RYSZARD GŁOWACKI RAPORT Z REZERWATU Krajowa Agęcja Wydawnicza Warszawa 1982r. SPIS TRECI Czym jestem Ostatnia wyprawa Voya Berga Nielojalnoć Dżin dla profesora Nieudany eksperyment Poradnia neoscjentologiczna Raport z rezerwatu Kontrakt Donos Desperat CZYM JEsTEM Wštpliwoci, bezustanne wštpliwoci... Jedno kolosalne pytanie opanowało całe moje jestestwo i gnębi mnie mnogimi odmianami, a na iednš z nich nie mogę znaleć zadowalajšcej odpowiedzi. Czuję to. Wiem, że każda czšstkowa odpowied byłaby równoczenie tš całkowitš, ostatecznš, jedynš... Czym jestem? Zamierzonym produktem Natury, czy też jej największš pomyłkš rojšcš sobie panowanie nad Czasem i Przestrzeniš? A może tylko skomplikowanym homeostatem powołanym do spełnienia cile okrelonego zadania i prze- znaczonym do likwidacji, jak każde zużyte, zbędne narzędzie? Staję się. Kolor oczu i skóry, biel zębów i barwa głosu, rytm serca i pulsowanie krwi w żyłach, jasnoć spojrzenia, wdzięk umiechu - wszystko jest zapisane misternš mozaikš atomowych drobJn na niewidzialnych wstšżkach chromosomów. Czy posšgowym Apollinem mi być, czy też chromym od poczštku swej drogi nieszczęnikiem, radosnym jasnovvło- sym zjawiskiem przywołujšcym umiech na stroskane twarze przechodniów, mocarzem czy cherlakiem, zwiewnš najadš królu- jšcš wród szarych tłumów zwykłych ludzi - zadecydujš one. Pędzę wolny i silny głębiš oddechu, ciała posłuszeństwem, sprężystociš koci i mięni. Dokšd? Dokšd chcę pędzić, co zdobyć? Zdobędę Przestrzeń, bo tak chcš one, zapiewam ptakiem odwiecznš pień istnienia, wiatrem przyfrunę, burzš, orka- nem, tęczš roztoczę przed ciżbš zdumionych oczu, w plšsach motylich zawiruję pod kopułš niebios, w twardym kamieniu słowa rzebę wykuję nie podatnš czasowi. I wszędzie czšstkę siebie zostawię. Niech trwa, niech trwa, niech trwa! Jak żyć? W lawinie odkryć coraz wyrażniej rysuje się sylwet- ka superzorganizowanego automatu sterowanego pršdami płynšcymi sieciš wysokooporowych przewodów. Nieco mniej prymitywna ta sieć - nieco szybciej płynš w niej impulsy. I już jestem lepszym od innych, doskonalszym okazem, mam prze- wagę ułamków sekund nad nimi. A to dużo, bardzo dużo... Nieco bardziej skomplikowane połšczenia między komór- kami mózgu spotęgowane miliardowym krociem szarych ma- leństw tworzš geniusza. Praca - powiecie - praca nad sobš wyniesie cię ponad dolinę przeciętnoci. Nic; tylko własna praca. Zgoda. Ale jeli gdzie tam, w labiryncie kodu, zabraknie tych paru bitów na jej oznaczenie, to co wtedy pozostaje? Pulsujš gruczoły, nabrzmiewajš ciężarem zwišzków produ- kowanych, zdumiewajšcych, czekajš na chwilę odpowiedniš by użyć tych wytworów. Pochylajš się głowy mędrców nad preparatami - mierzš, liczš, analizujš. Już wiedzš! Jak żyć, skoro stany wiadomoci majš chemicznš motywa- cję? Pierwsze uniesienie młodoci, miłoć i nienawić. boha- terstwo i tchórzostwo, to tylko efekt działania okrelonych substancji produkowanych zgodnie z założonym harmono- gramem. A co z dobrem i złem? Czy wolnš wolę też mam wbudowanš w program? Nie zdajšc sobie z tego sprawy sam wytwarzam zwišzki do kierowania sobš. A jeli kto kiedy zechce mnie pozbawić tej roli i stać się panem moich stresów i euforii, moich porywów? Pytania, pytania, pytania... Garbišsię umęczone bezruchem grzbiety, pochylajš nad preparatami głowy. Lecz czyż która podniesie się nagle i zastanowi nad celem swej drogi? Cóż jeszcze chcecie poznać - wzór chemiczny duszy? Awięc czym jestem? Motywowanym enzymami białkowym automa- tem, zmieniajšcym swe zachowanie pod wpływem mikroskopijnych porcji substancji wstrzykiwanych przez zaprogramowane uprzed- nio gruczoły, czy też niezależnš Istotš? Nie wiem. Nie wiem! Nie wiem!! - Wyłšcz go, George! To już czwarty z tej serii, któremu się zdaje, że jest człowiekiem... OSTATNIA WYPRAWA VOYA BERGA Wkabinie panował miły, zielony półmrok. Ze cian płynę- ły ciche dwięki pięknej, barokowej muzyki. Voy wybrał jš, ponieważ przypominała mu Kris i czasy wspólnych, cotygod- niowych wypraw na koncerty. Prawdę mówišc, te koncerty starodawnej muzyki wtedy nudziły go, ale Kris uwielbiała Bacha, a on, Voy, kochał Kris i gotów był dla niej nawet na większe powięcenia. Teraz jednak, w tej atmosferze ciszy i zieleni muzyka zaczęła mu się podobać. Była taka spokojna i dostojna - słowem inna. Już ponad cztery lata "Contact" szedł z przywietlnš prędkociš stale tym samym kursem w kierunku Słońca. Cała załoga została już wyprowadzona ze stanu hibernacji, wktórej tkwili niemal od chwili opuszczenia układu ProximaCentauri. Za jakš godzinę osišgnš umownš granicę Układu wyznaczo- nš w odległoci 50 jednostek astronomicznych od Słońca i wtedy trzeba będzie włšczyć silniki hamujšce. Potem nastšpi okres hamowania i mnewrowania wród pól grawitacyjnych, aby jak najmniejszym wydatkiem energii wytracić szybkoć i po dwóch tygodniach osišć na orbicie parkingowej Księży- ca. Zresztš Instrukcja Wejcia w Układ nie pozostawia możli- woci jakichkolwiek kombinacji. Na granicy Układu muszš być włšczone silniki hamujšce. Okresu tego nikt nie lubi, bo to przecież tylko znikomy ułamek parseka, a trzeba się wlec tak długo: Stary Larsen, pod dowództwem którego Voy służył w poprzedniej wyprwie, często mawiał, że starzeje się tylko i wyłšcznie między Plutonem a Ziemiš. Zamigotała lampka wywoławcza - Voy zgłosił się natychmiast. - Szefie - usłyszał głos dyżurnego nawigatora - za pół godziny wchodzimy do domu. - W porzšdku - odparł - już idę. Powoli wstał, wyłšczył muzykę, włożył buty i poszedł do sterowni. Fred, który pełnił dyżur, umiechnšł się na jego widok. - No, wreszcie zacznie się co dziać! - Podaj sytuację. - Za kwadrans osišgamy położenie "plus pięćdziesišt". Wszystko przygotowane do rozpoczęcia hamowania. Lunę osišgniemy dziesištego czerwca - wyrecytował nawigator. - Dziękuję... Co ty powiedział Fred? Dziesištego czerw- ca? Przecież to rocznica mojego lubu z Kris. Ale będzie miała niespodziankę, gdy się zjawię w domu. - Nie będzie żadnej niespodzianki, szefie. Jeszcze nie słyszałem, żeby kogo rozliczyli wczeniej niż po dwóch dniach, zwłaszcza po wyprawie trwajšcej dziewięć lat. Bę- dziesz w domu najwczeniej dwunastego. - Powiedz mi Fred, bo ty przecież prowadzisz kartoteki czasowe załogi, ile ja mam aktualnie lat i która to będzie rocznica lubu. - Chwileczkę... już mam. Masz stary czterdzieci siedem lat formalnych, a trzydzieci biologicznych. lub brałe majšc dwadziecia dwa lata, a zatem będzie to już dwudziesta pišta rocznica. Brawo! - Fred, ja muszę zdšżyć. - To niemożliwe, szefie. Voy zamylił się. - Fred, a gdybymy trochę opónili włšczenie silników? Mamy przecież mnóstwo zaoszczędzonego paliwa. Wtedy moglibymy zyskać te dwa dni. - Instrukcja mówi, że na granicy Układu... - Nawigatorze Kno - głos Voya zabrzmiał oficjalnie - o ile należy opónić hamowanie, aby zameldować się na Lunie o dwa dni wczeniej? - Moment - Fred Kno manewrował klawiszami - o czter- dzieci siedem minut. - Silniki włšczyć o czasie "T plus czterdzieci siedem minut"! - Rozkaz! W sterowni zapanowała nagła cisza. Wskanik chronome- tru szybko zbliżał się do czerwonej strzałki na tarczy. Nawigator wstał i przesunšł jš o 47 minut do przodu. Znów dłuższy czas siedzieli w milczeniu obserwujšc wyła- niajšce się z mroków Wszechwiata Słońce. Wreszcie Voy włšczył centralny obwód foniczny i spokojnym rutynowanym głosem rzekł do mikrofonu: - Pierwszy do załogi, za dziesięć minut procedura ósma. Potwierdzić w kolejnoci. - Drugi gotów! - Trzecia gotowa! Gdy umilkły głosy wszystkich członków załogi, dowódca wyłšczył obwód i zwrócił się do nawigatora: - Przepraszam cię, Fred. Jeli będzie granda to i tak spad- nie na mnie. Zresztš to przecież moja ostatnia wyprawa. Definitywnie rezygnuję. Mam żonę, dzieci. Przejdę do trans- portowego. Będę latał na Marsa, Wenus i co parę miesięcy będę w domu. - Szefie, wracamy z takimi rewelacjami, a ty mówisz o gran- dzie. Witać nas będš... tymi... no:.. kwiatami, wywiady robić. Spokojna głowa. Zgodnie z obliczeniami Knoa osišgnęli orbitę Luny ósmego czerwca. Natychmiast przesiedli siędo modułu łšcznikowego i po chwili byli już w Bazie. Z ulgš opucili pudło "Contacta", które przez tyle lat było ich wiatem. Powitanie było wspaniałe - kwiaty, przemówienia... ale do Voya nie bardzo to wszystko docierało. Tam wysoko nad dachem Bazy wieciła Ziemia. Była jak zwykle piękna. Po uroczystoci powitania poszedł do Centrali i poprosił o połš- czenie ze swoim domem. Doć długo nikt się nie zgłaszał, aż wreszcie rozległ się charakterystyczny trzask, a po nim zaspa- ny, kobiecy głos. - Słucham... - To ja, wróciłem. - Kto mówi? - Tu Luna, Baza Pozaukładowa. Mówi Voy Berg. - Tato! To ja, Yola. Włšczam wizję. Ekran zamigotał i po chwili ukazała się na nim twarz dziewczyny. Voy zaniemówił. Była to zdumiewajšco znana, dokładna kopia Kris z czasów, gdy się poznali. To była jego córka, którš zostawił, kiedy jeszcze była dziewczynkš ze sterczšcymi na boki warkoczykami. A teraz, teraz ma już dziewiętnacie lat. - Tatusiu, przecież ty się nic a nic nie zmieniłe przez te dziewięć lat. Powiedz co. - Yo, popro mamę i chłopców. - Zaraz ich obudzę. - A która u was godzina? - Już po północy. - To nie bud chłopaków, zobaczymy się pojutrze. Popro tylko mamę. Twarz córki zniknęła z ekranu, przez chwilę widać było tylko cianę sypialni, ale nagle ekran zgasł i łšcznoć się urwała. Próby powtórnego połšczenia się nie dały rezultatu. Numer na Ziemi nie odpowiadał. - Też nie miał kiedy nawalić - zdenerwował się Voy. Półtora dnia zabrało Voyowi przekazanie członkom Komisji Rozliczeniowej materiałów dotyczšcych wyprawy. Wszystkie były już wprawdzie wstępnie opracowane w laboratoriach pokładowych, ale szczegółowe badania potrwajš całe lata. A zresztš,...
izebel