skałami. Wczesnym latem pastwiska powlekają się zielenią i obsypują żółtymi jaskrami. Teraz rządzi słońce. Spaliło zieleń na brąz.

Piękny zakątek, myśli Alice, tylko jakiś niegościnny. Ten szczyt, Pic de Soularac, to miejsce tajemnicze, które było świadkiem zbyt wielu zdarzeń i za dużo skrywa, by dojść ze sobą do ładu.

W obozowisku rozłożonym niżej na stoku widzi innych, stojących pod płóciennym zadaszeniem. Od jasnego tła wyraźnie odcina się Shelagh, jak zwykle ubrana w czarne firmowe ciuchy. Dziwne, że już przerwali pracę. Jeszcze za wcześnie. W końcu w zespole nie ma pracoholików, wszyscy trochę się obijają.

Praca jest nużąca i monotonna, polega głównie na wykopywaniu i obskrobywaniu, zapisywaniu i katalogowaniu, a najczęściej znaleziska okazują się niezbyt znaczące, więc nie rekompensują wysiłku włożonego w ich wydobycie. Zdobyli kilka fragmentów garnków oraz mis z okresu wczesnego średniowiecza i dwa groty strzał z końca dwunastego lub początku trzynastego wieku, ale żadnych dowodów na istnienie w tym regionie osad z okresu paleolitycznego, co było celem wykopalisk.

Kusi ją, by zejść na dół, do przyjaciół, poprosić o zmianę opatrunku. Skaleczenie boli, nogi jej ścierpły od kucania, barki są nieprzyjemnie spięte. Jednocześnie jednak zdaje sobie sprawę, że jeśli teraz przerwie pracę, straci impet.

A może szczęście się do niej uśmiechnie? Jakiś czas temu dostrzegła coś błyszczącego pod głazem opartym o górski stok równo, jakby go postawił jakiś olbrzym. Chociaż nie potrafiła określić, co to za przedmiot, nie umiała nawet odgadnąć jego wielkości, kopała cały ranek i miała nadzieję niedługo się do niego dostać.

Powinna kogoś wezwać. Albo przynajmniej powiedzieć Shelagh, najlepszej przyjaciółce, a jednocześnie kierowniczce wykopalisk. Nie jest przecież zawodowym archeologiem, jedynie wolontariuszką, która postanowiła część wakacji spędzić pożytecznie. Dziś kończy się jej czas. Dlatego tym bardziej chce się sprawdzić. Jeśli zejdzie do obozowiska i powie, że się na coś natknęła, wszyscy się tu zbiegną i odkrycie już nie do niej będzie należało.

A ona pragnie zachować ten moment we wspomnieniach. Pamiętać kąt padania światła, metaliczny smak krwi w ustach, wszechobecny pył, zastanawiać się, co by to było, gdyby odeszła, a nie została. Gdyby przestrzegała reguł.

Osusza butelkę do dna, wrzucają do plecaka.

Przez następną godzinę słońce wspina się po niebie, temperatura rośnie, a Alice pracuje. Słychać tylko drapanie metalu o kamień, brzęczenie owadów, czasem odległy warkot silnika samolotu. Czuje kropelki potu na górnej wardze i między piersiami, ale nie ustaje w wysiłkach, aż w końcu szczelina pod głazem jest na tyle szeroka, że można tam wsunąć dłoń.

Klęka, ramieniem i policzkiem opiera się o skałę. Podekscytowana wpycha palce głęboko w ziemię. Instynkt jej podpowiada, że to nie byle jakie znalezisko. Jest gładkie, lekko śliskie. Metal, nie kamień. Chwyta mocno i powtarzając sobie w duchu przypomnienie, że nie wolno oczekiwać zbyt wiele, powolutku wyciąga tę rzecz na światło dzienne. Wydaje jej się, że ziemia drgając, sprzeciwia się oddaniu skarbu.

Ciężka, bogata woń gleby wypełnia nozdrza i gardło Alice, lecz ona niczego nie zauważa. Już jest zagubiona w przeszłości, już ją porwała cząstka historii, czule ujęta w dłonie. To ciężka, okrągła brosza, czas i ziemia wyryły na niej ślad - zostawiły czarne i zielonkawe plamy. Alice przecierają delikatnie opuszkami palców, uśmiecha się, odsłaniając miedziane i srebrne zdobienia. Na pierwszy rzut oka to także przedmiot z okresu średniowiecza: brosza, używana do przytrzymania płaszcza lub sukni. Widywała już takie.

Wie, jak niebezpieczne jest wyciąganie pochopnych wniosków albo poddanie się pierwszemu wrażeniu, ale i tak nie może się oprzeć pokusie i już widzi oczyma wyobraźni właściciela tego przedmiotu, człowieka, który zmarł przed wiekami, ale kiedyś chodził po tych ścieżkach. Obcego, którego historię musi poznać.

Jest tak zatopiona w myślach, że nie zauważa, iż głaz drgnął w posadach. Jakiś szósty zmysł każe jej podnieść wzrok. Na ułamek sekundy czas staje w miejscu. Patrzy zahipnotyzowana, jak kamienna płyta z gracją zaczyna się ku niej pochylać.

W tej chwili na jej twarz pada światło. Pryska czar. Alice rzuca się do tyłu, potyka, ześlizgując się po zboczu, ucieka przed toczącym się głazem i ledwie unika zmiażdżenia. Wielki kamień uderza w ziemię z głuchym łoskotem, podnosi chmurę brązowawego pyłu i toczy się w dół, jak w zwolnionym tempie, aż w końcu zatrzymuje na stoku.

Alice chwyta gałązki jakichś krzewów, by nie zsunąć się niżej. Jakiś czas leży płasko, oszołomiona i zdezorientowana. Gdy wreszcie pojmuje, że otarła się o śmierć, robi jej się zimno ze strachu.

Mało brakowało, myśli.

Robi kilka głębokich wdechów. Czeka, aż świat przestanie wirować.

Stopniowo łomotanie w głowie ucicha. Mijają mdłości, wszystko zaczyna wracać do normalnego stanu. Może usiąść i przeprowadzić rachunek strat. Kolana ma podrapane do krwi, nadgarstek boli po niezgrabnym upadku, bo nie wypuściła z dłoni broszy, ale poza kilkoma siniakami nie ma szczególnych obrażeń.

Nic mi nie jest, myśli.

Wstaje, otrzepuje się z kurzu. Czuje się jak ostatnia idiotka. Jak mogła popełnić tak podstawowy błąd? Nie zabezpieczyła głazu. Spogląda w stronę obozowiska. Niesamowite! I fantastyczne. Najwyraźniej nikt niczego nie widział ani nie słyszał. Podnosi rękę, już ma zawołać, obwieścić o swoim znalezisku, ale jeszcze zerka w górę, na miejsce swojej chwały. Dostrzega tam wąską szczelinę, pęknięcie zbocza, jeszcze przed chwilą zasłonięte głazem. Niczym przejście wykute w skale.

Wiadomo, że te góry są podziurawione tysiącem jaskiń, grot i korytarzy, więc nie jest zdziwiona. A jednocześnie ma nieodparte wrażenie, iż spodziewała się tam tego wejścia, chociaż z zewnątrz wcale nie było go widać. Po prostu wiedziała. Odgadła.

Waha się. Wie, że powinna kogoś zawiadomić. Byłoby głupio, wręcz niebezpiecznie, wchodzić tam bez żadnej eskorty, nawet bez wsparcia. Zdaje sobie sprawę z tego, czym to się może skończyć. Ale z drugiej strony - przecież w ogóle nie powinna była kopać sama. Shelgah o niczym nie wie... Coś ją tam ciągnie. Wzywa. Właśnie ją. To jej odkrycie.

Na chwileczkę.

Wspina się z powrotem. U wejścia do jaskini, w miejscu, gdzie stał głaz na straży, zieje w ziemi głęboka dziura. Wilgotna gleba żyje, porusza się za sprawą licznych owadów gwałtownie zalanych słonecznym blaskiem. Czapka leży tuż obok, tam, gdzie upadła. Motyka również.

Alice zagląda w ciemność. Szpara ma najwyżej półtora metra długości, nie więcej niż metr szerokości. Brzegi są nieregularne, zębate. Raczej stworzona przez naturę niż ręką człowieka, ale gdy dziewczyna przesuwa dłonią po jej brzegu, odkrywa w miejscu połączenia z głazem zadziwiająco gładkie powierzchnie.

Jej wzrok powoli przywyka do mroku. Aksamitna czerń zmienia się w węglastą szarość, otwiera długi wąski tunel. Alice czuje ciarki na plecach, jakby ostrzeżenie, że jest tam coś, co lepiej zostawić w spokoju. Ale to tylko dziecinne lęki, więc odsuwa je od siebie. Nie wierzy ani w duchy, ani w przeczucia.

Ściskając w dłoni broszę, jak potężny talizman, robi głęboki wdech i wchodzi do tunelu. Od razu spowijają stęchlizna podziemnej pieczary, wdziera się do nosa, gardła i płuc. Powietrze jest chłodne i wilgotne, nie czuć w nim trujących gazów powstających w suchych zamkniętych jaskiniach, przed którymi ją ostrzegano, wobec czego z pewnością jakoś dociera tu świeże powietrze. Na wszelki wypadek jednak wyciąga z kieszeni spodni zapalniczkę. Jakiś czas pozwala jej się palić, by się upewnić, że w tunelu jest tlen. Płomień chybocze się, trącany podmuchem, ale nie gaśnie.

Trochę zdenerwowana i z lekkim poczuciem winy Alice zawija broszę w chusteczkę i chowa do kieszeni spodni. Potem ostrożnie rusza tunelem. Płomień zapalniczki jest słaby, rzuca na nierówne szare ściany niespokojne cienie, lecz mimo to natychmiast odsłania przed nią ścieżkę.

Już po kilku krokach zimne powietrze zaczyna jej się ocierać o gołe nogi i ramiona jak spragniony pieszczot kot. Droga prowadzi w dół. Alice czuje pod stopami nierówny, żwirowaty grunt. W tym miejscu podobnym do grobowca, gdzie od niepamiętnych czasów króluje cisza, każdy poruszony kamyk jest źródłem hałasu. Światło dzienne z wolna gaśnie za plecami.

Nagle nie chce iść dalej. Nie chce w ogóle tutaj być. Tyle że jej wola nie ma żadnego znaczenia, bo coś ją wciąga dalej we wnętrzności góry.

Po następnych dziesięciu metrach tunel się kończy. Alice staje w progu jaskini, na naturalnej kamiennej platformie. Kilka szerokich, niewysokich stopni prowadzi na środek, gdzie podłoga jest płaska i gładka. Jaskinia ma jakieś dziesięć metrów długości i może pięć szerokości, wyraźnie została stworzona ludzkimi rękami. Strop znajduje się nisko, jest sklepiony, jak w krypcie.

Alice podnosi wyżej samotny płomyk zapalniczki. Nie może się pozbyć dziwacznego wrażenia, że skądś zna to miejsce. Już ma zejść ze schodów, gdy na najwyższym dostrzega litery. Pochyla się, próbuje odczytać napis. Zachowały się tylko pierwsze trzy słowa i ostatnia litera - nie wiadomo: N czy może H? Resztę zatarł czas. Dziewczyna odgarnia dłonią pył, głośno wymawia kolejne głoski. Echo powtarza dźwięk brzmiący wrogo w zastałej ciszy.

- P-A-S A P-A-S... Pas à pas.

Krok za krokiem? Co: krok za krokiem? Blade wspomnienie przenika do świadomości, niczym dawno zapomniana pieśń. I natychmiast przepada.

- Pas à pas - szepce.

Nic to nie znaczy. Modlitwa? Ostrzeżenie? Bez ciągu dalszego nie ma żadnego sensu.

Lekko podenerwowana wstaje i powoli schodzi ze schodów. Ciekawość walczy z ostrożnością i złym przeczuciem, na szczupłych ramionach dziewczyny pojawia się gęsia skórka - czy ze strachu, czy od chłodu - trudno powiedzieć.

Alice podnosi zapalniczkę wysoko, uważa, by niczego nie potrącić, nie przesunąć. Na poziomie posadzki jaskini przystaje. Nabiera głęboko powietrza i wstępuje w mahoniową ciemność. Ledwo widzi skalną ścianę przed sobą.

Z tej odległości nie sposób stwierdzić z całkowitą pewnością, czy to nie złudzenie albo dziwny cień, ale zdaje jej się, że widzi duży kolisty wzór złożony z linii prostych i półkoli wymalowanych lub wyrzeźbionych w skale. Przed nim stoi kamienny stół, wysokości mniej więcej metra, przypomina ołtarz.

Dla dodania sobie odwagi Alice wbija wzrok w symbol. Idzie naprzód. Teraz widzi go wyraźniej. Przypomina labirynt, choć pamięć jej podpowiada, że to jednak coś innego. Niezupełnie labirynt. Droga nie wiedzie, jak powinna, do środka. Dziwaczny wzór, chybiony. Alice nie potrafi wyjaśnić, skąd ma tę pewność, ale swoje wie.

