Catherine Ashley Morgan
Noc rudego kota
Z języka niemieckiego przełożył Mieczysław Dutkiewicz
Tytuł oryginału: Die Nacht der rote Katze
Rok pierwszego wydania: 2009
Rok pierwszego wydania polskiego: 2011
Koci kryminał w najlepszym angielskim stylu! Tutaj dni są pełne niespodzianek, ale naprawdę groźnie robi się, gdy nadchodzi noc...
Po przeprowadzce z Londynu pisarka Christine Bell rozkoszuje się spokojnym życiem na prowincji. Jednak kiedy pewnej nocy w jej domu zjawia się ruda kotka, spokój znika bez śladu...
Śmierć sąsiada, tajemnicza przesyłka i dziwny policjant to jeszcze nie wszystko, z czym musi się zmierzyć Christine. Niebawem staje się dla niej jasne, że ktoś czyha na jej życie, ale kto i dlaczego? Wrogo nastawieni sąsiedzi nie zamierzają pomóc w rozwiązaniu zagadki. Atmosfera gęstnieje z godziny na godzinę, zagrożenie narasta, a Christine uświadamia sobie, że ocalić może ją tylko szybkie wyjaśnienie tajemnicy rudej kotki.
Obudził ją jakiś dźwięk.
Nie był to donośny łoskot, zdolny wyrwać brutalnie ze snu, lecz nikły brzęk, który wdzierał się nieśmiało do podświadomości, ale Christine Bell natychmiast usiadła na łóżku wyprostowana i wbiła wzrok w ciemność. Serce zaczęło jej walić jak młot, z wrażenia wstrzymała oddech i wytężyła słuch, aby poprzez przeraźliwie głośne uderzenia tętna wyłowić dalsze odgłosy.
Czyżby tylko je sobie uroiła? A może był to po prostu sen?
Odkąd pięć dni temu przybyła do Wrightford-on-Stratton i zamieszkała w tym domu, nie przespała dobrze ani jednej nocy. Pomysł jej wydawcy, który skłonił ją do przeprowadzenia się tu na kilka miesięcy, aby w zaciszu Wrightford-on-Stratton ukończyć nową książkę, nie był od rzeczy. W Londynie, gdzie wszyscy dokoła stale tylko zawracali jej głowę, nie mogła liczyć na odpowiednie warunki do pisania. Jednak póki co, nie zdołała przywyknąć do tego absolutnego spokoju, jaki panował we wsi Wrightford-on-Stratton, położonej na skraju Dartmoor.
W wiosce nawet za dnia nie działo się nic szczególnego, ale w nocy cisza niekiedy aż dzwoniła w uszach. Wtedy Christine sięgała do radia z budzikiem ustawionego na szafce nocnej i nastawiała je cichutko, stosownie do pory, ale też wystarczająco głośno, aby móc wysłuchać piosenek nadawanych w programie nocnym.
I jeszcze ta nieprzenikniona czerń wokół! Christine nigdy nie lękała się ciemności, nawet w dzieciństwie. Była jednak typowym mieszczuchem, przyzwyczajonym do latarni ulicznych, rzęsiście oświetlonych witryn sklepowych i neonowych reklam, na tyle skutecznie rozjaśniających niebo nad Londynem, że tak naprawdę nigdy nie było tam ciemno.
Tu natomiast wszystko tonęło nocą w tak nieprzejrzanym zmroku, że momentami Christine traciła oddech. Miejscowość Wrightford-on-Stratton leżała przy mało uczęszczanej szosie, która częściowo przebiegała równolegle do autostrady A30 i tworzyła zygzakowate połączenie między Henford i Okehampton. Z tej drogi korzystali jednak tylko ci, którzy mieli coś do załatwienia we wsi. O północy wyłączano dwie trzecie przydrożnych lamp, rozstawionych i tak nader oszczędnie, a wtedy całą okolicę spowijał gęsty mrok.
Właśnie dlatego już od pierwszej nocy spędzonej w nowym domu Christine zostawiała w przedpokoju na parterze włączoną lampę, a drzwi sypialni uchylone, tak aby do pokoju docierało choć trochę światła. Jego blask przypominał jej Londyn, a to pozwalało spać nieco lepiej - o ile co pewien czas nie budziły jej pojękiwania i skrzypienie zdającego się ożywać nocną porą domu. Najgorsza była pierwsza noc. Każdy dźwięk przeszywał ją lękiem, wyobrażała sobie bowiem, że oto ktoś chodzi po pokojach albo wręcz skrada się ku niej po schodach na piętro. Z czasem przywykła już do odgłosów, ale rano czuła się bardziej zmęczona niż wieczorem.
Na szczęście nie zakłócało to jej pracy, gdyż cisza i spokój w ciągu dnia pozwalały utrzymywać zamierzone tempo. Była wdzięczna swojemu wydawcy, Davidowi Millerowi, za udostępnienie jej domu, który należał do odbywającej właśnie podróż dokoła świata ciotki jego drugiej żony. W Londynie trudno było pisać cykl opowiadań fantasy dla młodych czytelników. Co chwila musiała odrywać się od pracy, gdyż albo ktoś dzwonił do drzwi, by z okazji otwarcia którejś już z kolei restauracji hinduskiej wrzucić do skrzynki pocztowej reklamę z menu, albo posłaniec z firmy kurierskiej chciał doręczyć paczkę, albo też - pomimo iż miała zastrzeżony numer telefonu - dzwoniono, aby zachęcić do skorzystania z nowej, korzystnej oferty rynkowej proszku lub wzięcia udziału w atrakcyjnej loterii.
Tak więc owa niezwykła cisza za dnia była naprawdę użyteczna, jednak nocą... Nocą Christine marzyła wyłącznie o jednym: podjechać do najbliższej autostrady i przenocować tam w motelu lub choćby w aucie - byle tylko wyrwać się, przynajmniej na krótko, z ciemności i głuchej ciszy.
Potrzebowała tego zwłaszcza teraz. Nie dlatego, że wtedy pozbyłaby się przykrego wrażenia przebywania gdzieś głęboko pod ogromnym masywem skalnym, ale mogłaby po prostu przestać się przejmować tajemniczym intruzem, który grasował właśnie na parterze.
Dźwięki dobiegały z dołu niezbyt wyraźnie, ale nie ulegało wątpliwości, że w domu prócz niej znajduje się ktoś jeszcze. Może wyszedł z założenia, że dom jest aktualnie niezamieszkany; wszyscy w wiosce wiedzieli przecież, że Margaret Berethwaite - ciotka drugiej żony Millera - odbywa daleką podróż. Nie byłoby więc w tym nic dziwnego, gdyby komuś przyszło do głowy włamać się pod jej nieobecność do domu i rozejrzeć się za godnym uwagi łupem.
- Niech to szlag! - mruknęła Christine. Odgarnęła na bok kołdrę, wstała, narzuciła na siebie szlafrok i wsunęła stopy w kapcie. Nie, nie może tak dłużej leżeć i biernie czekać na dalszy rozwój wypadków. Wcześniej czy później włamywacz przestanie myszkować na parterze i zdecyduje się wejść na piętro. Lepiej sobie nie wyobrażać, co by się stało, gdyby wszedł tu i zastał ją leżącą w łóżku.
Nie pozostało jej nic innego, jak zmusić intruza do ucieczki, a nawet - o ile się okaże, że nie jest od niej silniejszy - obezwładnić go.
Zapaliła nocną lampkę i rozejrzała się po pokoju, szukając przedmiotu, który mógłby posłużyć za narzędzie walki. Jej wzrok padł na uszkodzoną poziomnicę, pozostawioną przez fachowca wstawiającego nowe okno. Tak, ta poziomnica była dostatecznie duża, by móc się nią posłużyć jak bronią.
Spojrzała na nocny stolik i przypomniała sobie, że wieczorem zostawiła komórkę na dole. Ponieważ znajdował się tam również telefon stacjonarny, uznała, że i tak nie ma wyjścia: musi sama zająć się schwytaniem włamywacza. Nie mogła wezwać policji, ale nawet gdyby istniała taka możliwość, nie wierzyła w większy sens ewentualnej interwencji stróżów prawa. Nie miała nawet pojęcia, gdzie mieści się najbliższy posterunek, w każdym razie nie było go na pewno we Wrightford-on-Stratton. Jej wezwanie odebrano by gdzieś w centrali na drugim krańcu świata, a zanim radiowóz policyjny dojechałby do jej domu, mogłoby dojść do rozmaitych dramatycznych wypadków. Nie mówiąc już o tym, że jej zgłoszenia o pojawieniu się włamywacza policja mogła w ogóle nie potraktować z należytą powagą.
Christine wzięła poziomnicę i, ściskając ją mocno w dłoni, poczęła skradać się ostrożnie do przedpokoju. Teraz ujawniła się kolejna zaleta zwyczaju niedomykania drzwi sypialni: przy najmniejszym ich poruszeniu zawiasy skrzypiały tak niemiłosiernie, że włamywacz musiałby to usłyszeć. Na szczęście wczoraj, jak zwykle z obawy przed gęstym mrokiem, zostawiła je otwarte i teraz, kiedy schodziła ostrożnie na dół, mogły skrzypieć jedynie deski w podłodze i na schodach. Dźwięki dochodzące z parteru nadal były trudne do zdefiniowania, nieokreślone odgłosy jakby szurania i skrobania nie pozwalały ustalić, co właściwie robi teraz włamywacz.
Zeszła kilka stopni niżej i nagle stanęła jak wryta. Jakim cudem włamywacz mógł uznać ten dom za opuszczony, skoro w przedpokoju pali się światło? Kto mógł być tak głupi, aby włamywać się do domu, w którym wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie tylko ktoś przebywał, ale nawet nie położył się jeszcze spać?
Czyżby miała tu do czynienia z jednym z tych natrętnych dziennikarzy, którzy usiłują zdobyć fragmenty jej nowej książki, aby zadowolić żądnych sensacji czytelników, przyzwyczajonych przez prasę brukową do poszukiwania tanich emocji? Nie można wykluczyć, że jakiś wścibski reporter natrafił na jej ślad, na przykład dzięki gadatliwości pracownika na poczcie, znającego jej tutejszy adres.
Należało wątpić, czy prasę mógł nasłać na nią ktoś z miejscowych, gdyż właściwie nikt jej tu nie znał. Oficjalnie pracowała we Wrightford-on-Stratton w charakterze doradcy, a kontakty z klientami utrzymywała za pośrednictwem Internetu. W ten sposób mogła sobie pozwolić na pewną anonimowość w tej odludnej mieścinie.
Jako autorkę powieści znano ją głównie pod pseudonimem „P. S. Lowell”, należało więc wykluczyć, aby ktoś z tutejszych mieszkańców choćby podejrzewał, kto naprawdę zamieszkał w jego sąsiedztwie.
Nagle rozległ się gromki łoskot. Christine omal nie upuściła poziomnicy. Co za piekielny hałas! Wyglądało na to, że jakiś duży garnek razem z pokrywką zsunął się z kuchenki i spadł na kamienną podłogę. Pokrywka klekotała jeszcze przez moment, wreszcie znieruchomiała i zaległa cisza.
Christine odczekała parę chwil, ale cisza trwała. Ten włamywacz to na pewno jakiś idiota, pomyślała, skoro wszedł tu mimo światła zapalonego w przedpokoju, a teraz ciska wokół garnkami, nie przejmując się tym, że w każdej chwili może spojrzeć w lufę wycelowanej w niego dubeltówki. Łatwiej tu o taką broń niż o poziomnicę. Tylko czego ten typek szuka w ogóle w kuchni? Czyżby zgłodniał, przeszukując dom? Może powinna go jeszcze poczęstować herbatą?
Ostrożnie, krok po kroku, schodziła po schodach, dopóki przez uchylone drzwi kuchni nie dojrzała nikłej smugi światła. Wyglądało to na wewnętrzne oświetlenie lodówki! Nie wierząc własnym oczom, Christine potrząsnęła głową. A więc rzeczywiście ktoś opycha się w najlepsze zakupami, jakie ona zrobiła w supermarkecie niedaleko Hatherleigh!
Ale... kim jest ten włamywacz? Wrightford-on-Stratton to mała miejscowość, ludzie wiedzą niemal wszystko o swoich sąsiadach. Nie ma tu bezdomnych włóczęgów, którzy zakradają się nocą do tego lub innego domu, aby się dokarmić. Nie ma też pijaków lub narkomanów, a przynajmniej nie widać ich wałęsających się po ulicy. To, co się rozgrywa w miejscowych domach za zamkniętymi drzwiami, to już inna sprawa, która jednak nie ma nic wspólnego z jej lodówką.
Christine skierowała wzrok na drzwi salonu i uświadomiła sobie, że wzywanie policji i tak nie miałoby sensu. Aby dostać się do telefonu, musiałaby przejść przez jasno oświetlony przedpokój, obok drzwi kuchennych, a wtedy włamywacz z pewnością by ją zauważył. Nie mogła też wybiec z domu, gdyż przedtem zamknęła drzwi, klucz zostawiła w zamku i ponadto zabezpieczyła drzwi łańcuchem. Ponowne ich otwarcie zajęłoby zbyt wiele czasu.
Trudno, nie pozostaje jej nic innego, jak tylko dopaść włamywacza i uporać się z nim bez pomocy kogoś z zewnątrz. Stąpając niezdecydowanie, krok za krokiem, stanęła na progu kuchni i ostrożnie zajrzała do środka. Pomieszczenie rozwidniało nieco przyćmione oświetlenie lodówki, ale Christine nie dostrzegła nikogo. Lodówka była wprawdzie wysoka, tak że włamywacz mógłby bez trudu skryć się za jej uchylonymi drzwiczkami.
Nadal jednak dały się słyszeć przytłumione odgłosy, co oznaczało, że ktoś tu jest. Ale gdzie? Pod stołem nie było nikogo, a drzwi do kuchni otwierały się na zewnątrz (fakt ten niezmiennie zdumiewał Christine od dawna), uznała więc, że i tam nikt się nie ukrywa.
Nasłuchiwała intensywnie dłuższą chwilę, aż zdała sobie sprawę, że tajemniczy odgłos to ciche pomlaskiwanie. Nie tracąc czasu, wydała dziki okrzyk, zagrzewając samą siebie do walki. Z impetem wpadła do kuchni, zapaliła światło... i ujrzała przed sobą parę zielonkawych oczu, których źrenice pod wpływem jaskrawego blasku zwęziły się momentalnie w szparki.
Przed lodówką siedział kot.
Rudy pręgowany kot.
- Skąd się tu wziąłeś? - zapytała odruchowo Christine, jakby liczyła na odpowiedź.
Kot zaszczycił ją przelotnym spojrzeniem, następnie powrócił do głównego zajęcia, jakim było opróżnianie rondelka, w którym znajdowały się resztki chili con carne. Danie najwyraźniej mu smakowało; z apetytem pochłaniał bowiem zarówno mięso, jak i fasolę, nie przejmując się w najmniejszym stopniu ostrymi przyprawami.
- Nie wydaje mi się, aby było to jedzenie odpowiednie dla kotów - powiedziała Christine i wyciągnęła rękę, aby zabrać rondel. W tej samej chwili usłyszała niski pomruk i poczuła na dłoni dotyk łapy rudzielca, który nie wysunął jeszcze pazurków, ale w każdej chwili był gotów to uczynić, broniąc swojego łupu: jego ostrzegawcze spojrzenie nie pozostawiało co do tego żadnej wątpliwości. Przezornie cofnęła więc rękę, groźny pomruk ucichł, a kot ponownie zanurzył pyszczek w rondelku, delektując się smakiem zimnej chili con carne.
- Niech ci będzie - mruknęła Christine, nie wstając z klęczek - Trudno: ty popsujesz sobie żołądek, a ja nie będę jutro miała obiadu.
Przez chwilę przyglądała się zwierzęciu. Kot po skończonym posiłku zwinnie wskoczył na stół i pedantycznie wylizywał sierść. Christine zerknęła na pozostałości potrawy, podniosła garnek wraz z pokrywką i włożyła go do zlewozmywaka.
- Te resztki trzeba wyrzucić - orzekła i spojrzała na kota, który w odpowiedzi obrzucił ją wzrokiem, kryjącym w sobie jakby głęboki wyrzut. - Nie bierz tego do siebie - dodała czym prędzej. - Nie mam nic przeciw tobie, ale to, co zostawiłeś w rondelku, na nic mi się już nie przyda.
Rozmowa z kotem... To już zakrawa na coś w rodzaju obłędu, pomyślała w tej samej chwili i postawiła na stole podstawkę, do której nalała trochę wody.
- Sądzę, że po tym posiłku będziesz miał niezłe pragnienie.
Kot nadal czyścił sobie futerko i dopiero po chwili zwrócił uwagę na podstawkę z wodą. Napił się, po czym zwinął na stole w kłębuszek.
- Widzę, że czujesz się już jak u siebie w domu - odezwała się znowu Christine. - Ale niech ci przypadkiem nie przyjdzie do głowy, że mógłbyś zadomowić się tu na stałe. Dobrze wiem, że pani Berethwaite jest uczulona na sierść zwierzęcą, rozumiesz więc, że nie wytrzymałaby z tobą nawet pięciu minut. - Tak przynajmniej wynikało z informacji, jakie przekazał jej wydawca, wymieniając szczegółowo, czego się ma wystrzegać, kiedy wprowadzi się do tego domu. W swoistym regulaminie brakowało chyba jedynie zakazu goszczenia u siebie mężczyzn po godzinie 22.00.
Jednak niewykluczone również, że informacja o uczuleniu była jedynie wymysłem wykorzystywanym przez panią Berethwaite do unikania przez nią dodatkowej pracy, jaką wymuszałaby obecność zwierząt w domu. Kot ułożył się bowiem na stole z całkowitą swobodą, odnosiło się wrażenie, że nie jest tu po raz pierwszy. Albo też tymczasowa gospodyni przypadła mu do gustu i dlatego postanowił pozostać tu jeszcze trochę. Przy czym „przypadła mu do gustu” tylko dlatego, że tak szybko ustąpiła przed ostrzegawczym pomrukiem i uniesioną łapą. A pani Berethwaite była zapewne bardziej rezolutna i w takich momentach bezpardonowo wyganiała kota z domu.
Jeśli jednak alergia nie jest tu pretekstem, poczciwa pani Berethwaite będzie musiała po powrocie z podróży dokoła świata walczyć przez długi okres z uporczywym kichaniem i łzawieniem oczu.
Christine wyciągnęła ostrożnie rękę i podeszła do kota, który tym razem łaskawie pozwolił się pogłaskać.
- No widzisz, jaki z ciebie grzeczny futerkowiec - pochwaliła go Christine. - Widocznie atakujesz, gdy ktoś próbuje ci zabrać jedzenie.
Po chwili kot zamruczał głośno i zamknął oczy, pozwalając, aby Christine drapała go pieszczotliwie po karku. Kiedy poczuła, że drętwieje jej ręka, przerwała te czułości i odchyliła się do tyłu, ale kot momentalnie spojrzał na nią z wyrzutem. Nic dziwnego! Jak śmiała tak po prostu zaprzestać głaskania, nie czekając, aż zezwoli na to Jego Ruda Pręgowana Wysokość?!
- Nie mam siły - szepnęła mu w uszko na swoje usprawiedliwienie. - Czuję się już jak padnięty pies! - Ponownie skarciła się w duchu za te bzdurne próby wyszukiwania czegoś na swoją obronę, a mimo to dodała: - Przepraszam za tego psa, ale tak się mówi.
Wstała i rozejrzała się po kuchni. Ślady pozostawione przez kota widniały wszędzie. Tu przewrócona butelka z płynem do mycia naczyń, tam opakowanie z herbatą ekspresową, a sporą część drogi odbytej do kuchni przez nieproszonego intruza zdobiły odciski łap. Pozostawało zagadką, w jaki sposób kot zdołał otworzyć lodówkę, zwłaszcza że drzwi były naprawdę ciężkie i masywne. Christine obejrzała je dokładnie i wtedy odkryła, że w ich dolnej części lakier został zdrapany aż do blachy - dokładnie na tej wysokości, na jakiej każdy kot usiłowałby je otworzyć.
- Zaczynam wierzyć, że jesteś tu częstym gościem - zwróciła się Christine do kota, który (czyżby było to przyznanie się do winy?) czym prędzej skierował wzrok w inną stronę. A może jedynie podążył tu tropem innych kotów, które pod nieobecność właścicielki domu plądrowały lodówkę?
Nagły podmuch wiatru uderzył o skrzydło okna w kuchni, które ustąpiło pod jego naporem, i Christine zrozumiała, w jaki sposób ten rudy pręgowany intruz dostał się do domu. Chłodny powiew liznął ją po plecach i sprawił, że mimo woli zadygotała.
Kot znowu zwinął się na stole w kłębuszek, jakby chciał zapewnić, że w żadnym razie nie zamierza spędzić reszty nocy na dworze.
- Wiesz, jest takie powiedzenie, że nawet psa nie wygania się na taką pogodę. Nie wiem czy dotyczy to też kotów - zastanawiała się na głos Christine. Ale kot, jakby wiedział o co chodzi, skulił się jeszcze bardziej. Widziała teraz jedynie kłębek futerka, bez głowy i ogona.
- Tak, tak, już rozumiem. - Przeszła na drugą stronę kuchni, przechyliła się nad zlewem i zamknęła okno. Zaledwie odwróciła się ponownie, z kłębuszka znowu wyłonił się łebek, a para zielonkawych oczu spojrzała na nią z wdzięcznością. - Mnie również byłoby dziś w nocy za zimno poza domem.
Jeszcze raz pogłaskała kota, tulącego się teraz do jej dłoni, i dopiero wtedy zauważyła okropną obróżkę na szyi biednego zwierzęcia: trzycentymetrowej szerokości pasek z lichej, sztywnej skóry, zdobiony kilkoma szklanymi paciorkami i owalnym, pięciocentymetrowej długości „kamieniem szlachetnym” z przezroczystego plastiku, odpowiedni bardziej dla jakiegoś konia występującego w cyrku, niż dla kota.
Dlaczego tak wielu właścicieli psów i kotów cierpi na brak dobrego smaku? Mimo najlepszych chęci nie dałoby się uznać tej obróżki za elegancką lub choćby ładną, nie mówiąc już o tym, że była ona zbyt duża jak na tak małe zwierzę i z pewnością obcierała kotu szyję.
Christine pokręciła głową i rozejrzała się sprawdzając, czy poza tym wszystko w porządku, następnie podeszła do drzwi i chciała już zgasić światło, gdy nagle coś jej wpadło do głowy.
- Chwileczkę - szepnęła. - Przecież ja cię znam. Jesteś kotem, a właściwie kotką Heddingfielda! - No tak, to była kotka jej sąsiada mieszkającego po lewej stronie.
Heddingfield był zabawnym typem, wyższym od niej o pół głowy, miał pociągłą twarz, siwe włosy związane w koński ogon, nosił bródkę i rogowe okulary. Nie wydawał się zbyt uprzejmy, ale może po prostu miała pecha i trafiała każdorazowo na jego zły humor. Już pierwszego dnia, kiedy rozpakowywała swoje rzeczy, listonosz zostawił u niej paczuszkę dla Heddingfielda. Około wpół do szóstej, gdy wrócił do domu, Christine przecisnęła się przez lukę w zaniedbanym żywopłocie oddzielającym obydwie posiadłości, przeszła przez trawnik i zapukała do drzwi oranżerii.
Z wewnątrz dobiegały hałaśliwe odgłosy, ale nie doczekała się reakcji na pukanie, dlatego weszła do środka.
- Halo? - zawołała, zatrzaskując za sobą drzwi. - Panie Heddingfield? Gdzie pan jest?
Natychmiast wychylił się gwałtownie z bocznego pokoju.
- Kim pani jest i skąd się tu wzięła? - ofuknął ją nerwowo.
- Spokojnie, panie Heddingfield - odparła. - Nazywam się Christine Bell, jestem pana nową sąsiadką. Listonosz zostawił to u mnie - uniosła rękę, w której trzymała paczkę - więc przyszłam ją panu oddać.
Mężczyzna wcale się nie rozchmurzył, tak jak zapewne zareagowaliby w tej sytuacji inni ludzie.
- Widocznie jakiś nowy listonosz - burknął po chwili. - Zwykle wszyscy na poczcie wiedzą, że tego, co przychodzi do mnie, mają nie zostawiać u innych. - Spojrzał na nalepkę z adresatem i przeniósł wzrok na Christine. - Proszę to sobie zapamiętać: jeśli posłaniec znowu zechce zostawić u pani coś dla mnie, niech mu pani powie, żeby tego nie robił.
Spojrzała na niego zaskoczona. Czy dobrze zrozumiała jego słowa?
- Sądziłam, że wyświadczam tym panu przysługę. Nie wiedziałam...
Nie dał jej skończyć:
- To źle pani sądziła. Wyświadczy mi pani przysługę, nie przyjmując w przyszłości paczek dla mnie. Niech listonosz zostawia u mnie awizo.
- Ale dlaczego...? - zaczęła Christine i urwała. W porządku. Skoro Heddingfield tak sobie życzy, nie będzie mu się narzucała. Chciała po prostu dać mu się poznać jako życzliwa sąsiadka, ale jeśli jemu się to nie podoba, niech i tak będzie. Na wszelki wypadek postanowiła dowiedzieć się jak najszybciej od innych sąsiadów, jakie panują tu w tym względzie zwyczaje. Nie chciała narazić się następnym osobom.
- Jeszcze coś? - głos Heddingfielda wyrwał ją z zadumy.
- Ja... eee... nie, nie, już sobie idę.
Ponieważ nie od razu ruszyła do wyjścia, wykonał gest zniecierpliwienia. Zanim dotarła do drzwi, wyprzedził ją rudy kot.
- Dobrze, mały, wypuszczę cię, żebyś mógł sobie pobiegać w ogrodzie - powiedziała, kiedy kot podszedł bliżej, ocierając się o jej nogi.
- Nie! - krzyknął Heddingfield, odepchnął ją na bok i zatarasował sobą wyjście. - Niech pani czasem nie przyjdzie do głowy wypuszczać na dwór Isabelle!
- Z całym szacunkiem, ale czy istnieje coś, co by panu odpowiadało? Co znowu zrobiłam źle? Wrightford-on-Stratton to nie wielkomiejska dżungla z ruchliwymi ulicami, które mogą stanowić dla zwierzęcia zagrożenie życia! Tu w ogrodzie nie może mu się przydarzyć nic złego!
- Owszem, kotka mogłaby wymknąć się z ogrodu - pouczył ją Heddingfield. - Jeśli pani jest w stanie przedostać się mimo żywopłotu z jednej posesji na drugą, Isabelle tym łatwiej może pójść za tym złym przykładem.
- Nie miałabym nic przeciw temu, gdyby Izabelle czasem przeszła do mnie i...
- Nie, ona nie przyjdzie do pani - przerwał jej szorstko Heddingfield. - Nie wyjdzie też do ogrodu! - Przez kilka chwil przeszywał ją wzrokiem, w końcu znowu sapnął gniewnie. - To wprawdzie nie pani sprawa, panno Ball...
- Bell.
- Niech będzie, a więc: panno Bell. Jak już mówiłem, to nie pani sprawy, ale moja kotka ma chore serce i musi raz dziennie zażywać lek. Gdyby wyszła z domu i nie dostała tabletki przez trzy lub cztery dni, można sobie łatwo wyobrazić, że nie miałaby dużych szans bezpiecznego powrotu.
- Ach! - szepnęła tylko Christine.
- Właśnie: ach! - powtórzył z przekąsem. - A swoją drogą, dlaczego niektórym ludziom trzeba dla świętego spokoju objaśniać rozmaite sprawy, które nie powinny ich wcale obchodzić? Dlaczego nie wystarcza pani moje stwierdzenie, że tak po prostu ma być? Dlaczego ludzie są zawsze tacy ciekawscy?
- Po prostu lubię znać powody, dla których ktoś postępuje w taki, a nie inny sposób - odparła Christine z lekką irytacją w głosie.
- W takim razie powinna pani jak najszybciej przyjąć do wiadomości, że od pewnych ludzi nigdy się tego nie dowie. Nie każdy zechce wtajemniczać obcą kobietę we wszystkie szczegóły swojego prywatnego życia.
Nie wiedziała, w jaki sposób to osiągnął, ale nagle zaczęła odnosić wrażenie, jakby to ona postępowała niewłaściwie. Zgoda, Heddingfield rzeczywiście nie musi się przed nią usprawiedliwiać. Spodziewała się jednak, że w takiej zapadłej dziurze jak Wrightford-on-Stratton wszyscy sąsiedzi tworzą dobrze zgraną społeczność.
Inaczej miały się sprawy w jej londyńskim apartamentowcu. Tam nikt z parteru nie interesował się losem mieszkańców z trzeciego piętra, a kiedy ludzie spotykali się w windzie lub na schodach, witali uprzejmie, ale z dystansem, bez względu na to, czy mieli przed sobą świadka Jehowy czy też zawodowego mordercę. Nikt nie dbał o to, kim jest drugi człowiek, a przynajmniej nie zaprzątał sobie tym głowy, dopóki tamten nie zakłócał jego spokoju. Jedyną osobą, z którą każdy mieszkaniec zwykł zamieniać kilka miłych słów, był dozorca. Może dlatego, iż na jego wynagrodzenie szła znaczna część opłat czynszowych.
- Dobrze już, dobrze - mruknęła, przejmując ten lekko zirytowany ton swojego rozmówcy, aby zamaskować w ten sposób własne zakłopotanie. - Nie ma obawy, z pewnością nie zapytam pana, czy mógłby mi pożyczyć kilka jaj na omlet.
- Nie jadam jajek - odburknął Heddingfield, wziął kota na rękę i przeszedł na bok, aby przepuścić Christine do drzwi.
Od czasu niefortunnego pierwszego spotkania nie widziała swojego sąsiada ani razu i była z tego powodu zadowolona. Uznała bowiem, że należy on do tych zrzędliwych ponuraków, którzy we wszystkim doszukują się czegoś złego i nie potrafią się niczym cieszyć. Teraz jednak jego kotka Izabelle leżała na stole w jej kuchni, czekając na zgaszenie światła, aby z brzuchem pełnym chili con carne uciąć sobie drzemkę.
Jak to możliwe, że Heddingfield wypuścił ją na dwór, skoro raz dziennie musi ona zażywać lek na serce?
Christine wyjrzała za okno, ale świat na zewnątrz tonął w ciemnościach. Przeniosła wzrok na zegar: dobiegało wpół do trzeciej. No cóż, nie pozostaje jej nic innego, jak z samego rana złożyć wizytę panu Heddingfieldowi i zapytać wprost, co jego kotka porabiała nocą w jej kuchni.
Jednak następnego ranka Christine wcale się nie śpieszyła z wyjściem do sąsiada i oddaniem mu kotki. Obydwie spędziły noc wygodnie: ona w swoim łóżku, a Izabelle w salonie przed kominkiem, którego ciepło podwyższało komfort snu.
Kiedy słońce zajrzało przez okno sypialni do środka, uwagę Christine znowu, tak jak każdego ranka, przykuł wyjątkowo niski sufit. To wrażenie słabło w ciągu dnia, mogła bowiem wtedy oswajać się stopniowo z układem przestrzennym domu, zresztą większość czasu i tak spędzała w salonie, siedząc przy zabytkowym sekretarzyku i pracowicie stukając na klawiaturze swojego laptopa. Nocą natomiast nękały ją głównie nieprzenikniona ciemność i głucha cisza, panujące dokoła; stanowiły doznanie do tego stopnia przytłaczające, że przestawała dostrzegać, jak niskie i mroczne są w tym domu sufity.
Mając sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, nie należała do osób wysokich, ale nie potrafiła sobie wyobrazić, jak mógłby mieszkać tu ktoś wyższy od niej choćby o głowę. Człowiek wysoki z pewnością nabawiłby się poważnych problemów z kręgosłupem, bo musiałby codziennie poruszać się zgięty niemal w pół.
Kiedy usiadła w kuchni przy stole i zajęła się swoim śniadaniem, podeszła do niej Izabelle. Christine podała jej odrobinę dżemu, ale kotka powąchała poczęstunek tylko przelotnie i szybciutko poczęła zlizywać masło z grzanki.
- Hej, miałam to jeszcze zjeść! - zawołała Christine, ale zanim zdołała ocalić grzankę dła siebie, Izabelle wylizała ją niemal całkowicie.
Jeszcze przez chwilę Christine wpatrywała się markotnie w talerz ze swoim utraconym posiłkiem, następnie wstała i wsunęła do tostera dwie świeże kromki chleba. - Tym razem twoja obecność wyjątkowo uraduje ptaszki - powiedziała, stojąc przed tosterem plecami do stołu. - Tamtą grzankę pokruszę i rozsypię w ogrodzie, żeby miały co jeść.
Z gotowymi grzankami na talerzu odwróciła się i wróciła do stołu, patrząc ze zdumieniem na kotkę, znowu zajętą swoją toaletą; szczególnie gorliwie oblizywała sobie prawą przednią łapkę.
...
entlik