1410_czyli_kilka_slow_prawdy_o_Grunwaldzie_II_wersja.doc

(272 KB) Pobierz
1410 czyli kilka słów prawdy o Grunwaldzie

Mortka Marcin

1410 czyli kilka słów prawdy o Grunwaldzie

 

Wydanie II

 

Nadchodził osławiony rok 1410. Wielcy tego świata nerwowo wiercili się na tronach i szeptem zasięgali porady u nadwornych astrologów, a wielcy tamtego świata szykowali się na całą bandę gości. Mali tego świata kopali sobie doły.

Oczy wszystkich z obawą kierowały się na wschód, tam, gdzie wielki mistrz zakonu krzyżackiego, Ulryk von Jungingen, dojrzewał do wiekopomnej decyzji...

 

 

I.

Nad zamkiem malborskim wisiała cisza tak ciężka, że obsiadające mury obronne wrony wolały nie podrywać się do lotu, by nie porozbijać sobie łbów. Zasępione i osowiałe, wielce obrażone o to, że nie ma większych szans na wymyślenie przymiotnika „zgawroniały”, łypały ponuro na dziedziniec zamkowy i nieruchomych Krzyżaków, porozrzucanych tu i ówdzie na podobieństwo rozgwiazd. Od czasu do czasu któraś z nich konwulsyjnym wierzgnięciem nogi słała ku nim porcję wydzielin ustrojowych.

Pełznący w stronę studni Krzyżak zatrzymał się nagle, gdy otwory w przyłbicy zalała ciemność.

- Kraaaaaa! - Wrony z uznaniem powitały trafienie w cel ruchomy.

Niektóre pancerne rozgwiazdy, w zdecydowanej większości niedobitki po zakończonych nad ranem krzyżackich juwenaliach, zaczynały już dawać oznaki życia, gdy trębacz na wieży Zamku Wysokiego ujął swój morderczy instrument. W błogą ciszę nad zamkiem, z dyskrecją topora katowskiego, wdarł się zgrzyt capstrzyka. Któryś z braci rozdziawił przyłbicę, inny wybełkotał kilka teutońskich przekleństw, czyjeś słabe, drżące ręce posłały w kierunku trębacza bełt z kuszy.

Z najwyższej wieży Zamku Wysokiego zawtórował trębaczowi ryk wielkiego mistrza. Malbork wracał do życia.

 

* * *

 

- Scheisse!!! - chwalił nadchodzący dzień Ulryk von Jungingen, ostrożnie wydłubując z pięty miecz dwuręczny. - Scheisse, jedno wielkie Scheisse. Już ja dojdę do tego, kto jest odpowiedzialny za porządki w mojej komnacie. O, jesteś! - powitał Kunona von Liechtenstein, który wślizgnął się do środka, od progu przybierając uśmiech nr 34 (Mistrzu, nastał nam wspaniały dzionek!).

- Jestem! - Wyprężył się z entuzjazmem Kuno i dyskretnie zatrzasnął okiennicę, chcąc oszczędzić wielkiemu mistrzowi widoku pobojowiska po kolejnej wielkiej imprezie, na którą go nie zaproszono. - Nastał nam wspaniały dzionek i...

- Patrz, w co wlazłem! - przerwał mu wielki mistrz. - Pocałuj!

- Jawohl, mein Führer! - zasalutował Kuno, po czym padł na posadzkę i wylizał ranę z wprawą znamionującą ogromne doświadczenie.

- Leben mnie zniszczy. - Wielki mistrz ze sceptycyzmem przyglądał się zabiegom kuracyjnym swego adiutanta. - W jednej stopie podagra, w drugiej stopie półtorej stopy stali i to najlepszego damasceńskiego stopu... Och, ja biedny...

- To będzie razem cztery i pół stopy - szybko obliczył Kuno między jednym liźnięciem a drugim. - Uch, Donnerwetter... - jęknął, przypomniawszy sobie ciut za późno, że wielki mistrz bardzo źle znosi wszelakie formy supremacji intelektualnej, a ostatnim razem, gdy zwąchał, że Kuno bierze korepetycje z rachunków, zagroził wysłaniem go na front wschodni. W obawie o dalszy przebieg swej kariery adiutant dyskretnie wyrzucił miecz mistrza przez okno, ale Ulryk tego dnia był dziwnie rozkojarzony, zupełnie jakby wiedział, że lada chwila w jego życiu nastąpi epokowa zmiana. Wymierzył więc swemu adiutantowi symbolicznego kopniaka, a ten, ucieszony, zabrał się za przygotowywanie śniadania. Kiedy rozkładał drewniane naczynia i sztućce (używane w zakonie od czasu, kiedy pan Powała z Taczewa, siłą swą się popisując, pogiął wszystko od toporków po lufy armatnie), drzwi do komnaty huknęły o ścianę i do środka wpadł młody Krzyżaczek w niestwardniałej jeszcze zbroi.

- „Eeeeeekspres Krzyżacki”!!! - ryknął, rzucił jakimś pergaminem i zniknął, pozostawiając za sobą ledwie uchwytną woń rewolucji młodzieżowej.

- Ech, Jugend... - Wielki mistrz dokuśtykał się do stołu i zasiadł przed miską z owsianką. - Czytaj, Kuno. Tylko powoli. Mnie... no... oczy się dzisiaj pocą.

- Mało oryginalne - mruknął należycie cicho Liechtenstein, a potem poślinił kciuk i z namaszczeniem otworzył gazetę na pierwszej stronie. - O, polityka zagraniczna. Białe niedźwiedzie kręcą się wokół Kremla, tedy car moskiewski na wszelki wypadek ewakuował się z rodziną!

- Gott mit uns! - wrzasnął uradowany Ulryk. - Odechce się kacapom Inflant!

- Juści, że odechce! - Kuno wytarł czoło z owsianki. - Ponoć niedźwiadki z czeczeńskim akcentem mruczą. A propos Inflant. Król Szwecji wstrzymał eksport stali do zakonu kawalerów mieczowych.

- Oj, niedobrze, niedobrze - zafrasował się wielki mistrz. - Przyjdzie unseren Kamraten kijami kampfen...

- O, jest coś o nas. - Kuno zmarszczył brwi. - Na Wawelu trwają rozmowy polsko-litewsko-tatarskie w sprawie rozwiązania kwestii krzyżackiej!

- Czyli co? - zawahał się Ulryk.

- Nic. - Kuno użył uśmiechu nr 3 (Palant! Palant! Palant!). - Absolutnie nic. Będą gadać i gadać, aż zapomną, o czym właściwie gadają, albo w Krakowie skończy się gorzała. Potem na wszelki wypadek jeszcze raz ochrzczą każdego napotkanego Litwina i towarzystwo rozjedzie się nach Hause w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Kilka tygodni później Litwini przypomną sobie, że trza by świadomość narodową podbudować i rozegrają z nami kilka towarzyskich bitew, a Polacy w ramach zobowiązań sojuszniczych wyrażą żal, że nie zdążyli przyjść w porę z pomocą. Nic nowego. O, jakiś kwestionariusz? Proszę, a to ciekawe. Ogłoszono nabór na nową krucjatę!

- Donnerwetter! - splunął owsianką rozzłoszczony mistrz. - Nie mam zamiaru umierać za żaden Gdańsk!

- Gdańsk jest już nasz - przypomniał mu Kuno, po raz kolejny ocierając czoło.

- No, wiem przecież - burknął wielki mistrz. - Jak słyszę o tych cholernych czynach społecznych, to taka złość mnie bierze, że wszystko zaczyna mi się mylić... Ech, dawaj wiadomości sportowe!

- Langsam, langsam... - Kuno przerzucił z szelestem kilka stron. - O, pokonaliśmy K. S. Spychów w „oczko”! A to co? - Zbladł nagle. - Mein Gott...

- Kuno, was ist passiert? - zaniepokoił się Ulryk. - Polacy przestali kręcić o nas film?

- „Wiadomości pasterskie” - oznajmił von Liechtenstein głuchym głosem. - Papież wyraża irytację z powodu braku wiadomości o postępach zakonu krzyżackiego w chrystianizacji przebrzydłej, wciąż pogańskiej Litwy. Konklawe rozważa projekt zmniejszenia dotacji na rzecz naszej działalności.

- Czyli co? - Wielki mistrz poczuł się zagubiony na szerokich wodach polityki.

- Nie będzie forsy na imprezy integracyjne i incentivy! - ryknął rozdzierająco Kuno von Liechtenstein i w geście desperacji przyłożył sobie łuk do skroni, na szczęście nienaładowany. - Na żadne, najmniejsze nawet imprezy! Nawet na impreziątka! Ja wiedziałem, że tak będzie! Od dawna mówiłem, że musimy coś schrystianizować! Cokolwiek!