Podchodzi coraz bliżej. Nagle trąca stopą coś twardego. Rozlega się głuche stuknięcie i odgłos toczenia się jakiegoś poruszonego przedmiotu.

Dziewczyna patrzy w dół.

Nogi zaczynają jej się trząść. Blady płomień w ręku drży. Alice wstrzymuje oddech. Stoi na brzegu płytkiego grobu, ledwie zagłębienia. Nad dwoma ludzkimi szkieletami o kościach wybielonych przez czas. Puste oczodoły jednej czaszki patrzą na nią z wyrzutem. Druga, kawałek dalej, leży na boku, jakby odwracała od niej wzrok.

Ciała zostały złożone obok siebie, twarzami w kierunku ołtarza, jak rzeźby nagrobne. Leżą symetrycznie, idealnie równo, ale nie ma w nich śladu spokoju. Brakuje tu wrażenia spoczynku. Kość policzkowa jednej z czaszek jest pokruszona, wgnieciona do środka, wygląda jak maska z papier mâché. W drugim szkielecie kilka żeber sterczy dziwacznie, niczym kruche gałązki martwego drzewa.

Oni ci nie zrobią krzywdy.

Alice, zdecydowana pokonać strach, kuca powoli. Uważa, by przy tym już nic nie poruszyć. Ogląda uważnie cały grób. Pomiędzy zmarłymi leży kilka strzępów tkaniny, sztylet o ostrzu zmatowionym przez czas oraz skórzana sakwa ściągana rzemieniami. Można by w niej zmieścić książkę lub niezbyt dużą szkatułkę. Alice marszczy brwi. Jest pewna, że już widziała coś takiego, ale nic więcej nie pamięta.

Okrągły biały przedmiot zaklinowany między szponiastymi palcami mniejszego szkieletu jest tak mały, że omal umyka jej uwagi. Dziewczyna bez namysłu wyciąga z kieszeni szczypczyki. Pochyla się i ostrożnie uwalnia tę rzecz, następnie ogląda ją w nikłym blasku gazowego płomyka, zdmuchnąwszy kurz.

To kamienny pierścień, zwykły, bez żadnych ozdób, o gładkiej powierzchni. On także wydaje się dziwnie znajomy. Alice przygląda mu się bliżej. Jest jednak wzór - wydrapany od wewnątrz. Z początku zdaje się, że to jakiś rodzaj pieczęci. Aż nagle go rozpoznaje. Podnosi spojrzenie na ścianę za ołtarzem, przenosi wzrok z powrotem na pierścień.

Identyczny symbol.

Alice nie jest wierząca. Nie wierzy w niebo ani w piekło, w Boga ani w szatana. Ani w istoty, które ponoć nawiedzają te góry. Ale po raz pierwszy w życiu odnosi wrażenie, że obcuje z czymś ponadnaturalnym, niewytłumaczalnym, przerastającym jej doświadczenie i zdolność pojmowania. Wyczuwa wrogość. Całym ciałem.

Odwaga ją opuszcza. Robi jej się zimno. Strach łapie ją za gardło, ściska żołądek. Dziewczyna wstaje. Nie powinna była tu wchodzić. Chce wyjść jak najszybciej, uciec od dowodów gwałtu, zapachu śmierci, wrócić do bezpiecznego, jasnego słońca.

Za późno.

Gdzieś nad nią, a może za nią - nie potrafi ocenić - słychać kroki. Dźwięk niesie się w grobowcu głuchym echem, odbija od skały i kamienia. Ktoś nadchodzi.

Alice obraca się przerażona, upuszcza zapalniczkę. Jaskinia pogrąża się w ciemności. Dziewczyna próbuje biec, ale w smolistej czerni traci orientację i nie potrafi znaleźć wyjścia. Potyka się o coś. Traci równowagę.

Upada. Pierścień ucieka jej z dłoni i spada na kości. Tam, gdzie jego miejsce.

 

II.

Południowo-Zachodnia Francja
Los Seres

Kilka kilometrów na wschód wrona krąży nad zagubionym między szczytami Montagnes du Sabarthès miasteczkiem. Wysoki szczupły mężczyzna w jasnym garniturze siedzi sam przy stole z ciemnego drewna.

Powała w tym wnętrzu jest niska, podłoga wyłożona terakotą w kolorze górskiej ziemi. Bije od niej miły chłód, choć na zewnątrz panuje skwar. Okiennicę na jedynym oknie zamknięto, mrok rozprasza tylko krąg ż...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin