Ursula K. Le Guin - Hain 07 - Cztery drogi ku przebaczeniu.rtf

(875 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

Ursula K. Le Guin

 

 

CZTERY DROGI

KU PRZEBACZENIU

 

 

 

przełożył

Paweł Lipszyc


I

Zdrady

 

Na planecie O nie było wojny od pięciu tysięcy lat - przeczytała - a na Gethen nigdy nie było wojny. Przerwała lekturę, by pozwolić oczom odpocząć i dlatego, że usiłowała nauczyć się czytać powoli, a nie połykać słowa tak, jak Tikuli połykał jedzenie. Słowa nigdy nie było wojny jaśniały w jej umyśle na tle nieskończonego, ciemnego, miękkiego niedowierzania. Jak wyglądałby świat bez wojny? Byłby to świat rzeczywisty. Pokój był prawdziwym życiem, życiem pracy, nauki oraz wychowywania dzieci do pracy i nauki. Wojna, która pożerała pracę, naukę i dzieci, stanowiła zaprzeczenie rzeczywistości. Jednak mój lud potrafi jedynie zaprzeczać, pomyślała. Zrodzeni w mrocznym cieniu nadużywanej władzy, ustanawiamy pokój poza światem, nieosiągalne światło przewodnie. Umiemy tylko walczyć. Pokój, jaki jeden z nas potrafi zaprowadzić w naszym życiu, jest jedynie zaprzeczeniem faktu, że wojna trwa, jest cieniem cienia, podwojonym niedowierzaniem.

Kiedy cienie chmur przesunęły się po bagnach i stronicy książki otwartej na jej kolanach, westchnęła, zamknęła oczy i pomyślała: - Jestem kłamczuchą. Potem otworzyła oczy i czytała dalej o innych światach, o odległych rzeczywistościach.

Śpiący Tikuli zwinął się wokół własnego ogona w słabym świetle słońca, westchnął, jak gdyby ją naśladował, i podrapał się w miejscu, gdzie gryzła go pchła. Gubu polował w trzcinach; nie widziała go, ale od czasu do czasu kita trzciny dygotała, a raz samica błotniaka wzbiła się w górę, gdacząc z oburzeniem.

Pochłonięta opisem dziwacznych stosunków społecznych Ithsh, zauważyła Wadę dopiero wtedy, gdy otwierał sobie bramę.

- Och, już jesteś - powiedziała zaskoczona i poczuła się nie przygotowana, nieporadna i stara, jak zwykle w obecności młodych ludzi. Kiedy była sama, czuła się stara tylko w chwilach przemęczenia lub w chorobie. Możliwe, że życie w samotności mimo wszystko jej odpowiadało. - Wejdź - powiedziała, wstała, opuściła książkę, podniosła ją, po czym dotknęła rozplątującego się koka. - Wezmę tylko torbę i już mnie nie ma.

- Nie ma pośpiechu - powiedział cicho młody człowiek. - Eyid przyjdzie dopiero za jakiś czas.

Jakie to miłe: mówisz mi, że nie muszę się spieszyć, by wyjść z własnego domu, pomyślała Yoss, ale nic nie powiedziała, godząc się na nieznośny, uroczy egoizm młodych. Weszła do domu po torbę na zakupy, poprawiła kok, przewiązała go chustką i wyszła na mały ganek. Wada, który zdążył usiąść na krześle, zerwał się na równe nogi, kiedy wyszła. Był nieśmiałym chłopcem i według niej łagodniejszym z dwojga kochanków.

- Baw się dobrze - powiedziała z uśmiechem, wiedząc, że wprawia go w zakłopotanie. - Wrócę za parę godzin, przed zachodem słońca.

Zeszła do bramy i ruszyła drogą, którą przyszedł Wada, ku drewnianej grobli, wijącej się przez bagna w stronę wsi.

Wiedziała, że nie spotka po drodze Eyid. Dziewczyna miała nadejść jedną ze ścieżek od północy; wyszła ze wsi w innym momencie i w innym kierunku niż Wada, żeby nikt nie zauważył, że dwoje młodych ludzi co tydzień znikało na kilka godzin w tym samym czasie. Od trzech lat byli szaleńczo w sobie zakochani i już dawno zamieszkaliby razem, gdyby ojciec Wady i brat ojca Eyid nie pokłócili się o kawałek przydzielanej przez korporację ziemi. Doprowadziło to do waśni pomiędzy rodzinami, która jak dotąd nie przerodziła się w rozlew krwi, ale wykluczała małżeństwo z miłości. Ziemia była cenna, a obie rodziny, mimo ubóstwa, aspirowały do pozycji przywódczej we wsi. Nic nie mogło pogodzić zwaśnionych stron. Cała wieś włączyła się w spór. Eyid i Wada nie mieli dokąd pójść i nie potrafili robić nic, co pozwoliłoby im się utrzymać w mieście; nie mieli też krewnych w innej wiosce, którzy przyjęliby ich pod dach. Ich namiętność ugrzęzła w nienawiści starszych. Przed rokiem Yoss natknęła się na nich, kiedy leżeli objęci na zimnej ziemi na mokradłach. Wpadła na nich, tak jak kiedyś wpadła na parę młodych jelonków, które zastygły w bezruchu na trawiastym legowisku, gdzie zostawiła je łania. Ta para była równie przestraszona, piękna i bezbronna jak jelonki. Tak pokornie prosili ją, żeby „nikomu nie powiedziała"; cóż miała zrobić? Drżąc z zimna, przywierali do siebie jak dzieci; gołe nogi Eyid były oblepione błotem.

- Chodźcie do mnie - powiedziała surowo. - Na miłość boską! - Ruszyła, a oni nieśmiało podążyli za nią. - Wrócę mniej więcej za godzinę - powiedziała, wprowadziwszy ich do pokoju z alkową tuż obok komina. - Nie nanieście błota!

Za tym pierwszym razem krążyła wokół domu na wypadek, gdyby ktoś ich szukał. Teraz najczęściej szła do wsi, podczas gdy .jelonki" przeżywały w jej domu godzinę słodyczy.

Byli zbyt gapowaci, by podziękować jej w jakikolwiek sposób. Wada, zbieracz torfu, mógłby dostarczyć jej opału nie ryzykując, że ktokolwiek nabierze podejrzeń, ale nigdy nie podarowali jej choćby kwiatka, chociaż zawsze zostawiali łóżko schludnie pościelone. Możliwe, że nie czuli wobec niej szczególnej wdzięczności. Bo niby dlaczego? Dawała im tylko to, co im się należało: łóżko, godzinę przyjemności, chwilę spokoju. Nie było ich winą ani jej zasługą, że nikt inny nie chciał im tego dać.

Tego dnia miała załatwić sprawunki w sklepie ze słodyczami należącym do wuja Eyid. Kiedy przybyła do wsi przed dwoma laty, ślubowała, że ograniczy dietę do jednej miski nie przyprawionej kaszy i łyku czystej wody, ale bardzo szybko pożegnała się z tym postanowieniem. Od kaszy dostała biegunki, a woda z bagien nie nadawała się do picia. Jadła wszystkie świeże jarzyny, jakie mogła kupić lub wyhodować, piła wino, butelkowaną wodę lub soki owocowe z miasta i przechowywała duży zapas słodyczy - suszonych owoców, rodzynek, orzeszków w polewie karmelowej, a nawet ciastek, wypiekanych przez matkę i ciotki Eyid, grubych krążków z wyciśniętą na wierzchu masą orzechową, tłustych, pozbawionych smaku, ale dziwnie sycących. Kupiła ich całą torbę, po czym zaczęła plotkować z ciotkami, drobnymi kobietami o ciemnej skórze i rozbieganych oczach, które zeszłej nocy były na stypie po starym Uadzie i chciały o tym opowiedzieć.

- Ci ludzie... - słowa te odnosiły się do rodziny Wady, a towarzyszyło im znaczące spojrzenie, wzruszenie ramion i szyderczy uśmiech - jak zwykle dali popis. Upili się, wywołali bójkę, przechwalali się, a na koniec obrzygali całe mieszkanie, chciwe, bezczelne łachmyty.