Nieudana próba samobójstwa pogłębiła jego depresję i poluzowała hamulce moralne.

- Taki z ciebie mistrz jak z koziej dupy sakiewka! - darł się. - Ja napiszę do papieża, powiem, kto za wszystko odpowiedzialny, pergaminy przedstawię! Ty...

Wielki mistrz zmarszczył brwi.

Dalszą karierę zakonną Kunona uratował wykonawca capstrzyku, który postanowił powtórzyć swój repertuar i zagłuszyć przybierające na sile kłótnie o dostęp do cebrów z wodą. Zgrzyt trąbki ocucił nieco von Liechtensteina, który spojrzał z lękiem na swego przełożonego, a potem, ku swej nieskończonej uldze, uświadomił sobie, iż ten pogrążył się w Zadumie.

Ulryk von Jungingen za młodu często ruszał do boju bez hełmu, stąd na starość z rzadka zwykł oddawać się jakimkolwiek rozmyślaniom i gdy nie powiedział ani słowa przez resztę capstrzyka, Kuno zaczął się martwić. Zmarszczka na czole Urlyka pogłębiała się coraz bardziej, co wyraźnie sugerowało, że wielki mistrz lada moment wyda na świat Myśl. Za oknem świstały strzały, udręczeni bracia z coraz większą determinacją usiłowali uciszyć trębacza.

Zaniepokojony adiutant poderwał się, chcąc wołać znachora, ale wtedy wielki mistrz podkusztykał do okna, rozwarł okiennice i gospodarskim gestem ujął się pod boki, przypatrując się dziedzińcowi oraz coraz żywiej gramolącej się braci zakonnej.

- To wcale nie chodzi o to, że nie jesteście cool, mistrzu - kwiknął przerażony Kuno. - Ani jazzy. To było małe przyjęcie, malutkie, zaproszono tylko najbliższych...

Mistrz nie dosłyszał. Nieugięty trębacz grał swoje, sierżanci skrzykiwali oddziały łuczników w równe szeregi, a z remizy wytaczano katapultę. Giermkowie uwijali się, zbierając opróżnione baryłki zwrotne i pogubiony oręż, inni odszukiwali swych rycerzy w ułożonych naprędce stosikach, pachołkowie poili konie, równie rozbawione i zataczające się jak ich jeźdźcy. Któryś z braci wyczołgał się z fosy, odchylił przyłbicę i rozejrzał się ze zdziwieniem. Katapulta skrzypnęła, ciskając pierwszy głaz ku wieży.

Ulryk chlipnął, otarł łzę wzruszenia i naraz oznajmił wielkim głosem.

- Papież jest nieomylny, czyli ma rację. Zaliby my nie dobrzy chrześcijanie i Kościoła zbrojne ramię, Kuno?

- Było o tym na tych ulotkach... - zawahał się Kuno i zaprezentował mało wyraźną wersję uśmiechu nr 42 (Panie magistrze, ja uprzejmie proszę o przełożenie egzaminu z powodu...).

- Trza nam w te pędy zakon do kupy pozbierać i na Litwę ruszyć! - rozochocił się mistrz. - Zrobimy sobie własną krucjatę! Pogonimy tych psubratów i papież nam prezenty przyśle na Weinachten! A Litwa wielka, Kuno, wielka! Nachrystianizujemy się po pachy!

Wiatr znad Bałtyku rozwiewał poły jego piżamy w czarne krzyże, a pierwsze promienie słoneczne utkały aureolę wokół jego głowy. Ogarnięty ekstazą, znów zwrócił się ku dziedzińcowi i naraz z jego ust wyrwał się okrzyk wielki: „Litwo!” Jak głosi legenda, echo owego wrzasku unosiło się nad ziemiami litewskimi przez dobrych parę stuleci, na stałe wżerając się do psychiki jej mieszkańców, aż wreszcie pewien nieznany jeszcze wówczas poeta chwycił za pióro i rozpoczął od niego obrzydliwie długi poemat, wzbudzając tym samym zdecydowanie antylitewskie nastawienie większości polskich licealistów.

Trudno powiedzieć, do czego by doszło, gdyby wielki mistrz zrealizował swój zamiar i powrzeszczał sobie dłużej. Na szczęście w pewnym momencie zabrakło mu tchu i wyczerpany oparł się o parapet. Przy okazji zerknął też w dół.

- Kuno? - zmarszczył brwi. - Co nasz kapelan robi w fosie?

- Jaka tam fosa - pisnął Kuno. - Ledwo rów z wodą...

- Nie wykręcaj się od odpowiedzi! - ryknął Ulryk, odwróciwszy się w stronę rozmówcy.

- Bo... bo pili polską wódkę z bratem Wolfgangiem... Brat Wolfgang od niedawna w zakonie, polskiej wódki pić się wzbraniał, bo ponoć diabelsko w gardło piecze... Kapelan poszedł tedy ein wenig wody święconej wziąć na popitę, a że kilka dni wcześniej przez przypadek całą fosę poświęcił, postanowił stamtąd nabrać. No, a że zejście do fosy śliskie...

- Masz ci los... - zasmucił się Ulryk. - Na świętą wojnę bez kapelana przyjdzie nam jechać. I jak tu chrystianizować?

- I tak chorowity był, słabował często! - próbował powiedzieć coś pocieszającego Kuno, dostrzegłszy z ulgą, że zapał krucjatowy wielkiego mistrza słabnie.

- Nic to! - Machnął ręką wielki mistrz. - Awansujemy jakiegoś nowego! Chrzczenie nie może być trudne! Machnie się kropidłem, powie to... no... Spiritus domine... spirytusu szklanki i już! Szast-prast i po bólu! Papież po główkach będzie nas głaskał! Mnie będzie głaskał, znaczy się. Kuno, leć no do latryn, izby wytrzeźwień, więzień, burdeli, kasyn i biura rzeczy znalezionych, w te pędy bractwo zakonne zbieraj! Wieść wielką o krucjacie nieś w świat!

- Jawohl! - wykrzyknął Kuno, wyprężył się i z braku obcasów strzelił z bicza.

- Leć, Kuno, leć! No, a ja sobie teraz nieco odpocznę, a za jakąś godzinę znowu „Litwo” wrzasnę - obiecał sobie wielki mistrz, a tymczasem jego wzrok padł na ostatnią stronę porzuconej przez Kunona gazety, gdzie znajdował się jego ulubiony komiks „Roland gegen Spiderman”. Usiadł wygodnie na łożu i począł analizować ryciny.

Chóralny wrzask łuczników krzyżackich świadczył o tym, iż udało im się wreszcie zwalić trębacza do fosy.


II.

Historia milczy na temat tego, czy Kuno von Liechtenstein brał korepetycje również z politologii, niemniej jego prognozy co do przebiegu szczytu na Wawelu były całkiem udane.

- Aaa wtenczas... hyp!... widzisz... podchodzi do mnie Jurand... hyp! - bełkotał Władysław Jagiełło do ucha Witoldowi. - Patrzę, a ten oczu nie ma... hyp! więc się pytam... hyp! Jurandzie, kto zacz gały ci wyłupił? Tak się go pytam, widzisz... hyp!

- Żła dżewedżga do lazedżga! - ryczał kudłaty Dżelal ed-Din, wybijając rytm trzonkiem topora na głowie kniazia Świdrygiełły.

- Boooguuuurooooo... Roooo... - wył Powała z Taczewa, od kilku godzin usiłując pokonać barierę trzeciej sylaby.

- ... a on... hyp! znak krzyża robi... hyp! Pojmujesz to, Witold? Hyp! NFZ go pokroił! Hyp!

- Blghgltbyglhłł - wykrztusił wielki książę litewski i raz jeszcze zajrzał do trzymanej na kolanach baryłki, z zaskoczeniem konstatując, że ta nadal jest pusta.

- Pakta podpisać musimy, Wasza Wysokość! - Biskup Oleśnicki ze znużeniem machał pergaminami przed oczyma Jagiełły. - Pakta!

- Juści, pakta! - ocknął się Jagiełło, wypuściwszy brata z objęć. Witold zsunął się pod ławę, rozbijając czołem najpierw ową pustą baryłkę, a potem płytę podłogową. - Niech sobie ino gardło przepłuczę... Dżelal! Na czym to myśmy skończyli?

- Lachy bijut Krzyżaki! - rozdarł się Tatar. - My bijut Lachy!

- Aha! - uspokoił się monarcha. - Już myślałem, że coś mi umknęło. Cóż, chłopaki. Chluśniem, no nie?

Niedobitki polityków przy długim stole w sali biesiadnej na Wawelu zgodnie napełniły swoje kubki. Jako że rozmowy toczyły się od rana, większość z obradujących dawno już zaległa w pozycji horyzontalnej pod stołem, jeszcze raz udowadniając, iż polityka to zadanie dla ludzi o tęgich głowach. Pod ścianą rzępoliła ostatnie kawałki kapela węgierska, niemalże zagłuszana przez bełkot obradujących i chrapanie ich stronników. Nikt też z początku nie zwrócił uwagi na pazia Przemka, który wkroczył do sali.

- Wielmorzny krulu! - oznajmił, oblizując się na widok licznych baryłek. - Wielmożny królu! - zaczął jeszcze raz, starając się mówić poprawniej. - Delegacja krzyżacka pod bramami miasta stoi i widzenia się domaga!

- Co? - ryknął monarcha. - Nic nie słyszę! Witold, ścisz tę cholerną muzykę!

Wielki książę litewski podniósł się z podłogi, namacał kowadło i cisnął z całej siły. Kapela węgierska umilkła jak ręką odjął. Przemko powtórzył swoją wiadomość.

- Pies im mordy lizał - przeanalizował fakty Jagiełło. - Jestem zajęty. W tym tempie to nigdy nie skończymy. No, chluśniem, chłopaki, a potem te pakta!

- Czego tu chcą Krzyżacy? - zadumał się biskup. - Może prezenty jakieś przywieźli?

- Prezenty? - Zmarszczył czoło Jagiełło, nalewając sobie gorzałki.

Naraz z krużganka dobiegł odgłos stokroć straszliwszy od wokalnych interpretacji polskiego folkloru w wykonaniu Dżelala ed-Dina. Jagiełło drgnął i uronił kilka kropel wódki, która wpadła prosto w nozdrza chrapiącego smacznie Świdrygiełły. Wstrząśnięci politycy po kilku próbach namierzyli wzrokiem wejście do sali obrad, gdzie w akompaniamencie zgrzytu dartej blachy ukazał się Zawisza Czarny, wlekący z wysiłkiem dwie postacie w zbrojach.

- Zawiszka znalazł! - oznajmił z dumą i wywalił język spod przyłbicy. - Przed bramą znalazł!

- Toż to pewno ci Krzyżacy! - zdumiał się Jagiełło i spojrzał na Zawiszę.

- Mój ty Murzynku najwierniejszy! - powiedział ze wzruszeniem. - Ależ ty swego pana i władcę we wszystkim wyręczasz! Naści cukru, naści... A teraz siad! Zaraz, zaraz, o czym to my... Aha, Krzyżacy.

Obaj posłowie leżeli nieruchomo na porysowanej posadzce i ani drgnęli.

- Coś mało rozmowni - ocenił Jagiełło.

- Może pomdleli? - Poderwał się biskup i złapał za najbliższą baryłkę z gorzałą. - Trzeba by ich ocucić, nieboraków, inaczej...

- Ej, biskup, oddawaj no to w tej chwili, bo zaraz do pogaństwa wrócę! - warknął Witold i uwiesił się na baryłce. - Jak chcesz ich gorzałą cucić, to swoją, jeśli łaska. Nie państwową.

- Po mojemu to ich zbroje nie przetrzymały trudów transportu - oznajmił Powała z Taczewa. - Przyłbice się zaklinowały, i tyle.

- Już ja ich odklinuję - stwierdził monarcha. - Witold, otwieracz.

Wielki książę litewski odstawił baryłkę, fuknął raz jeszcze na biskupa, przerażonego wizją klęski misyjnej, po czym wyciągnął topór z garści Świdrygiełły. Kniaź nadal spał twardo, jednakże pół kubka berbeluchy w nozdrzach zaczynało z wolna nim wstrząsać.

- Na pohybel Lachom! - Dżelal uznał za stosowne przypomnieć swoje stanowisko polityczne.

- Tak, tak, jasne - uspokoił go polski król, a następnie ujął topór, wziął zamach, czknął dla równowagi i opuścił ostrze na pierwszego z Krzyżaków.

Zapadła głęboka cisza, tak głęboka, iż nawet śpiący zaczęli ciszej chrapać. Biskup Oleśnicki pobladł, Przemko zemdlał, a Dżelal zwymiotował do sakiewki Świdrygiełły. Kniaź chrząknął przez sen.

- W nit trza było celować - pouczył brata Witold. - W nit, Władziu, a nie w...

- Niemiecka jakość, jasne - parsknął Jagiełło i ponownie wzniósł zakrwawione ostrze. - Przysuńcie mi tego drugiego.

- Lachy bijut! - wrzasnął blady z przerażenia Dżelal.

- Zamknij się, bo cię na tatar przerobię! - ryknął rozzłoszczony król. Jego siła przekonywania zwaliła skośnookiego rycerza na ziemię, a potem topór opadł ponownie.

I znów zapadła cisza, jeszcze głębsza niż przed chwilą.

- No to se nie pogadamy... - mruknął Witold.

- Celowałem w ten nit, cholera - bąknął zmarkotniały Jagiełło. - Chyba mi się omskło.

- Chyba? Wasza Wysokość, takie zachowanie może wstrząsnąć równowagą europejską! - wykrzyknął z oburzeniem biskup Oleśnicki. - Stosunki z...

- No proszę, klecha, a cięgiem o chędożeniu gada! - warknął król. - Zawiszka, weź ich stąd. Jeszcze się kto przewróci.

Ciemno opalony rycerz wyholował obydwu Krzyżaków z sali, kopiąc przed sobą ich głowy.

- Głów nie wywalaj! - ryknął za nim monarcha. - Zrobi się z nich jakieś ozdoby wawelskie czy coś...

Zawisza odpowiedział radosnym szczeknięciem, które niespodziewanie przeszło w płaczliwe skomlenie. W korytarzu rozległy się kroki i atmosfera natychmiast zauważalnie zgęstniała. Rycerze, duchowni i książęta zaczęli z uwagą przyglądać się paznokciom własnym i sąsiadów, pan Powała z Taczewa padł pod stół i udawał martwego od tygodnia, a biskup Oleśnicki w popłochu motał wokół siebie kokon z wawelskich arrasów.

W drzwiach pojawiła się Jadwiga z siatkami pełnymi zakupów.

- Cześć, Jadzia - bąknął monarcha.

- Wrrrr! - padła odpowiedź.

Niepomny przerażonych spojrzeń, a posłuszny zasadom tatarskiego savoir-vivre’u Dżelal ed-Din powitał królową serią wymyślnych cmoknięć. Sekundę później zwijał się na podłodze z widelcem wbitym w czoło. Królowa zaś, ignorując kulących się pod ławami mężów stanu, odstawiła siatki na Witoldzie, który zamarł w trakcie prób wczołgania się do mysiej dziury, podeszła do tronu i wyciągnęła w stronę małżonka jakiś pergamin.

- Było w skrzynce - zgrzytnęła.

Jagiełło capnął podany pergamin, po czym podkurczył nogi i zapadł się głębiej w tron. Królową jednakże zainteresowało coś innego.

- Co to za jeden? - charknęła nad ciałem wciąż nieprzytomnego Przemka.

- Iiii tam... taki jeden... - zbagatelizował sprawę król. - I tak miałem nim Smoka nakarmić...

- Biorę - oznajmiła niewiasta, zarzuciła sobie budzącego się z przerażeniem pazia na ramię i wymaszerowała.

- Bajzel tu macie. - Zatrzymała się w progu i znowu powiało grozą. - Od jutra wszyscy na Wawelu mają w kapciach chodzić. Wszyscy! - warknęła w kierunku Witolda, który pochopnie postanowił już się wycofać.

I wyszła.

Na sali zapanowało radosne rozprężenie. Ktoś pośpiesznie zabarykadował drzwi, ktoś inny równie pospiesznie wymalował na nim pentagram ochronny. Pan Powała z Taczewa przez chwilę zgrywał twardziela, udając, że szuka czegoś na podłodze, póki Witold w ramach rozładowywania napięcia nie roztrzaskał na nim ławy. Świdrygiełło chrząkał, jego twarz była już całkiem sina.

- Biskup! - ryknął Jagiełło. - Albo jakiś inny naukowiec! Powiedziałem „naukowiec”, a nie nałogowiec, Witold! Biskup!

Naraz dostrzegł biskupa, wyplątującego się z kokonu arrasów.

- Biskup, natychmiast wyłaź z moich ananasów!

- Arrasów, miłościwy panie!

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin