GREEN TIM
PIERWSZYCH 48 GODZIN
(...) ze słów tych wnoszę, Że wszystko,co mi opowiadaliście o rycerstwie,o zdobywaniu królestw i cesarstw,o nadawaniu wysp(...), to tylko stówana wiatr rzucane i łgarstwa (...)
Sancho Pansa *
PROLOG
Nazywał się Nikt. Może Jones albo Smith, choć jego paszporti bilet na ten rejs opiewały na nazwisko Mott, wzięte z butelki sokujabłkowego. Takie rzeczy łatwo załatwić, jeśli znasz właściwychludzi i nie cierpisz na brak gotówki. Urzędowe dokumenty i biletypotwierdzają tylko to, co mówisz o sobie innym ludziom. On lubiłbyć panem Nikt. Zwłaszcza panem Nikt na urlopie.
Większość czasu spędzał na pokładzie obok basenu, przyglądającsię kobietom smarującym swoje ciała olejkiem do opalaniai sączącym zabawne małe drinki z parasolkami. Czegoś takiego nieuświadczysz na Ukrainie. Zupełnie jakby znalazł się na Marsie.
Szybko zdołał się rozeznać we wszystkim. Poznał statek i jegopasażerów, ich zwyczaje i sposób, w jaki ze sobą rozmawiają. Byłana przykład pewna grupa dwudziestu kilku mężczyzn, którzyprzesiadywali przy szklanym stoliku w barze i zabawiali się nadpiwem w grę zwaną przez nich „ćwiartki". On też ćwiczył tę zabawęw swojej kajucie, odbijając dwudziestopięciocentówkę od małejumywalki tak, by moneta wylądowała w szklance.
Trzeciego dnia odbili od brzegów Jamajki i skierowali sięw stronę Grand Cayman. Tym razem zauważył wolne miejscepośród graczy, kupił więc w barze dwa kufle piwa i podszedłz nimi do stolika. Przystanął obok w swojej kwiecistej koszulii szortach koloru khaki i zapytał, czy może zagrać. Mężczyźniz twarzami zaczerwienionymi od nadmiaru słońca i alkoholupopatrzyli na niego, uśmiechając się szeroko. Dwóch roześmiało
* Cervantes Saavedra Miguel de, Przemyślny szlachcic Don Kichotez Manczy, cz. 1, ks. 3, rozdz. 25, przełożyli A.L. Czerny i Z. Czerny, PIW,Warszawa 1986, s. 191 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
7
się głośno, w jednym przypadku odpowiedzią było jedyniegniewne zmarszczenie brwi.
- Jasne - mruknął któryś z nich, więc postawił kufle na stolepomiędzy innymi, aż piwo chlusnęło ponad brzegiem naczyniaw kałużę pieniącą się już na blacie, po czym usiadł, poprawiającsłomkowy kapelusz. Pogładził jeszcze swoje sumiaste wąsy i grarozpoczęła się na nowo. Monety odbijały się od szklanego blatu.Niektóre nie trafiały celu i spadały na pokład, ale większośćlądowała w kuflach pełnych piwa, migocząc później na dniepośród wirujących w złocistym płynie bąbelków.
Należało wskazać kogoś łokciem albo samemu wychylić kufel.Szybko zrozumiał te zasady i już wkrótce wymachiwał ciemnym,owłosionym ramieniem, wyznaczając kolejnych graczy do picia,co wywoływało pomruki niezadowolenia albo rozbawione prze-kleństwa. W końcu skinął na kelnerkę, żeby podała kolejnecztery kufle, a potem celowo przepuścił jedną kolejkę. Nie chciałmonopolizować całej gry.
Temperatura zabawy, podobnie jak rozgrzanego słońcempokładu pod jego stopami, rosła. Mężczyźni zaczęli go nazywaćRosyjskim Niedźwiedziem, a on z trudem ukrywał szyderczyuśmiech. Dla tych Amerykanów był Rosjaninem z Ukrainy. Samim tak powiedział, a nawet zaprezentował przypięty do koł-nierzyka koszuli znaczek CCCP. Można się było spodziewać, żeta banda idiotów nie zauważy różnicy.
Znowu wypadała jego kolej. Niepostrzeżenie sięgnął dokieszeni i rozkruszył w palcach niewielką kulkę z wosku, a potemzaczął wrzucać monetę do szklanki za szklanką, rozdzielającpiwo wszystkim przy stole.
Po upływie pół godziny wysoki, chudy mężczyzna z kiepskącerą i blond czupryną poderwał się z krzesła, odwrócił głowęw stronę basenu i zwymiotował, ochlapując trzy rzędy leżaków.Rozległy się okrzyki oburzenia, a dwoje spośród pasażerówwypoczywających na pokładzie także dostało torsji.
Rosjanin pogładził wąsy i opuścił stolik pośród głośnychprotestów swoich nowych przyjaciół, a potem wspiął się poschodkach na górny pokład, z którego roztaczał się widok na bari basen. Znalazł sobie wolny leżak tuż przy barierce i zdjąwszyz jego oparcia przemoczony ręcznik, usiadł, by poobserwować,
8
co będzie dalej. Nie upłynęło nawet trzydzieści minut, a kolejnychdwóch młodych mężczyzn zerwało się na równe nogi i zaczęłowymiotować. To położyło kres dalszej grze, więc podniósł sięz leżaka i ruszył do kasyna.
Następnego dnia statek zawinął do portu na Cozumel. Rosjaninznowu znajdował się akurat w kasynie, kiedy siedząca obok niegoprzy stoliku do blackjacka gruba dama nagle zzieleniała na twarzyi trzymając się za brzuch, pośpieszyła w stronę łazienki. Później przystole z ruletką jakiś farmer z Ohio zwrócił kanapkę z szynką i pośródlekkich śmieszków gości kasyno zostało zamknięte.
Tego wieczoru ponad połowa urlopowiczów nie zjawiła się nakolacji. Ludzie popatrywali na siebie podejrzliwie, a kiedy ktośzakaszlał, szybko odwracali głowy, mocniej zaciskając palce nabrzegu stołu. Kelnerzy w tanich smokingach, obrzucający sięnawzajem zaniepokojonymi spojrzeniami, rozmawiali przyciszo-nym tonem o trzywarstwowym torcie czekoladowym. Rosjaninpił sporo cierpkiego wina, w którym pływały kawałki korka,i uśmiechał się szeroko do kilkorga siedzących przy niemalpustym stole gości, zjadających bez szczególnego apetytu kolację.
O drugiej nad ranem, dla zachowania całkowitej tajemnicy,z ciemnego nieba spłynął z rykiem silników helikopter medyczny.Przez pokład szybko przejechały dwa wózki szpitalne. W błyskają-cych światłach helikoptera Ukrainiec dostrzegł wykrzywione twarze,z rurkami w nosach i kołyszącymi się ponad głowami butelkamikroplówek. Nikt nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że chorymnajprawdopodobniej nie uda się przeżyć. Wieści rozeszły się szybkoi już o szóstej rano wokół mostka zebrał się spory tłum rozwścieczo-nych ludzi, żądających, aby statek zawrócił natychmiast do portu.
Później tego dnia, kiedy przybijali już do nabrzeża w Miami,przed ambulatorium ciągnęła się sięgająca aż na pokład kolejkapasażerów, zasłaniających twarze podkoszulkami i prowizorycz-nymi maskami. Kilkanaście osób zostało stratowanych przeztłum przepychający się na schodach i próbujący jak najszybciejopuścić statek. Rosjanin przeczekał cierpliwie zamieszanie,a potem wygładziwszy swoją kwiecistą koszulę, spokojnie zszedłna ląd, ściskając w dłoni skórzaną teczkę i próbując nie uśmiechaćsię na widok nieszczęścia innych. Ale któż mógłby mu mieć zazłe ten uśmiech? W końcu był to naprawdę wspaniały urlop.
9
ROZDZIAŁ 1
Tom Redmon nie potrzebował już więcej informacji, zdawałsobie jednak sprawę, że ta para musi się komuś zwierzyć zeswoich kłopotów, ściskał więc tylko piłkę tenisową w dłoni,usiłując zachować cierpliwość. W końcu zapadło milczenie.Kobieta pociągnęła nosem i otarła oczy serwetką z McDonaldsa.Tom popatrzył ponad głowami tych dwojga na zieleniące się zaoknem drzewo akacji, całe zgięte i powykręcane.
Jedną ścianę jego wyłożonego boazerią biura zajmowały licznedyplomy. Obok wisiał przypięty pinezką kalendarz z 1996 rokuze zdjęciem przedstawiającym niemiecki zamek, stojący naszczycie góry, trochę dalej tania reprodukcja Widoku Montmartrez wiatrakami van Gogha w drewnianej ramce. Tom poluzowałkrawat i rozpiął guzik kołnierzyka, rozmiar dziewiętnaście.Chętnie zdjąłby też marynarkę, gdyby tylko mógł sobie na topozwolić.
Małżeństwo było młode. Ich mała córeczka o zapadniętychoczach i pozbawionej włosów główce, siedziała pomiędzy nimi.Kiedy się uśmiechała, widać było szeroko rozstawione, poszarzałezęby. Ojciec pracował w elektrowni jako palacz, matka zajmowałasię domem. Mieli jeszcze czwórkę dzieci, z których żadne niebyło chore. Jeszcze.
- Pozwiemy ich do sądu. - Tom uderzył pięścią w stół.
- Kogo? - zdziwił się mężczyzna.
- Wszystkich - odparł Tom, wstając od biurka. - GeneralElectric, stan Nowy Jork, władze miasta Ithaca. Zakład ener-getyczny, Agencję Ochrony Środowiska i Ministerstwo.
- Wszystkich?
- Mówię poważnie - zapewniał Tom. - To dla mnie nicnowego. Niedawno pozwałem do sądu zarząd domów komunal-nych Nowego Jorku i wygrałem sprawę. Trzeba się rozprawićz tymi wszystkimi wielkimi korporacjami i ogromnymi instytuc-
10
jami rządowymi. Tym się właśnie zajmuję, panie Helmer. Proszęsię nie martwić. Zapłacą.
- Ja chciałabym tylko, żeby nasza córeczka była zdrowa
- powiedziała kobieta, siąkając w serwetkę.
- Wszyscy byśmy tego pragnęli - odparł Tom i poklepałpo ramieniu dziewczynkę, która odpowiedziała mu słabymuśmiechem. - Przygotuję wszystkie dokumenty. Będą gotowedo podpisania na początku przyszłego tygodnia. Powiedzmywe wtorek, o dziesiątej? - dodał, otwierając drzwi swojegogabinetu. Jego sekretarka podniosła wzrok znad czytanegowłaśnie romansu. Sarah miała sześćdziesiąt lat i tlenioneblond włosy, nosiła okulary w rogowej oprawie i uwielbiałażuć gumę. - Zapisz państwa Helmer na dziesiątą we wtorek
- poprosił ją Tom. - Papierami zajmiemy się jutro z samegorana.
Potem odprowadził swoich klientów do wyjścia i odwrócił sięw stronę sekretarki, która wpatrywała się w niego obojętnie.
- Znowu dzwonili z firmy zarządzającej budynkiem - ode-zwała się w końcu.
- To jest właśnie problem - mruknął Tom z uśmiechem.
- Kiedy kamienica należała do jednego faceta, przysługa oddanaraz czy drugi zawsze się liczyła. A teraz to tylko jakaś bezimienna,pozbawiona twarzy spółka z ograniczoną odpowiedzialnością,której nie da się ugłaskać ani zniszczyć.
- Spóźniamy się z zapłatą już dwa miesiące.
- Niech spróbują mnie stąd wyrzucić. - Tom mrugnął okiem,a potem uśmiechając się szeroko, zdjął w końcu marynarkęi krawat. - Możesz wziąć wolne popołudnie, Sarah. Powinnaśzłapać trochę słońca.
- O wpół do czwartej ma przyjść pan Potter.
- Odwołaj to.
- Tom, naprawdę cię stąd wyeksmitują.
- Odwołaj spotkanie. Sprawa tych Helmerów zapowiada sięna coś większego.
- Mamy całe mnóstwo takich wielkich spraw, Tom - zauwa-żyła Sarah. - Tyle że one nigdy się nie opłacają. Zarabiamy nadrobnych rzeczach.
- Mamy przecież tego woźnego
- To tylko jeden klient. Zresztą cały proces zakończył sięugodą, bo ich świadek zmarł, zapomniałeś? Pan Potter zapłacinam z góry zaliczkę na poczet honorarium. Tak mu powiedziałamprzez telefon i zgodził się od razu.
- Sarah, wiem, że się tym przejmujesz i naprawdę doceniamtwoją troskę - odparł Tom. - Ale mam już powyżej uszupijanych kierowców, złodziei sklepowych i napaści z użyciemniebezpiecznego narzędzia. Męczą mnie sprawy dealerów nar-kotyków, kieszonkowców, pijaków, ćpunów, członków gangówmotocyklowych i rozmaitych mętów społecznych. Kiedyś takichludzi pakowałem do więzienia.
- Ale teraz jesteś adwokatem, Tom. Potrzebujesz pieniędzy,żeby w ogóle wnieść ten pozew. Musisz znać numer sprawy. Niemówiąc już o tym, że pomoc prywatnego detektywa też jestniezbędna. - Sarah wyprostowała się, opierając dłonie na swoichszerokich biodrach. - Mike'owi Tubbsowi jesteś już winien sześćtysięcy dolarów.
- Przysłał rachunek?
- Skąd. - Sekretarka zacisnęła mocniej usta.
- W takim razie przełóż spotkanie z Potterem na czwarteki idź złapać trochę słońca. - Tom zmiażdżył piłkę tenisowąw dłoni, a potem potarł palcami podbródek. - Pogoda jestnaprawdę piękna. Ale chciałbym cię jeszcze prosić o przysługę.Zadzwoń do Mike'a Tubbsa i powiedz mu, że będę na niegoczekał we Friendly's punktualnie o wpół do czwartej, dobrze?
- Oczywiście.
ROZDZIAŁ 2
We Friendly's Ice Cream kłębiły się tłumy spalonych letnimsłońcem turystów w szortach, koszulkach i przezroczystychplastikowych daszkach na głowach. Tom przecisnął się pomiędzynimi w stronę pustego boksu z tyłu. Kelnerka postawiła przednim dwie szklanki z wodą. Dokładnie w tym samym momenciedo lokalu wpadł Mike Tubbs i ruszył, przepychając się przezgrupki klientów, w jego kierunku. Mike był trzydziestolatkiemo wadze w granicach stu trzydziestu kilogramów, przerzedzają-cych się włosach, niewielkim rudym wąsiku i koziej bródce.Niezwykle kompetentny facet.
Cienkie włosy opadały mu na szerokie, pokryte kropelkami potuczoło, u podeszwy tenisówki powiewał kawałek papieru toaletowego.
- Przepraszam za spóźnienie - wysapał, wciskając się nasiedzenie.
- Dobry detektyw szanuje czas - upomniał go Tom, ściskającjego potężną dłoń na powitanie.
- Przepraszam - Mike uśmiechnął się, ale jego policzkimocno poczerwieniały - ja...
- Dwa czekoladowe koktajle mleczne - zwrócił się dokelnerki Tom.
- Mogę prosić bez czekolady? - zapytał Mike, unosząc dogóry rękę. Kelnerka zmarszczyła brwi. - Z samych lodówwaniliowych - wyjaśnił Mike, ale dziewczyna nadal miałaniepe...
izebel