Kiedy Yoss stanęła przy stoisku, żeby kupić gazetę (kolejne ślubowanie złamane dawno temu; zamierzała czytać tylko „Arkamye" i uczyć się jej na pamięć), spotkała matkę Wady i usłyszała, że „ci ludzie", rodzina Eyid, przechwalali się, wywołali bójkę i obrzygali całe mieszkanie na stypie zeszłej nocy. Yoss nie ograniczyła się do słuchania, ale dopytywała się o szczegóły, wyciągała z matki Wady plotki i była tym zachwycona.

Jakaż ja byłam głupia, myślała, powoli ruszając po grobli w drogę powrotną do domu, jakaż byłam głupia, myśląc, że kiedykolwiek zdołam pić wodę i milczeć! Nigdy, przenigdy nie zdołam z niczego zrezygnować. Nigdy nie będę wolna, nigdy nie zasłużę na wolność. Nawet starość nie zmusi mnie do tego. Nawet strata Safnan.

Stali na wprost Pięciu Armii. Wznosząc w górę miecz, Enar rzekł do Kamye: O, Panie trzymam w dłoniach twoją śmierć! Na co Kamye odparł: Bracie, trzymasz swoją własną śmierć.

Tak czy inaczej, znała te strofy. Wszyscy je znali. Enar opuścił miecz, ponieważ był bohaterem, świętym i młodszym bratem Pana. Ja jednak nie zdołam wypuścić z dłoni mojej śmierci; będę ją hołubić, nienawidzić, jeść ją, pić, wsłuchiwać się w nią, zaproszę ją do łóżka, będę ją opłakiwać, wszystko, byle tylko jej nie wypuścić.

Wyrwała się z zamyślenia i zapatrzyła w popołudnie na bagnach: w bezchmurne, przesłonięte mgiełką niebo, odbijające się w odległym, krętym kanale, w złoto słońca na brunatnych trzcinach. Wiał rzadko spotykany, łagodny wiatr zachodni. Doskonały dzień. Piękno świata, piękno świata! Miecz w mojej dłoni zwrócony przeciwko mnie. Czemu, o Panie, sprawiasz, że piękno nas zabija?

Z wysiłkiem ruszyła w dalszą drogę, mocniej naciągając chustkę na głowę szybkim, niezadowolonym szarpnięciem. Idąc w tym tempie, wkrótce upodobni się do Abberkama, wędrującego po bagnach i wznoszącego głośne okrzyki.

I nagle spostrzegła go; przywołała go myślami: skradał się jak to on, jak gdyby nigdy nie dostrzegał niczego poza własnymi myślami, tłukł wielkim kosturem o drogę, jakby zabijał węża. Długie siwe włosy owiewały mu twarz. Nie krzyczał - krzyczał tylko nocą, a ostatnio dawno tego nie robił - ale za to mówił; widziała, jak porusza ustami. Nagle spostrzegł ją, zacisnął usta i zamknął się w sobie jak czujne dzikie zwierzę. Zbliżyli się do siebie na wąskiej ścieżce na grobli, jedyne postaci na tym pustkowiu trzcin, błota, wody i wiatru.

- Dobry wieczór, wodzu Abberkamie - powiedziała Yoss, kiedy dzieliło ich zaledwie kilka kroków. Ależ potężnym był mężczyzną; nigdy nie przestało jej zdumiewać, jaki był wysoki, barczysty i masywny. Jego śniada skóra była wciąż gładka jak u młodzieńca, ale głowę trzymał nisko pochyloną, włosy miał siwe i zmierzwione, wielki, haczykowaty nos i te nieufne, niewidzące oczy. Wymamrotał jakieś słowa powitania, ledwo zwalniając kroku.

Yoss była tego dnia w swawolnym nastroju; dość już miała własnych myśli, smutków i niedostatków. Zatrzymała się tak, że musiał albo stanąć, albo na nią wpaść, i powiedziała:

- Czy byłeś na stypie zeszłej nocy?

Spojrzał na nią z góry; czuła, jak koncentruje wzrok na jej osobie albo jej części, aż wreszcie spytał:

- Na stypie?

- Wczoraj w nocy pochowali starego Uada. Wszyscy mężczyźni się popili i to cud, że nie wybuchła wojna rodowa.

- Wojna rodowa? - powtórzył głębokim basem. Możliwe, że nie potrafił się już skupić, ale Yoss czuła, że musi do niego dotrzeć.

- Między Dewisami a Kamannerami. Kłócą się o tę orną wyspę na północ od wsi. Tych dwoje biednych dzieci chce być razem, a ich ojcowie grożą, że je zabiją, jeśli tylko na siebie spojrzą. Cóż za idiotyzm! Dlaczego nie podzielą wyspy i nie pozwolą dzieciom się pobrać, żeby ich dzieci mogły objąć wyspę w posiadanie? Myślę, że wkrótce dojdzie do rozlewu krwi.

- Do rozlewu krwi - ponownie powtórzył wódz jak półgłówek, a potem dodał powoli, tym swoim donośnym, głębokim głosem, który słyszała w nocy, zawodzący w agonii na bagnach: - Ci ludzie to sklepikarze. Mają dusze właścicieli. Nie będą zabijać, ale za nic w świecie się nie podzielą. Jeśli w grę wchodzi własność, nie popuszczą. Nigdy.

Znowu zobaczyła wzniesiony miecz.

- Ach - westchnęła i wzdrygnęła się. - A zatem dzieci muszą poczekać... aż starzy wymrą...

- Za późno.

Jego oczy spotkały się na krótką chwilę z oczami Yoss; potem odgarnął niecierpliwie włosy, warknął jakieś słowa pożegnania i ruszył dalej tak gwałtownie, że niemal skuliła się, żeby go przepuścić. Oto, jak chodzi wódz, myślała z goryczą, ruszając dalej. Idzie zamaszystym krokiem, zagarnia przestrzeń, mocno tupie w ziemię. A tak chodzi stara kobieta: drobi, drobi nogami.

Usłyszała dziwny odgłos za plecami - strzały, pomyślała, ponieważ miejskie nawyki wchodzą w krew - i odwróciła się gwałtownie. Abberkam stanął i zaniósł się kaszlem; jego potężna postać uginała się pod nawałą spazmów, które niemal zwalały go z nóg. Yoss znała ten rodzaj kaszlu. Podobno Ekumeni mieli na to lekarstwo, ale opuściła miasto, zanim nadeszło. Zbliżyła się do Abberkama, a kiedy paroksyzmy minęły, a on nadal stał, zadyszany, z twarzą bladą jak płótno, powiedziała:

- To berlot. Wychodzisz z niego czy właśnie zachorowałeś? Potrząsnął głową.

Yoss czekała.

Czekając myślała: co mnie obchodzi, czy on jest chory, czy nie? Czyjego to obchodzi? Przyszedł tu po to, by umrzeć. Podczas zeszłej mrocznej zimy słyszałam, jak zawodzi na bagnach. Zawodził w agonii, zżerany przez wstyd, jak człowiek chory na raka, którego choroba strawiła doszczętnie, a który mimo to nie może umrzeć.

- Nic mi nie będzie - wychrypiał gniewnie, pragnąc jedynie, żeby zostawiła go w spokoju, a Yoss skinęła głową i odeszła. Niech umrze. Jak mógłby chcieć żyć, wiedząc, że stracił władzę i honor, wiedząc, co zrobił? Okłamał, zdradził swoich zwolenników, sprzeniewierzył się. Polityk doskonały. Wielki wódz Abberkam, bohater ruchu wyzwoleńczego, przywódca Partii Światowej, który zniszczył Partię Światową własną chciwością i szaleństwem.

Jeden jedyny raz obejrzała się za siebie. Szedł bardzo wolno albo stanął, nie była pewna. Yoss ruszyła dalej, skręciła w prawo na rozwidleniu i zeszła na ścieżkę prowadzącą do jej domku.

Trzysta lat temu na miejscu tych mokradeł rozpościerała się żyzna dolina, jedna z pierwszych, które zostały nawodnione i oddane pod uprawę przez Korporację Rolniczo-Plantatorską, kiedy sprowadziła niewolników z Werel do kolonii Yeowe. Dolinę zbyt dobrze nawodniono i zbyt dobrze uprawiono; nawozy chemiczne i sole mineralne zawarte w glebie nagromadziły się w takim stopniu, że w końcu nic już nie rosło, a właściciele przenieśli się, by czerpać zyski gdzie indziej. Brzegi kanałów nawadniających osunęły się tu i tam, a wody rzeki wylały, gromadząc się w jeziorka, wijąc się meandrami, powoli wypłukując ziemię do czysta. Trzciny rosły i rosły, mile trzcin, chylących się nieco pod naporem wiatru, pod cieniami chmur i skrzydłami długonogich ptaków. Gdzieniegdzie na wysepce kamienistej ziemi pozostało kilku rolników, dzierżawiących pola za połowę plonu, bezużytecznych ludzi na bezużytecznej ziemi. Wolność spustoszenia. Na całej połaci mokradeł pozostały opuszczone domy.

Zgodnie z zaleceniem religii, ludzie z Werel i Yeowe, w miarę jak się starzeli, zapadali w milczenie; kiedy ich dzieci podrasta-ły, kiedy wypełnili obowiązki gospodarzy domów i obywateli, kiedy ich ciała słabły, a dusze rosły w siłę, porzucali dotychczasowe życie i z pustymi rękami udawali się na pustkowie. Nawet na plantacjach panowie zwracali wolność starym niewolnikom i pozwalali im udać się na pustkowie. Tu, na północy, wyzwoleńcy z miast wyruszali na mokradła i wiedli żywot pustelników w opuszczonych domach. Teraz, po wyzwoleniu, przybywały nawet kobiety.

Niektóre z domów były zrujnowane i każdy z twórców duszy mógł sobie rościć do nich prawa. Większość z zabudowań, jak kryta gontem chata Yoss, stanowiła własność wieśniaków, którzy utrzymywali je i oddawali pustelnikom za darmo na zasadzie powinności religijnej, jako sposób wzbogacenia duszy. Yoss sprawiała przyjemność myśl, że była źródłem duchowego wzbogacenia dla właściciela chaty, chciwego człowieka, którego pozostałe rachunki z przeznaczeniem składały się chyba wyłącznie z długów. Yoss lubiła się czuć pożyteczna. Uważała to za kolejną oznakę swojej niemożności zaniechania świata, do czego wzywał ją Pan Kamye. Nie jesteś już pożyteczna, powiedział jej na sto sposobów, odkąd skończyła sześćdziesiąt lat, ale Yoss nie słuchała. Opuściła świat zgiełku i przybyła na bagna, ale pozwoliła, by świat nadal paplał, plotkował, śpiewał i krzyczał w jej uszach. Nie chciała usłuchać niskiego głosu Pana.

Kiedy wróciła do domu, Eyid i Wada już wyszli; na bardzo starannie pościelonym łóżku spał lis Tikuli, zwinięty wokół własnego ogona. Cętkowany kot Gubu skakał po domu, dopytując się o obiad. Yoss podniosła go, pogłaskała po jedwabistym, cętkowanym karku, a on szturchał ją pyszczkiem za uchem, wydając nieustanne pomruki wyrażające zadowolenie i sympatię. Potem go nakarmiła. Tikuli nie zwrócił na to uwagi, co było dziwne. Tikuli za dużo spał. Yoss usiadła na łóżku i podrapała go za sztywnymi, rudymi uszami. Obudził się, ziewnął i spojrzał na nią łagodnymi, bursztynowymi oczami, poruszając czerwoną kitą.

- Nie jesteś głodny? - spytała. Zjem, żeby ci sprawić przyjemność, odparł Tikuli i dość sztywno zszedł z łóżka. - Och, Tikuli, ty się starzejesz - powiedziała i poczuła ukłucie miecza w sercu. Jej córka Safnan dała jej Tikulego, rudego szczeniaczka, kłębek łap i kity - jak dawno temu? Osiem lat. Dawno temu. Dla lisa to całe życie.

Dla Safnan to więcej niż życie. To więcej niż życie dla jej dzieci, a wnuków Yoss, Enkamma i Uye.

Jeżeli ja żyję, oni nie żyją, pomyślała jak zwykle Yoss; jeżeli oni żyją, ja jestem martwa. Udali się w podróż statkiem, który płynie jak światło; są przeniesieni do światła. Kiedy wrócą do życia, kiedy zejdą z pokładu statku do świata o nazwie Hain, upłynie osiemdziesiąt lat od dnia ich odjazdu, a ja od dawna będę martwa; jestem martwa. Pozwól im żyć, Panie, słodki Panie, niech oni żyją, a ja będę martwa. Przyjechałam tu, by umrzeć dla nich. Nie mogę, nie mogę pozwolić, żeby oni umarli dla mnie.

Zimny nos Tikulego dotknął jej dłoni. Spojrzała na niego z uwagą. Jego bursztynowe oczy zasnuły się błękitną mgiełką. W milczeniu pogłaskała go po głowie i podrapała za uszami.

Zjadł kilka kęsów, żeby jej sprawić przyjemność, po czym wdrapał się z powrotem na łóżko. Yoss przygotowała sobie kolację - zupę i podgrzane ciastka - którą zjadła bez apetytu. Zmyła trzy talerze, rozpaliła ogień i usiadła przy nim, próbując powoli czytać książkę, podczas gdy Tikuli spał na łóżku, a Gubu leżał przed kominkiem, wpatrywał się w ogień okrągłymi złotymi oczami i bardzo cicho pomrukiwał. Raz usiadł i wydał okrzyk wojenny: „Huuu!" w odpowiedzi na jakiś hałas, który usłyszał na bagnach. Przez chwilę skradał się po domu, w końcu znowu się usadowił, zapatrzył w ogień i zaczął mruczeć. Później, kiedy ogień zgasł i dom pogrążył się w ciemnościach bezgwiezdnej nocy, kot przyłączył się do Yoss i Tikulego na ciepłym łóżku, gdzie wcześniej młodzi kochankowie zaznali krótkiej rozkoszy.

W ciągu paru kolejnych dni, kiedy porządkowała mały ogródek warzywny przed zimą, przyłapała się na myślach o Abberkamie. Kiedy przybył po raz pierwszy, wśród wieśniaków zapanował nastrój podniecenia: oto Abberkam miał zamieszkać w domu należącym do ich wodza. Chociaż okryty niesławą, nadal był bardzo sławnym człowiekiem. Obrany wodzem Heyend, jednego z głównych plemion Yeowe, osiągnął ważną pozycję w ostatnich latach wojny wyzwoleńczej, kiedy przewodził potężnemu ruchowi na rzecz, jak to nazywał, wolności rasowej. Nawet niektórzy z wieśniaków zaczęli się podpisywać pod głównym hasłem Partii Światowej: Na Yeowe nie miał mieszkać nikt poza rdzenną ludnością. Żadnych Werelianów, znienawidzonych kolonizatorów, panów i właścicieli. Wojna położyła kres niewolnictwu, a w ostatnich latach negocjacje dyplomatów ekumenicznych doprowadziły do końca władzy ekonomicznej Werel nad jej dawną planetą-kolonią. Panowie i właściciele, nawet ci, których rodziny żyły na Yeowe od wieków, powrócili do starego świata na Werel, planetę najbliższą Słońca. Uciekli, a ich żołnierzy wygnano w ślad za nimi. Nigdy nie wolno im było wrócić, oświadczyła Partia Światowa. Nie mieli prawa powrotu ani jako handlarze, ani jako turyści; nigdy więcej nie będą zanieczyszczać duszy i ziemi Yeowe. To samo odnosiło się do każdego cudzoziemca, każdej obcej potęgi. Obcy z Ekumeny pomogli mieszkańcom Yeowe wyzwolić się; teraz musieli odejść. Tutaj nie było dla nich miejsca.

- To jest nasz świat. To jest wolny świat. Tu wykujemy nasze dusze na podobieństwo Miecznika Kamye - powtarzał wielokrotnie Abberkam, i właśnie wizerunek zakrzywionego miecza stał się symbolem Partii Światowej.

Popłynęła krew. Powstanie na Nadami dało początek trzydziestu latom - połowa życia Yoss - walk, rebelii, odwetów, a nawet po wyzwoleniu, po odejściu Werelianów, walki nie ustały. Młodzi ludzie zawsze byli gotowi zabić każdego, kogo wskazała starszyzna: siebie nawzajem, kobiety, starców, dzieci; toczyła się nieprzerwana wojna w imię pokoju, wolności, sprawiedliwości, Pana. Nowo wyzwolone plemiona walczyły o ziemię, wodzowie z miast walczyli o władzę. Yoss, która przez całe życie pracowała w stolicy jako nauczycielka, widziała, jak jej praca idzie na marne nie tylko podczas wojny wyzwoleńczej, ale także po jej zakończeniu, kiedy miasto pogrążyło się w kolejnych wojnach między dzielnicami.

Należało przyznać, myślała, że Abberkam, chociaż wymachiwał mieczem Kamye, usiłował uniknąć wojny i częściowo mu się to udało. Wolał zdobywać władzę za pomocą metod politycznych i perswazji, w czym był mistrzem. Prawie osiągnął sukces. Zakrzywiony miecz był wszędzie obecny, wystąpienia Abberkama ściągały tłumy. ABBERKAM I WOLNOŚĆ RASOWA! - głosiły olbrzymie transparenty rozciągnięte nad alejami miasta. Nikt nie wątpił, że wygra pierwsze wolne wybory na Yeowe, że zostanie przewodniczącym Światowej Rady. Początkowo pojawiły się tylko pogłoski. Dezercje. Samobójstwo jego syna. Matka syna Abberkama oskarżała go o rozpustę i tarzanie się w luksusach. Pojawiły się dowody na to, że zdefraudował wielkie sumy pieniędzy, przekazane jego partii na pomoc rejonom zubożałym po wycofaniu się kapitału wereliańskiego. Ujawnienie tajnego planu zabójstwa wysłannika Ekurneny i obarczenia winą za to Demeye, starego przyjaciela i zwolennika Abberkama... To go zgubiło. Wódz mógł folgować sobie w przyjemnościach seksualnych, nadużywać władzy, bogacić się kosztem swoich poddanych i być za to podziwiany, ale wódz, który zdradzał towarzysza, nie mógł liczyć na przebaczenie. Na tym polegał kodeks niewolników, myślała Yoss.

Tłumy zwolenników Abberkama zwróciły się przeciwko niemu i przypuściły atak na starą rezydencję zarządcy APCY, którą zajął. Zwolennicy Ekumenów przyłączyli się do sił lojalnych wobec Abberkama, by go bronić i przywrócić porządek w stolicy. Po wielodniowych walkach ulicznych, w których poległy setki ludzi, a tysiące w zamieszkach na całym kontynencie, Abberkam się poddał. Ekumeni udzielili poparcia rządowi tymczasowemu, który ogłosił amnestię. Ich ludzie powiedli Abberkama splamionymi krwią, zbombardowanymi ulicami w całkowitym milczeniu. Ludzie patrzyli, ci, którzy dawniej mu ufali, darzyli szacunkiem, nienawidzili, patrzyli, jak przechodzi w milczeniu, ochraniany przez cudzoziemców, obcych, których próbował wygnać z tego świata.

Yoss przeczytała o tym w gazecie. Już od ponad roku mieszkała na bagnach. Dobrze mu tak, pomyślała, i na tym właściwie jej refleksja się zakończyła. Nie wiedziała, czy Ekumeni byli prawdziwymi sprzymierzeńcami, czy tylko nową grupą właścicieli w przebraniu, ale widok każdego z wodzów, który upadał, sprawiał jej przyjemność. Panowie z Werel, pyszniący się wodzowie plemienia czy wrzeszczący demagodzy, niech wszyscy posmakują brudu. Yoss najadła się dość ich brudu w swoim życiu.

Kiedy kilka miesięcy później ktoś powiedział jej we wsi, że Abberkam przybywa na mokradła jako pustelnik, twórca duszy, była zdziwiona i przez chwilę odczuwała wstyd, że brała jego słowa za czczą retorykę. Czyżby okazał się człowiekiem religijnym? Przez cały ten czas, kiedy tarzał się w luksusach, brał udział w orgiach, kradł, uczestniczył w machinacjach władzy, mordował, miał być religijny? Nie! Ponieważ stracił pieniądze i władzę, postanowił nadal rzucać się ludziom w oczy, robiąc przedstawienie z własnego ubóstwa i pobożności. Nie miał za grosz wstydu. Yoss była zdziwiona zaciekłością własnego oburzenia. Kiedy po raz pierwszy go zobaczyła, zapragnęła splunąć na te duże, grubopalczaste stopy w sandałach, ponieważ tylko to u niego zobaczyła; nie chciała mu spojrzeć w twarz.

Jednak później, w zimie, usłyszała wycie na bagnach, które niosło się nocą na mroźnym wietrze. Tikuli i Gubu zastrzygli uszami, ale ten potworny odgłos ich nie przestraszył. To naprowadziło ją po chwili na myśl, że głos należał do człowieka. Ktoś krzyczał - pijany? szalony? - skowyczał i błagał tak, że pokonała przerażenie i wstała, żeby pospieszyć mu z pomocą; on jednak nie wzywał pomocy człowieka.

- Panie, mój Panie, Kamye! - krzyczał, a kiedy wyjrzała przez drzwi, zobaczyła go na grobli, cień na tle jasnych nocnych chmur. Chodził tam i z powrotem, targał się za włosy, krzyczał jak zwierzę, jak udręczona dusza.

Po tej nocy przestała go osądzać. Byli sobie równi. Przy kolejnym spotkaniu spojrzała mu twarz i przemówiła, zmuszając Abberkama, żeby się do niej odezwał.

Nie spotykali się często; żył w prawdziwym odosobnieniu. Nikt nie odwiedzał go na bagnach. Wieśniacy często wzbogacali swoje dusze, dając Yoss jedzenie, nadwyżki plonów, resztki, czasami, w święta, posiłek przyrządzony specjalnie dla niej, ale nigdy nie widziała, żeby ktokolwiek zanosił coś do domu Abberkama. Może złożyli mu dary, a on okazał się zbyt dumny, żeby je przyjąć. Może bali się cokolwiek mu ofiarować.

Kopała grządkę nędzną łopatą z krótką rączką, którą dostała od Em Dewi, i myślała o wyciu Abberkama i sposobie, w jaki kaszlał. Safnan o mały włos nie umarła na berlot w wieku czterech lat. Yoss słyszała ten upiorny kaszel tygodniami. Czy Abberkam, kiedy spotkała go wczoraj na grobli, szedł do wsi po lekarstwo? Czy doszedł tam, czy też zawrócił w pół drogi?

Otuliła się szalem, ponieważ wiatr znowu stał się zimny; nadciągała jesień. Wspięła się na groblę i na rozwidleniu dróg skręciła w prawo.

Drewniany dom Abberkama wznosił się na zbitej z pni tratwie, zatopionej w torfowej wodzie mokradła. Takie domy były bardzo stare, liczyły sobie dwieście lub więcej lat i pochodziły z okresu, kiedy w dolinie rosły drzewa. Dom Abberkama, dawniej zagroda rolnicza, był znacznie większy niż chata Yoss. Chaotycznie zbudowane, mroczne domostwo miało źle naprawiony dach, niektóre okna zabite, a deski na werandzie, na którą weszła Yoss, poluzowane. Wypowiedziała jego imię, a potem powtórzyła je głośniej. Wiatr zawodził w trzcinach. Zapukała, odczekała chwilę, pchnęła ciężkie drzwi. Wewnątrz panował mrok. Znajdowała się w jakimś korytarzu. Usłyszała, jak Abberkam mówi w sąsiednim pokoju:

- Nigdy w głąb sztolni, wyjmij to, wyjmij - powiedział głęboki, ochrypły głos, a potem rozległ się kaszel.

Yoss otworzyła drzwi. Przez minutę przyzwyczajała oczy do ciemności, zanim zobaczyła, gdzie się znajduje. Był to stary pokój od frontu. Okna zasłaniały okiennice, ogień wygasł. W pokoju był kredens, stół, kanapa, a łóżko stało przy kominku. Zbite w kłąb koce zsunęły się na podłogę, a nagi Abberkam wił się na łóżku i majaczył w gorączce.

- O...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin