Sala Sharon - Światło w ciemności.rtf

(847 KB) Pobierz

Sharon Sala

 

Światło w ciemności

 

Out of the Dark

 

Przełożyła Klaryssa Słowiczanka


Rozdział 1

 

St. Louis, Missouri – 1977

Było już po północy; Margaret Cochrane otworzyła oczy i spojrzała na śpiącego męża. Od siedmiu lat była jego żoną, od czterech matką Jade. Kiedyś ślepo, bezwarunkowo kochała Sama, ale w ostatnim roku coś się zmieniło, była coraz bardziej niezadowolona z siebie i swojego życia.

Nastały niedobre czasy, Stany od lat usiłowały spacyfikować daleki kraj, którego nazwę ledwie potrafiła wymówić. Młodzi chłopcy uciekali do Kanady, do Europy, byle tylko uniknąć mobilizacji. Ludzie w wieku Margaret palili flagi, organizowali protesty i marsze na Waszyngton, a ona miała uczucie, że życie przecieka jej przez palce. Chciała coś robić, działać, zmieniać świat, ale obowiązki żony i matki nie pozwalały na to. Ostatecznie zapisała się na kurs samorealizacji w miejscowym college’u, przynajmniej tyle mogła dla siebie zrobić.

Któregoś dnia, mniej więcej po dwóch tygodniach zajęć, kiedy szła przez uniwersytecki campus na przystanek autobusowy, natknęła się na grupkę hippisów, w każdym razie w pierwszej chwili właśnie tak ich określiła. Widywała często podobne grupy, ale zawsze z daleka. Teraz znalazła się w samym środku jednej z nich: długowłosi młodzi ludzie, niektórzy z kwiatami we włosach, inni z bukietami w dłoniach, ubrani bardzo barwnie, niczym Cyganie z hollywoodzkiego filmu. Dziewczyny w długich do kostek spódnicach, chłopcy w spodniach dzwonach i koszulach mieniących się psychodelicznymi kolorami. Ktoś jej powiedział, że to Radośni, tak kazali siebie nazywać, i że przewodzi im niejaki Solomon.

Margaret zatrzymała się zaintrygowana i zaczęła przysłuchiwać się bez specjalnego przekonania, okrzykom: „make love, not war”, powtarzanym przez hippisów w całym kraju.

Pewnie odeszłaby, ale zanim zdążyła się ruszyć, dopadł do niej Solomon. Jedno jego spojrzenie wystarczyło, żeby zamarła, znieruchomiała. A on uśmiechnął się, pogłaskał ją po twarzy, dotknął jej włosów, a potem nachylił się i wetknął w nie kwiat. Ludzie wokół przyjęli jego gest oklaskami, a Margaret poczuła dziwny ból. Ból duszy?

Dni mijały, pojawiała się w campusie niemal codziennie. Pewnego razu przyjechała z Jade. Radośni przywitali jej córeczkę jak księżniczkę, zachwycali się urodą małej. Znów były skandowane hasła...

Poczuła się, jakby urodziła wyjątkowe dziecko, prawdziwy dar niebios. Tak niewiele czasu minęło, a ona miała wrażenie, że znalazła coś w rodzaju zastępczej rodziny. Kontakt z Radosnymi wypełniał pustkę w jej sercu i tak oto zaczęło się pranie mózgu Margaret Cochrane.

Pół roku później była gotowa odejść od człowieka, któremu kiedyś ślubowała wierność i miłość po grób. Odejść, zniknąć, pozbawić go nie tylko swojej, wątpliwej już czułości czy też opieki, ale i córki. Wiele razy chciała mu o tym powiedzieć, lecz nie potrafiła zdobyć się na odwagę, zresztą Sam i tak nic by nie zrozumiał.

Wysunęła się ostrożnie z łóżka. Udało się jej nie obudzić Sama, spał spokojnie, nic nie przeczuwając. Kochał ją, to pewne, ale nigdy nie miał dla niej czasu, w jakimś momencie stracili kontakt. Margaret znalazła się na ostatnim miejscu jego listy priorytetów, w każdym razie tak to odczuwała. Jeszcze chwila wahania, niepewności i zaczęła się ubierać. Wybrała długą do kostek kwiecistą suknię, którą kupiła poprzedniego dnia. Na palcach wymknęła się z sypialni i wślizgnęła do pokoju małej.

Jade spała jak aniołek; Margaret raz jeszcze pomyślała o tym, co chce zrobić, znowu się zawahała. Sam... Ten cios go zniszczy. Uwielbiał córeczkę, byłoby zapewne lepiej, gdyby zostawiła mu Jade, bez trudu przecież znalazłby dla niej opiekunkę, ale natychmiast przypomniała sobie Radosnych i ich zachwyty nad cudownym dzieckiem. W pewnym sensie chciała im ofiarować Jade, może nawet bez małej księżniczki nie mogłaby zaistnieć wśród nowych przyjaciół?

Nachyliła się, dotknęła policzka Jade i szepnęła cicho:

– Obudź się, skarbie, musimy jechać. Jade przewróciła się na drugi bok.

– Spać – mruknęła zaspanym głosikiem. – Nie chcę jechać.

Margaret rozejrzała się nerwowo, jakby Sam lada chwila miał wejść do pokoju, po czym wyjęła Jade z łóżeczka, zawinęła ją w kocyk.

– Pojedziesz. Jesteś córeczką mamusi, musisz ze mną jechać, mama cię nie zostawi. – Margaret wyniosła małą z pokoju i zbiegła na dół. Po chwili była przy niebieskim volkswagenie, który czekał pod domem. Drzwiczki vana otworzyły się natychmiast, małą odebrał długowłosy, brodaty chłopak, drugi wyciągnął rękę do Margaret, pomagając jej wsiąść.

I nagle Margaret ogarnęła panika. Jeden z chłopaków, ledwie tylko zasunął drzwiczki, podał jej skręta. Czyżby chciał ją w ten sposób uspokoić?

– Machnij się, śliczna.

Przyjęła papierosa z marihuaną, zaciągnęła się głęboko, raz, drugi, i ogarnął ją błogi spokój, swego rodzaju nieświadomość. Trawka miała zbawienne, kojące działanie, pozwalała na chwilę zapomnieć o wyrzutach sumienia. Jeszcze dwa pociągnięcia i Margaret nie miała najmniejszych wątpliwości, że podjęła właściwą decyzję.

Jade mruknęła, załkała cicho. Jeden z chłopaków przeniósł ją na tył vana, drugi wyjął Margaret skręta z dłoni, zaciągnął się, przekręcił kluczyk w stacyjce; samochód ruszył.

Tymczasem Sam obrócił się na drugi bok i wyciągnął rękę. Pusto... Poderwał się gwałtownie. Margaret często wstawała w nocy, żeby sprawdzić, co z małą, jej nieobecność nie stanowiła jeszcze powodu do niepokoju, ale tym razem coś było inaczej, w domu panowała dziwna, martwa cisza, cisza i pustka, wskazujące na brak kogokolwiek poza nim.

– Maggie? Żadnej odpowiedzi.

Poderwał się i ruszył do pokoju córeczki. Ciemno, drzwi szeroko otwarte, łóżeczko puste. Serce zabiło mu gwałtownie, teraz już ryknął na cały głos imię żony:

– Maggie! Żadnej odpowiedzi.

Biegał po domu, włączając światła: piętro, poddasze, wreszcie parter. Tu dopiero, na dole w holu zrozumiał, co się stało.

Zniknęły. Oczywiście coś mogło się stać, ale w głębi duszy doskonale wiedział, że Maggie postanowiła odejść. Ciemne chmury od dawna zbierały się nad ich małżeństwem, ale on nie chciał przyjąć do wiadomości zwiastunów nieszczęścia, spojrzeć prawdzie w oczy, zrozumieć, że Maggie jest naprawdę bardzo, bardzo nieszczęśliwa i to on w dużej mierze ponosi odpowiedzialność za taki stan rzeczy.

Widział paciorki na jej toaletce, widział, że zaczęła się inaczej ubierać, inaczej czesać. Nie dalej jak przed tygodniem, wracając z pracy, zobaczył odjeżdżający spod domu van należący wedle wszelkich oznak i wyglądu kierowcy do hippisów. Kiedy zapytał Maggie, co to za jedni, wzruszyła ramionami i oznajmiła, że po prostu pytali o drogę. Nie uwierzył, ale nie miał ochoty drążyć tematu.

A teraz było już za późno.

Wypadł z domu i zdążył jeszcze dojrzeć światła znikającego za zakrętem auta.

– Maggie! Wracaj! Wracaj! Na litość boską... Krzyczał, biegł za samochodem, jakby wierzył, że to odniesie jakikolwiek skutek, ale jego wrzask zakłócał tylko nocną ciszę. Odeszła i zabrała ze sobą dziecko.

 

1997

Sypialnię rozświetlały pulsujące rozbłyski zielonego neonu, wypełniając wnętrze trochę upiorną atmosferą i nadając twarzom śpiących z lekka nieziemski wygląd.

Obok hotelu przemknął wóz policyjny na sygnale, kobieta jęknęła głośno, budząc przy okazji mężczyznę.

Jade była w życiu Rafaela pierwszą i jedyną miłością. Uniósł się na łokciu, spojrzał na jej twarz i walcząc z nudnościami, potarł drżącą dłonią policzek. Westchnął.

Znów dręczyły ją złe sny, widział to po jej rysach. Wracały koszmary dzieciństwa, koszmary, które były udziałem obojga. Gdyby wierzył w Boga, modliłby się do Niego o to, by obojgu zesłał pokój serca, ale Bóg był tylko mitem. Gdyby istniał, nie pozwoliłby, żeby przeszli przez takie piekło. A skoro Pana nie ma, tylko on, Rafael, może odegnać nękające Jade koszmary.

– Już dobrze, wszystko dobrze, skarbie. Jestem tu, nie pozwolę cię skrzywdzić – szeptał, – przybliżając wargi do jej ucha. Przygarnął ją do siebie.

Do udręczonej świadomości Jade chyba dotarł głos Rafaela, bo dziewczyna westchnęła, uspokoiła się.

– Tak, kochanie, jesteś bezpieczna. Przy mnie nic złego ci się nie stanie.

Jade pogrążyła się na powrót we śnie, ale Rafael nie mógł usnąć. Przecież sen jedynie kradł mu drogi czas, którego chłopak nie chciał, nie mógł tracić. Czuł nieprzyjemny ucisk w żołądku, ucisk który nie miał nic wspólnego z przypływem nudności. Te już dawno minęły, pozostał tylko czysty, nagi strach.

Jade była całym jego życiem, jego światem i może dlatego podjęcie walki o uwolnienie jej duszy od upiorów przeszłości, okaże się w rezultacie wielkim błędem. Tak bardzo uzależniła się od niego, że nie był pewien, czy kiedykolwiek będzie potrafiła funkcjonować samodzielnie. Nie chciał tego, ale stało się, w pewnym sensie ją okaleczył. Obróciła się we śnie i przytuliła policzek do jego piersi. Jej ciepły oddech był niby pieszczota.

– Kocham cię, moja dziewczynko – szepnął i głaszcząc Jade po włosach, spojrzał w okno, czekając na pierwszy brzask.

 

– Na pewno tego chcesz? – upewniał się, przytrzymując wielki obraz biodrem.

Jade wzruszyła ramionami.

– To tylko obraz, potrzebujemy pieniędzy. Rafael sposępniał.

– Zawsze potrzebujemy pieniędzy, a to jednak portret twojej matki.

Jade wyprostowała się, zmierzyła Rafaela chłodnym spojrzeniem.

– Nie matki, tylko Ivy – powiedziała z naciskiem.

– To przecież jedno i to samo.

– Nie to samo. Moja matka była... cholera, Rafie, ledwie ją pamiętam. Jakieś dalekie wspomnienia. Moja matka przeistoczyła się w nawiedzoną ćpunkę, Ivy, a kiedy umarła, trafiłam do piekła. Po co mi jej portret? Nie wiem w ogóle, dlaczego go namalowałam. Bierz to i wychodzimy.

– Tak jest, proszę pani – prychnął Rafie. Sąsiad obiecał, że podrzuci ich swoją furgonetką na bazar. Mieli kilka płócien do sprzedania. Niebo było czyste, bezchmurne, zapowiadał się ładny dzień, przy odrobinie szczęścia mogli coś zarobić.

Jade uśmiechnęła się do Rafiego, już nie pamiętała o sprzeczce na temat portretu. Nigdy nie potrafiła boczyć się na Rafaela dłużej niż kilka minut, nie mogła przecież wściekać się na człowieka, który uratował jej życie. Był nie tylko jej najlepszym przyjacielem, był jej drugą połową, jej sercem.

Przeznaczyła ich ostatnie pieniądze na opłacenie straganu na targu, ale postanowiła zaryzykować. Często chodzili głodni, tułali się bez dachu nad głową, sprzedaż jakiegoś obrazu mogła ich uratować, więc tym bardziej nie warto było rozczulać się nad portretem Ivy. Jechali ulicami San Francisco, a Jade patrzyła na twarze przechodniów i myślała z przerażeniem, że pewnego dnia przeszłość znowu dopadnie ich oboje. Co wtedy poczną?

 

Nie miała niemal żadnych wspomnień – z dzieciństwa, z czasów kiedy jej matka postanowiła zmienić tożsamość, zrzucić starą skórę i stać się Ivy. Czasami pojawiał się tylko obraz wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny, który wsadzał ją do ogrodowego baseniku albo kołysał do snu. Obraz bardzo niewyraźny, mglisty, prawie nieuchwytny.

W nocnych koszmarach najczęściej wracała fizjonomia Solomona. Solomon uśmiechnięty Solomon pachnący orientalnymi olejkami i trawką. Solomon, który ją czesał, głaskał po buzi, po czym, w dzień po śmierci Ivy, sprzedał ledwie sześcioletnią jakiemuś pedofilowi. Potem było jeszcze wielu różnych mężczyzn gotowych płacić za jej ciało, stała się, na kilka następnych lat, podobnie jak Rafael, towarem. Właśnie z takiego handlu żyli Radośni Ludzie.

Od kiedy sięgała pamięcią, Rafael był częścią jej życia – śliczny, trzy lata od niej starszy chłopiec, który nie znał ani swojej matki, ani ojca, nie wiedział nawet, jak się nazywa. Urodził się w komunie, w tej samej, w której umarła Ivy, i praktycznie od razu stał się własnością Solomona. To Solomon mu ojcował, decydował o jego życiu, to o uśmiech czy serdeczny gest charyzmatycznego przywódcy zabiegał Rafael. Wypożyczany różnym „wujkom”, którzy go wykorzystywali, nie wiedział nawet, że może istnieć inne życie.

Pewnego dnia coś pękło, pojawiła się szczelina, maleńki prześwit ku innemu życiu. Stało się to wtedy, gdy zobaczył krzyczącą Jade, Jade owładniętą bezkresną rozpaczą. Chyba wtedy po raz pierwszy sprzeciwiła się woli Solomona.

Krzyczała, że chce do mamy, na co Solomon z uśmiechem odparł, że mama odeszła i nigdy nie wróci. Rafael pragnął powiedzieć malej, że wszystko będzie dobrze, że „wujkowie” zostawiają w spokoju, zawsze zostawiają, kiedy już zaspokoją chuć, ale nie miał okazji pocieszyć małej ofiary pedofilskich zabaw. Jeszcze nie wtedy...

Jakkolwiek żałosny i nieskuteczny był sprzeciw Jade, zasiał jednak w umyśle Rafaela jakieś ziarenko, obietnicę innego świata. Dopiero słuchając krzyków Jade, zrozumiał, że istnieje coś takiego jak sprzeciw i własne zdanie.

Zadzierzgnięta wtedy między dwojgiem dzieci więź z każdym rokiem stawała się coraz silniejsza. Kiedy Rafael miał lat piętnaście, a Jade dwanaście, byli praktycznie nierozłączni.

A potem stało się coś niewyobrażalnego, Jade zaczęła dojrzewać. Przestała być szczuplutką, bezwolną laleczką, stawała się kobietą, i jednego z „wujków” bardzo to rozczarowało.

Frank Lawson zapłacił Solomonowi okrągłe pięćset dolarów za noc z Jade. Nie raz już ją sobie wynajmował, ale nigdy na całą noc, no i znacznie wcześniej, rok, pół roku przed zdarzeniem, o którym mowa.

Kiedy zobaczył, jak natura odmieniła ciało jego lalki, wpadł we wściekłość. Rozwijające się piersi, zaokrąglone biodra – i jego pożądanie ulotniło się w jednej chwili. Wściekły, rozczarowany próbował pomóc sobie odpowiednią dawką LSD. Ciało małej zaczęło się lekko rozpływać przed oczami zamroczonego Franka Lawsona, zmieniało kształty, przestraszona buzia nabrała demonicznego wyrazu, w uszach brzmiał mu śmiech babilońskich wszetecznic.

Przerażony tym, co widzi i słyszy, zaczął okładać Jade pięściami, bo dla jego zmąconego umysłu stała się symbolem wszelkiej lubieżności. W pewnym momencie zachwiał się, chwycił butelkę z winem i zamierzył się na Jade – butelka przeleciała o centymetry od jej głowy, roztrzaskała się o wezgłowie łóżka. Potłuczone szkło, rozlane wino zintensyfikowały jeszcze omamy. Nagle szyjka butelki zamieniła się w sztylet i Lawson chwycił mordercze narzędzie, pragnąc raz na zawsze uciszyć krzyczącą wszetecznicę.

Kiedy Jade padła na podłogę w kałuży krwi, oszalały Frank ujrzał w tym miejscu bezgłowego węża.

– Tak – zawołał triumfalnie, wznosząc swój wyimaginowany sztylet.

Rafaela obudziły krzyki Jade. Jak na piętnastolatka był bardzo wysoki i wyjątkowo silny. Wyskoczył ze swojego pokoju i po chwili był w sypialni Franka. Na widok leżącej we krwi Jade chwycił przewrócone krzesło i zdzielił oszalałego Lawsona w głowę. Rozległ się niemiły trzask i zaatakowany padł niczym powalony byk. Rafael zaczął wzywać pomocy, przyklęknął przy Jade.

Pierwszy pojawił się Solomon, za nim dwóch jego famulusów. Zobaczyli krew, bezwładne ciało.

– Zabiłeś go. – Oczywista konkluzja, Jade ich nie obchodziła.

– Zobaczcie, co zrobił! – krzyknął Rafael.

– Głupi sukinsynu, posprzątaj tu – warknął Solomon, wskazując na dziewczynę.

Rafael chwycił przyjaciółkę i wypadł z pokoju.

Jeśli jeszcze żyła, musiał ją ratować. Położył przyjaciółkę na pasażerskim siedzeniu vana Solomona, po czym wrócił do domu, do pokoju Solomona, zgarnął wszystkie, co do grosza, pieniądze, jakie znalazł w jego biurku, dopadł samochodu. Jade nie poruszała się, ale słyszał jej jęki. Modląc się, przekręcił kluczyk w stacyjce – silnik zapalił dopiero za trzecim czy czwartym razem.

Kiedy Solomon wybiegł z domu, Rafie już odjeżdżał. Nie miał pojęcia, dokąd jedzie, nie wiedział, jak ciężko ranna jest Jade, rozumiał tylko, że musi jak najszybciej uciec ze starej farmy Radosnych.

I tak uciekali już od dwunastu lat, zdając się na łut szczęścia, żyjąc z dnia na dzień. Gdyby Rafaela schwytano, trafiłby do więzienia za morderstwo.

 

Jade triumfalnie wręczyła kolejnemu klientowi karykaturę, którą właśnie skończyła, i zainkasowała kolejną dziesięciodolarówkę. Po pięćdziesiątym straciła rachubę, ale oznaczało to, że zarobiła najmarniej pięćset dolarów za kilkadziesiąt kilkuminutowych sesji. Jakby tego było mało, Rafael sprzedał dziewięć jej płócien – od pięćdziesięciu do stu dolarów za obraz. W ciągu jednego dnia zarobili na dwa, trzy miesiące znośnej egzystencji, a to więcej, niż mogli się spodziewać.

– Chcesz coś do picia? – zagadnął Rafael. Drżał, był blady.

Jade dotknęła jego policzka.

– Dobrze się czujesz?

– Oczywiście... Lemoniada?

Jade patrzyła za nim, jak idzie do budki z napojami. Po raz pierwszy od wielu miesięcy, przyjrzała mu się uważnie i dopiero teraz zauważyła, jak wychudł. Westchnęła i przesunęła dłonią po czole. Ona też zeszczuplała. Obydwoje wiecznie głodowali. Ale dzisiaj mieli szczęśliwy dzień, dzisiaj się najedzą, może nawet uda się jej namówić Rafaela na stek. Trochę mięsa dobrze by mu zrobiło.

Zamyślona, drgnęła, kiedy poczuła czyjąś dłoń na kolanie. Poderwała głowę i zobaczyła przed sobą małego chłopca.

– Cześć, jak masz na imię? – zagadnęła.

– Kenny.

Nachyliła się do malca.

– Chcesz, żebym narysowała twój portret?

– Tak, prosimy – odezwała się młoda kobieta, najwyraźniej matka małego i z uśmiechem wręczyła Jade banknot dziesięciodolarowy. Niemal w tej samej chwili obok pojawił się mężczyzna.

– Zamówiłam u pani portret Kenny’ego – oznajmiła mama chłopca.

– Wspaniale. Tylko siedź bez ruchu, synu, i ładnie pozuj tej pięknej pani – rzucił tata i mrugnął do Jade.

Ci ludzie robili wrażenie takich szczęśliwych, patrzyli na siebie rozkochanym wzrokiem, wpatrywali się w syna z taką dumą, jakby nie mogli uwierzyć, że zdarzył im się cud w postaci dziecka.

Portrecik po kilku minutach był gotowy. Jade zrolowała karton, przewiązała gumką i wręczyła mamie malca.

– Świetny chłopak – powiedziała.

– Dziękuję – rozpromieniła się kobieta i cała trójka zniknęła.

Hmm. Jade posmutniała. Czy jej kiedykolwiek zdarzy się mieć kogoś, kto będzie ją kochał bezwarunkowo, bez względu na wszystko?

Dawno już zarzuciła marzenia o tak zwanym normalnym życiu. Teraz cieszyła się, że zarobili na kilka tygodni spokojnej egzystencji.

Wrócił Rafael z kubkiem lemoniady, pogłaskał Jade czule po głowie i ustawił się, jak dobry sprzedawca, przy jej obrazach.

Na tymczasowej ekspozycji powstała luka po ostatnio sprzedanym płótnie, trzeba było ją czymś wypełnić. Wzrok Rafiego padł na portret Ivy. Zawahał się i właśnie miał zapytać Jade, czy naprawdę chce się go pozbyć, ale zobaczył, że przed jej sztalugami siedzi już następny klient. Portret Ivy powędrował na puste miejsce.

 

Shelly i Paul Hudsonowie zawsze odwiedzali San Francisco w maju, od dwudziestu siedmiu lat, to już był rytuał. Właśnie tutaj się poznali, w maju przed dwudziestu siedmiu laty, tu też się pobrali. Wizyty w San Francisco w jakimś sensie umacniały ich małżeństwo i pozwalały na podtrzymywanie starych przyjaźni. Jutro wrócą do St. Louis, ale dzisiaj jeszcze mogą poświęcić czas temu miastu, dawnym miejscom, drogim sobie ludziom. I tak Shelly i jej serdeczna przyjaciółka, Deb Carson, znalazły się na pchlim targu, tymczasem Paul i Fred Carson wypłynęli na pełnomorski połów. Deb od kilku tygodni, ledwie od kilku, pasjonowała się fotografią i teraz robiła zdjęcie za zdjęciem, ale wtem pozwoliła, żeby aparat zawisł jej na szyi – coś przykuło jej uwagę na straganie z rozmaitymi gadżetami.

– Och, zobacz jaka śliczna latarnia morska, prawdziwy skarb. – Spojrzała na cenę i skrzywiła się. – Rzeczywiście skarb, sto dwadzieścia dolarów.

Shelly parsknęła śmiechem, już odwróciła się od straganu, nagle śmiech zamarł jej na ustach.

– Chryste Panie.

Zbladła, zaczęła się trząść. Deb widząc, co się dzieje, objęła przyjaciółkę, przytuliła.

– Źle się czujesz? Shelly pokręciła głową.

– Ta kobieta, tam na obrazie. Znam ją... Kiedyś znałam.

– Naprawdę?

– Była żoną najlepszego przyjaciela Paula, Sama.

– Była? – zachmurzyła się Deb. – Co się z nią stało?

– Zniknęła pewnej nocy, dwadzieścia lat temu, zabierając ze sobą córeczkę.

– Smutne – szepnęła Deb.

Smutne to niezbyt odpowiednie słowo, by opisać, co stało się z życiem Sama Cochrane’a. Zniknięcie żony i córki omal go nie zabiło. Margaret przepadła bez śladu, a teraz ten portret... Uwolniła się z uścisku przyjaciółki.

– Muszę porozmawiać z tym człowiekiem – oznajmiła i podeszła do straganu.

– Przepraszam pana, ile kosztuje ten obraz?

Rafael odwróci! się do pytającej. Kiedy zobaczył, który obraz wskazuje, zrobiło mu się jakoś nieswojo.

– Właściwie nie wiem – bąknął.

– Ja... znam tę kobietę – ciągnęła Shelly. – W każdym razie znałam. Wie pan, co się z nią dzieje?

Rafael zesztywniał. Uciekali już od tak dawna i nigdy dotąd nie spotkali nikogo z Radosnych. Tej kobiety nie pamiętał, ale dwanaście lat to mnóstwo czasu, ludzie się zmieniają, mogła być w komunie. Zanim cokolwiek zdołał powiedzieć, poczuł dłoń Jade na ramieniu.

– Chce pani kupić ten obraz?

Shelly dopiero teraz pomyślała, że rzeczywiście powinna kupić obraz, jedyny ślad, dowód. Sam na pewno chciałby go mieć.

– Tak... Tak. To... pani malowała? Jade skinęła głową.

– Ta kobieta...

– Ivy? Nie żyje od dawna.

W oczach Shelly pojawiły się łzy.

– Och, nie. – Dotknęła gładkiej powierzchni wizerunku. – Znałam ją pod innym imieniem.

Teraz Jade zesztywniała.

– To znaczy?

– Dawno temu poznałam ją w St. Louis, tam mieszkała. Nazywała się... Margaret Cochrane. Była...

Jade odwróciła się gwałtownie, nie chciała tego słuchać.

– Sprzedaj ten obraz, jeśli chce go kupić – rzuciła jeszcze w stronę Rafaela.

– Za ile? – zawołała Shelly.

– Pięćset dolarów. – Jade była pewna, że tak wysoka suma zniechęci nieznajomą, ale nie doceniła Shelly.

– Przyjmie pan czek?

– Nie, tylko gotówka – Rafael był stanowczy. Shelly zajrzała do portfela.

– Mam wszystkiego trzysta czterdzieści dolarów.

– Pięćset. Albo pani bierze, albo nie mamy o czym mówić.

– Pożyczę ci sto sześćdziesiąt – zaofiarowała się Deb, która już zdążyła zrobić kilka zdjęć.

Teraz Rafael nie miał już wyboru, musiał oddać Shelly obraz.

– Pan znał tę kobietę? – zainteresowała się Shelly.

– Dlaczego pani tak sądzi? Słyszała pani, zmarła dawno temu.

– Miałam nadzieję, że może coś pan wie. Ona uciekła z domu i...

– Rafael!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin