Dzieci Wszechswiata - Hoimar von Ditfurth.doc

(1900 KB) Pobierz
http://www

http://www.kippin.prv.pl
PRZEDRUK

HOIMAR VON DITFURTH
DZIECI WSZECHŚWIATA
(Kinder des Weltalls. Der Roman Unserer Existenz / wyd. orygin.: 1970)


Inne książki autora wydane w Polsce:

 

Na początku był wodór
Nie tylko z tego świata jesteśmy
Duch nie spadł z nieba
Pozwólcie nam zasadzić jabłonkę
Dziedzictwo czlowieka z neandertalu


SPIS TREŚCI:

Słowo wstępne – Maciej Iłowiecki
Wstęp. Miejsce akcji

Wiedza przyrodnicza i ludzka samowiedza
Astronautyka a proporcje astronomiczne
Ziemia – statkiem kosmicznym
Ziemia nie jest samowystarczalna
Portret gwiazdy
Wiatr słoneczny
Niewidzialna kula
Klatka dla wiatru słonecznego
Prześwietlenie planety
Rozkojarzenie "czasu uniwersalnego"
Kosmiczny piruet
Księżycowy hamulec
Zegar biologiczny
Nowy obraz Układu Słonecznego
Wyprawa w przeszłość
Katastrofa w osłonie magnetycznej
Motor ewolucji
Czas jaszczura
Kosmiczny "strzał w dziesiątkę"
"Przemiana materii" we Wszechświecie
Materia, z której się składamy
Dzieci Wszechświata

Wkładka ze zdjęciami

 


Spis Treści / Dalej

SŁOWO WSTĘPNE

"Spośród licznych i różnorodnych sztuk i nauk budzących w nas zamiłowanie i będących dla umysłów ludzkich pokarmem, tym – według mego zdania – przede wszystkim poświęcić się należy i te z największym uprawiać zapałem, które obracają się w kręgu rzeczy najpiękniejszych i najbardziej godnych poznania [...] A cóż piękniejszego nad niebo, które ogarnia wszystko, co piękne..." [M. Kopernik, De Revolutionibus... Warszawa 1953]. Te słowa Kopernika mogłyby być mottem książki Ditfurtha. Nie tylko dlatego, że Hoimar von Ditfurth zajmuje się przede wszystkim związkami Ziemi z Kosmosem, ziemi – z niebem [zgodnie ze stosowaną terminologią astronomiczną nazwy własne planet, gwiazd, układów pisze ślą z dużej litery. Jeśli zaś słowo "ziemia" ma oznaczać powierzchnię, grunt czy użyte jest jako symbol – piszemy je z małej litery. Podobnie używamy słowa Galaktyka lub Droga Mleczna jako nazwy własnej naszego zbioru gwiazd (w odróżnieniu od Innych galaktyk). Zbiór obiektów dostępnych poznaniu nazywamy Wszechświatem (ale wszechświatów może być wiele); przyp. M. Iłowiecki]. Również, a może zwłaszcza dlatego że ta zdumiewająco logicznie skonstruowana książka udowadnia znaczenie owych związków dla świata istot żywych – zatem i bezpośrednio dla nas. Krótko mówiąc: powstanie i ewolucja życia, a także możliwość jego obecnego i przyszłego istnienia wynika ściśle z charakteru wzajemnych powiązań i wpływów w Układzie Słonecznym. Nasz Układ podlega wpływom innych gwiazd i wreszcie całej Galaktyki; Droga Mleczna jest tylko jedną, nie największą, z miliardów galaktyk.

Chcąc zrozumieć, dlaczego najdziwniejsza historia (bo przecież historia życia jest właśnie najdziwniejsza) odbyła się tak, a nie inaczej, i tutaj, a nie gdzie indziej, trzeba zacząć od zrozumienia pewnych związków pierwotniejszych i ogólniejszych i prawidłowości, które nimi sterują. Trzeba objąć spojrzeniem całą scenę, na której się wszystko odbywa: "niebo, które ogarnia wszystko".

Dostrzeżenie wielkości, rozległości, a zatem znaczenia wzajemnych uzależnień w dostępnej obserwacjom części Wszechświata, a zwłaszcza w samym Układzie Słonecznym – nie jest, oczywiście, zasługą Ditfurtha. Koncepcje, których jasny wykład przedstawił w swojej książce, są uogólnieniem najnowszych wyników (niekiedy z ostatnich dosłownie dni) nauk przyrodniczych; są popularnym zarysem takiego obrazu świata, na jaki pozwala dzisiejszy stan nauki.

Ujmowanie Kosmosu jako pewnej hierarchicznej, ściśle powiązanej całości nie jest również odkryciem współczesnych. Korzenie takiego poglądu sięgają starożytności, która rozbudowała wiele systemów kosmologicznych, zachowując jednak w większości podstawową zasadę geocentryzmu – spojrzenia na świat przez Ziemię, dla której jakoby miała istnieć cała reszta.

Zresztą w ogóle od czasów najdawniejszych w społeczeństwach prymitywnych (co przetrwało i do dziś) system poglądów na świat miał spełniać ważną funkcję: integrować rzeczywistość, by człowiek nie czuł się w niej obco, dostrzegalne otoczenie miało być jedynie areną dla istnienia ludzi i bóstw, otoczką, w której nawet siły okrutne i wrogie stawały się elementami jednej całości i dzięki temu można je było akceptować i znieść. W tym sensie ogólniejszy pogląd na świat był pierwotnie bardziej może wyrazem konieczności przeciwstawiania się strachowi niż potrzeby intelektu. Niezależnie od tego, że bezpośrednie doświadczenia i obserwacje w sposób oczywisty ułatwiają przyjęcie takiego właśnie modelu.

Wydaje mi się dość interesujące, że obecnie – choć w innej formie i w innych wymiarach – wyniki nauk ścisłych znów prowadzą do tego najstarszego z uogólnień, do pełnej integracji modelu naszego świata.

Oczywiście każda cywilizacja, której "ślad intelektualny" przetrwał, miała własne poglądy na – jak powiedzielibyśmy dziś – strukturę świata. Można uzasadnić tezę, że cywilizacja wyrosła z kręgu śródziemnomorskiego wyjątkowo dużo uwagi poświęcała astronomii i już co najmniej kilka tysięcy lat temu doszła do spójnych i logicznych systemów kosmologicznych. Może dlatego, że systemy te miały nie tylko pełnić rolę swoistego wsparcia psychicznego, nie tylko ułatwiać praktyczną działalność (np. mierzenie czasu, przewidywanie pewnych zjawisk klimatycznych itp.), ale również i przede wszystkim wyjaśniać dostrzegane zjawiska. Stąd kosmologia np. starożytnych Greków wyrosła głównie jednak z obserwacji i najbliższa była empirii spośród systemów kosmologicznych innych narodów (czy też, ściślej mówiąc, najbardziej uwzględniała dostępne obserwacje niezależnie od tego, czy były one błędne czy prawidłowe). Nurt ten, mimo licznych i długotrwałych załamań, odżył w czasach nowożytnych, by dziś dopiero objawić się w pełni.

Wśród dawnych Greków różne były oczywiście poglądy na "budowę świata". Mniej więcej od IV wieku p.n.e. najpowszechniej chyba uznano jeden model podstawowy: kulista Ziemia tkwi w samym środku Wszechświata, jest jego centrum i zarazem jakby dnem, miejscem zatem szczególnie wyróżnionym. Nad Ziemią rozpięte są koncentrycznie sfery coraz wyższe i doskonalsze. Najbliżej obiegają glob ziemski planety, Księżyc i Słońce. Najdalsza sfera unosi gwiazdy. Poza tą sferą nie ma ani przestrzeni, ani materii.

Wszechświat jest wiec geocentryczny, statyczny, hierarchiczny, coś w rodzaju samowystarczalnego, doskonałego i wiecznego mechanizmu o bardzo regularnej budowie. Z takiej regularności i trwałości wynikała jedność.

Z geocentryzmu i jedności wynikał bezpośredni wpływ sfer zewnętrznych na wszystko, co działo się w środku – na Ziemi. Planety, Słońce i gwiazdy istniały zapewne po to, by kształtować ludzi i ich poczynania, wpływać na "bieg ziemskich rzeczy".

Taki Wszechświat, mimo iż istniały na nim złe moce, nie był z natury obcy i okrutny; przeciwnie, stanowił jakby wielki dom, w którym wszystko było na swoim miejscu i miało swój los, zależny od losu wszystkiego innego. Zrozumiałe, że przewidzieć bieg rzeczy na Ziemi to ustalić wpływy konstelacji i gwiazd. Zdaniem np. Platona, człowiek jest taką samą nierozłączną częścią wspólnoty ludzkiej, jak częścią całego Wszechświata. Kosmos zyskiwał bezpośredni związek ze światem ludzkim, astrologia stała się nauką ważną i bardzo potrzebną.

Możemy łatwo pojąć, jakim wstrząsem musiało okazać się – po wiekach zamieszkiwania w środku jednolitego świata – stwierdzenie Kopernika. Zepchnięcie Ziemi z uprzywilejowanego miejsca było nie tylko zmianą pewnego systemu kosmologicznego na inny, lepszy zresztą nie tylko dlatego, że prawdziwy. Było wywróceniem całego dotychczasowego systemu wygodnych pojęć, zmieniało zasadniczo stosunki człowieka ze światem. Można sądzić, że opór ówczesnych uczonych i laików wobec -teorii Kopernika wynikał nie tylko z zagrożenia panującej ideologii. Był w jakiejś mierze również wyrazem strachu przed usuwaniem się spod nóg najtrwalszego fundamentu, przed dezintegracją swojskiego świata.

Upraszczając, można powiedzieć, że odtąd każda nowa zdobycz nauk o Wszechświecie unaoczniała wciąż wyraziściej pewien tragiczny obraz: oto pyłek, coraz drobniejszy i mniej trwały, pędzący bez celu w obojętnych, pustych przestrzeniach, gdzieś u skraju skupiska niezliczonych dalekich i obcych gwiazd.

Na takiej Ziemi wszystko musiało wydawać się przypadkowe i niepewne – nawet Bóg zdawał się nie dawać takiego oparcia, jakie stanowił niegdyś. Być może Blaise Pascal wyraził najlepiej pewne postawy, opisując stan swoich uczuć:

"Kiedy zważam krótkość mego życia, wchłoniętego w wieczność będącą przed nim i po nim, kiedy zważam małą przestrzeń, którą zajmuję, a nawet którą widzę, utopioną w nieskończonym ogromie przestrzeni, których nie znam i które mnie nie znają, przerażam się i dziwię..."; i jeszcze: "Cały ten widzialny świat jest jeno niedostrzegalną drobiną na rozległym łonie natury. Żadna idea nie zdoła się do tego zbliżyć. Darmo byśmy piętrzyli nasze pojęcia poza wszelkie dające się pomyśleć przestrzenie; rodzimy jeno atomy w stosunku do rzeczywistości rzeczy" [B. Pascal, Myśli, 205 i 72, przełożył Tadeusz Żeleńskl-Boy, Warszawa 1952].

Ciekawe, że Pascal był jednym z najwybitniejszych matematyków i twórcą bodaj pierwszej maszyny rachunkowej i że za jego życia urodził się Newton, który miał niedługo znowu przydać rozpadającemu się światu trwałe fundamenty. W każdym razie takie "pascalowskie" spojrzenie na rzeczywistość przetrwało (w mniej lub więcej zmienionej formie) aż do naszych czasów. Ostatnią może ciekawszą koncepcją naukową, w której uda się znaleźć powiązanie z tamtym nurtem, jest hipoteza wybitnego astronoma angielskiego J. H. Jeansa na temat pochodzenia Układu Słonecznego.

Nie wdając się w szczegóły, przypomnę, że utworzenie się planet przypisywał Jeane wielkiej, przypadkowej katastrofie kosmicznej (obce ciało niebieskie, zbliżywszy się do Słońca, miało wyrwać z niego cygarowatą smugę materii). Istotą rzeczy jest tu przypisywanie przypadkowi głównej roli w powstawaniu światów; tak mogło się stać w przypadkowym, zdezintegrowanym Kosmosie, w którym części niezależne są od siebie i od całości. Taka zasada stała się jednak nie do przyjęcia we Wszechświecie, podległym prawidłom ewolucji materii i będącym materialną jednością – to znaczy w takim, jakim ujmuje go współczesność. A przecież jeszcze przed Jeansem, jeszcze przed zdobyciem większości najważniejszych spośród znanych dzisiaj danych o strukturze Wszechświata, Marks i Engels przedstawili jedną z najspójniejszych teorii: koncepcję przyrody dialektycznej. Materializm dialektyczny chwyta nowy sens i ład Kosmosu w nim samym – rezygnując z poszukiwań poza materialnym światem.

Niemniej, daleko jeszcze do zrozumienia jedności Wszechświata, a charakter zależności nawet w samym Układzie Słonecznym do dziś nie wydaje się jasny. Na trzeciej, licząc od Słońca, planecie tego Układu wydarzyło się coś zdumiewającego – dlaczego tu, dlaczego wtedy, dlaczego tak? Na razie nauka nie przynosi odpowiedzi wystarczających.

Poczucie kruchej samotności i niepojętej przypadkowości – a więc bezsensu – nie opuszcza umysłów najprzenikliwszych. Być może, takie poczucie jest po prostu integralną częścią tego, co nazywamy kondycją ludzką. Być może, wciąż brakuje danych, by uchwycić ogólniejszy sens wszechrzeczy – choć dzisiaj niemal każdego dnia takich danych przybywa z pola nauk ścisłych (i przybywać będzie dopóty, póki trwać będzie poznanie).

Przypuszczam, iż nie przesadzę za bardzo, jeśli powiem, że książka Ditfurtha jest małym szczeblem do zrozumienia sensu, o którym mowa wyżej. W każdym razie książka ta dorzuca sporo nowych informacji, umożliwiających wyrobienie sobie bliższego prawdy poglądu na "najdziwniejszą z historii" – to znaczy na historię życia, i pozwala ocenić – kto wie, czy nie bardziej jeszcze zaskakującą – niesłychaną współzależność nawet pozornie odległych zjawisk w przyrodzie.

W trakcie czytania "Wyłania się [...] nagle fascynujący i nowy, a prócz tego w nowości swej dziwnie znajomy obraz świata powiązanego ze sobą we wszystkich swych częściach, przenikniętego prawami i siłami, pod których wpływem staje się prawdziwym Kosmosem, uporządkowanym kształtem, w najmniejszej nawet części zależnym i określanym przez to, co się odbywa na jego najdalszych granicach." (Rozdział I, s. 31.)

Nowy obraz świata ma znaczenie nie tylko dla poznania. Wedle Ditfurtha bowiem wiedza przyrodnicza ma być drogą do samozrozumienia (co jest prawdą, choć wydaje mi potrzebne uściślenie: wiedza ma być jedną z dróg). Więcej – ma tworzyć w nas nową wartości, ulepszać ludzki charakter. Ditfurth uważa, że jedną z przyczyn "cynizmu i nihilizmu" obecnych czasów mogło być poczucie izolacji w "pustym i niewiarygodnie wrogim" Kosmosie, którego obraz utrwaliła nauka ostatnich wieków. Zmiana owego obrazu może wiec przyczynić się do korzystnych przekształceń psychiki ludzkiej.

Pogląd to interesujący, obawiam się jednak, czy nie nazbyt optymistyczny.

Snując swą piękną opowieść, Hoimar von Ditfurth stara się nie wykraczać poza granice faktów uznanych już za niewątpliwe albo ustalonych z bardzo dużym prawdopodobieństwem. Jego wnioski są wsparte silnymi przesłankami. Rzadko tylko mogą wydawać się nie całkiem prawomocne, jeszcze rzadziej zdarza mu się zapomnieć o wyraźnym odróżnieniu danych pewnych od jedynie prawdopodobnych. Zdarza się to jednak, zwłaszcza wtedy gdy przychodzi opuścić pewny grunt nauk ścisłych. Ponieważ książka przeznaczona jest dla niespecjalistów, pozwalam sobie zwrócić uwagę na parę nieścisłości, które udało mi się zauważyć.

Np. w swych rozważaniach, na temat agresywności ludzkiej (strony 42 – 43) Ditfurth ujmuje ją, jako rodzaj wrodzonego popędu. Nie jest to ścisłe – dzisiaj uczeni skłonni są przypisywać społecznym mechanizmom wywoływania agresywności co najmniej taką rolę, jaką pełnią mechanizmy biologiczne. Erich Fromm na przykład w ogóle nie uznaje agresywności u człowieka za popęd wrodzony. Stwierdzenie, iż "czyn kilku fanatyków pociągnął za sobą wybuch wojny" (s. 43 – chodzi o I wojnę światową; ma to być przykład popędowego charakteru agresywności) jest w sposób oczywisty ahistoryczne i w ogóle niesensowne. Każdemu uczniowi chyba wiadomo, że historycy znaleźli wystarczającą liczbę przyczyn (ekonomicznych, politycznych i społecznych) wybuchu I wojny (i w ogóle każdej wojny), zamach zaś w Sarajewie spełnił rolę jedynie swego rodzaju "spustu". Trudno pojąć, dlaczego zwykle ostrożny i logiczny autor w tym wypadku radykalnie odrzuca swą logikę- Można tylko dodać, że mimo błędnych założeń, Ditfurth dochodzi w tym samym rozdziale do słusznych wniosków o realności niebezpieczeństw, grożących ludziom.

Przedstawiając – zresztą fascynujący – portret gwiazdy (Słońca), Ditfurth, pociągnięty logiką opisywanej teorii ewolucji Układu Słonecznego zapomina dodać, że taki właśnie przebieg ewolucji jest wprawdzie najpowszechniej dziś przyjęty w nauce, niemniej nie 'jest udowodniony bez zastrzeżeń. Podobnie z hipotezą o powstawaniu we wnętrzach gwiazd wszystkich pierwiastków z wodoru (w rozdziale "Materia, z jakiej się składamy"). Jest to tzw. hipoteza B2FH (żartobliwy skrót od nazwisk jej twórców: małżeństwa Burbidge'ów, Fowlera i Hoyle'a), pięknie uzasadniona, ale i atakowana za to, że nie wyjaśnia wystarczająco dobrze pewnych faktów. Ostrożność nakazywałaby o tym wspomnieć.

Również warto dodać, że teza na temat neandertalczyka (s. 356) – jakoby był on boczną, ślepo zakończoną odnogą ewolucji homo sapiens (a więc tylko kuzynem dzisiejszego człowieka, nie zaś jego przodkiem) jest tezą ostatnio ostro zwalczaną przez niektórych antropologów. Jest też mało prawdopodobne, że neandertalczycy nie posługiwali się jakimiś zaczątkami mowy.

Wreszcie na s. 197, Ditfurth zbyt lekko – moim zdaniem – "załatwia" jeden z najciekawszych problemów filozofii matematyki i w ogóle teorii poznania: chodzi o relację między równaniami matematycznymi a obiektami świata fizycznego. Samo sformułowanie problemu przez autora nie jest najszczęśliwsze: "Owa równowaga pomiędzy ruchem gwiazd a wywodzącymi się z naszej logiki regułami arytmetycznymi pozostaje tajemnicą po dzień dzisiejszy." Owszem, ale spór idzie właśnie o to, czy te reguły "wywodzą się z naszej logiki", tj. są pochodną umysłu ludzkiego, czy też są odbiciem rzeczywistości, w której tkwią, ukryte w "porządku natury". Marksiści uznali już dawno pierwotność rzeczywistości wobec struktur umysłu, ale to już inna historia.

I ostatnia sprawa: Ditfurth niezwykle pomysłowo i jasno toczy wywód o przyczynach istnienia i przemianach magnetosfery Ziemi, a zwłaszcza o zasadniczym wpływie tych przemian na ewolucję życia. Jest to relacja urzekająca logiką i podbudowująca może najsilniej główną tezę książki – o współzależności zjawisk pozornie odległych. (Dowodzi się tu m. in. rzeczy naprawdę zdumiewającej – a przecież prawdziwej – że zachowanie się rozległej na 200 000 kilometrów magnetosfery jest ściśle związane z zachowaniem molekuł w mikroskopijnym jądrze żywej komórki! Czyż potrzeba czegoś więcej?)

I oto w tym pięknym wywodzie spotykamy hipotezę: główną przyczyną dziwnych w istocie a niesłychanie ważnych dla ewolucji życia "przebiegunowań" Ziemi (tj. stosunkowo nagłych zmian kierunku jej pola magnetycznego) mają być katastrofalne uderzenia w nasz glob gigantycznych meteorytów. Nie da się zaprzeczyć, iż w tym wypadku – na razie – ta właśnie hipoteza spełnia najlepiej warunki, wymagane od teorii naukowych: w najprostszy sposób wyjaśnia możliwie dużą liczbę faktów. Znaleziono też oczywiście sporo dowodów, że wielkie zderzenia istotnie przytrafiały się Ziemi nieraz w ciągu jej długiej historii. Wszystko w porządku? Niby tak, ale na miejscu Ditfurtha nie cieszyłbym się specjalnie: hipoteza katastrof zawiera element przypadkowości, jest więc wyłomem w urzekającej intelektualnie i z takim mozołem cały czas budowanej konstrukcji świata – logicznego mechanizmu! Przypuszczam, że kiedyś znajdą się lepsze wyjaśnienia tajemniczych "przebiegunowań" Ziemi – albo też "katastrofy kosmiczne" okażą się podległe jakiemuś żelaznemu prawu, sterującemu nimi w czasie i przestrzeni. Albo... świat nie jest taki, jakim chcielibyśmy go widzieć.

Zresztą przecież cały obraz skomponowany przez Ditfurtha jest syntezą do dziś zdobytych danych obserwacyjnych. W momencie czytania będą to już dane z wczoraj. Postęp nauk jest nieprawdopodobnie szybki. Nie mogę się więc powstrzymać od przytoczenia tu pewnego ostrzeżenia. Sformułował je jeden z wybitniejszych kosmologów współczesności, Fred Hoyle: "Dla mnie osobiście dokładny stan danych w określonym momencie jest mniej ważny niż trend rozwoju zbioru tych danych. Czy tego chcemy, czy nie, trend ten zdaje się zmuszać nas do przekroczenia pomostu ku nowej, całkowicie nieznanej Ziemi" [F. Hoyle, The Crisis in Astronomy – w publikacji Physics 50 Years Later, Washington 1973].

Na razie jednak mamy wystarczająco dobre podstawy naukowe do mniemania, iż przynajmniej nasz Układ Słoneczny stanowi całość organiczną i spójną, w której każdy element ma istotne znaczenie, wszystkie zaś elementy nie są tylko zbiorem, lecz właśnie nową jakością. Przeszłość nie mija ostatecznie – przyszłość wywodzi się z teraźniejszości.

W tej sytuacji Ziemia (i cały Kosmos) nie jest tylko siedliskiem życia – jest jego partnerem; człowiek jest "wkomponowany" w świat, nie – rzucony w "bezlitosną pustkę".

Wydaje mi się wielkim sukcesem Ditfurtha, że po przeczytaniu tej książki można zrozumieć i uznać racje pozwalające mu napisać tak w istocie niezwykłe zdanie: "Cała Droga Mleczna ze swymi 100 miliardami słońc była potrzebna, aby narodziło się to, co nas otacza każdego dnia." (s. 394)

Humanistyczny sens, pracy Ditfurtha wyraża się więc w przydawaniu racji pewnemu niezbędnemu poczuciu: poczuciu harmonii między człowiekiem a otaczającym go światem. Nie byłbym sobą, gdybym nie dodał, że współczesna cywilizacja podważa bezlitośnie tę naturalną harmonię – ale to również inna historia.

W książce, która leży przed nami, dowodzi się tezy, że nie jesteśmy "podrzutkami Wszechświata" – jesteśmy jego dziećmi. Jest to prawda – tym ważniejsza, że równie piękna jak bardzo nam potrzebna.

Maciej Iłowiecki

 


Wstecz / Spis Treści / Dalej

MIEJSCE AKCJI

MINIATUROWA SCENA UNOSI SIĘ WE WSZECHŚWIECIE • DRAMAT ŻYCIA W CIENIUTKIEJ BŁONIE • STRACHEM PODSZYTA AGRESJA PRZECIWKO OŚWIECENIU • NOWY PRZEWRÓT DUCHOWY • PUNKT ZOGNISKOWANIA SIŁ KOSMICZNYCH

Trzy miliardy lat – tego już nie potrafimy sobie uzmysłowić. Okres czasu, w którym przebiegała dotychczasowa historia życia na Ziemi, jest tak długi, że siła naszej wyobraźni nie może mu sprostać. Natomiast przestrzenny rozmiar sceny, na której od zarania historia ta się rozgrywa – tylko nim dla swego celu dysponując – wyda nam się w porównaniu z tym nader mały. Najstarsze odkryte prekambryjskie skamieniałości, a mianowicie prymitywne sinicopodobne jednokomórkowce z tak zwanego gunftint chert (to jest pewnej geologicznie niezwykle starej skały, przypominającej łupek, a występującej na północy stanu Michigan), a w pewnym stopniu także niedawne znaleziska na terenie Afryki Południowej, dowodzą, że życie na Ziemi istnieje już od co najmniej trzech miliardów lat. Wobec takiego dystansu czasu wydolność naszej wyobraźni zawodzi. Nasze odczucie czasu oraz nasza umiejętność oceny i uświadomienia sobie w sposób obrazowy oddalenia, i to również oddalenia w czasie – są z oczywistych przyczyn biologicznych dostrojone do naszej fizycznej budowy, a mianowicie do takiej budowy naszego ciała, jaka umożliwia nam przebycie o własnych siłach co najwyżej dziesięciu ^czy piętnastu kilometrów w przeciągu godziny i jaka określa krańcowy czas trwania naszego życia na siedemdziesiąt, najwyżej osiemdziesiąt lat.

Nie możemy zatem już sobie uzmysłowić, co to jest trzy miliardy lat. Fakt ten, aczkolwiek pośrednio, jest jedna z najważniejszych, chociaż rzadko kiedy rozpoznawanych przyczyn, dla których wielu światłych współczesnych wciąż jeszcze nie może uwierzyć w prawdą nauki Darwina o ewolucji. Wydaje im się po prostu całkowicie niemożliwe, aby zespołowe działanie przypadkowych nie ukierunkowanych mutacji oraz selekcji dokonującej •wśród nich wyboru, to znaczy, aby tak mozolny "ślepy" proces potrafił "w krótkim czasie niewielu miliardów lat" doprowadzić do powstania jednych gatunków z innych i wytworzenia na drodze wewnątrzgatunkowej konkurencji wyżej rozwiniętych, bardziej skomplikowanych i 'bardziej postępowych form życia, spotykanych obecnie w takiej różnorodności.

Krytykom tym trzeba rzeczywiście przyznać, że to jest niewyobrażalne, jednakże w sensie o wiele bardziej dosłownym od tego, który mają na myśli. W powiązaniu z naszą strukturą jesteśmy bowiem zmuszeni w sposób absolutnie nieunikniony do dewaloryzowania okresu czasu tego rzędu 'wielkości, a czynimy to tak drastycznie i tak bez żadnej możliwości włączenia w ten proces głębszej rozwagi, że podany powyżej argument traci wszelką wartość dowodową. Tendencja ta, której sobie nie uświadamiamy i uświadamiać nie możemy, na domiar złego znajduje oparcie także w naszej pisowni. Gdy przechodzimy z 1000 na 1 000 000 dodajemy po prostu do trzech zer stojących po prawej stronie jedynki – dalsze trzy zera. W ten sposób znakomity system określany mianem dziesiętnego umożliwia nam wygodne obcowanie z wielkimi liczbami. Z drugiej jednak strony już dziecko w wieku szkolnym wskutek tego musi zapomnieć, że dodając te trzy dalsze zera posługuje się wyrafinowaną "stenografią cyfrową", która wyraża fakt, że pierwsza liczba (1000), aby urosnąć do jednego miliona, powinna być przecież napisana tyle razy, ile odpowiada jej właściwej wartości liczbowej, a więc nie mniej aniżeli tysiąc razy jedna za drugą.

Jak wiadomo, istnieją pewne pomoce myślowe, niby protezy dla naszej wyobraźni, dzięki którym na przeciąg pouczającej chwili może nam zaświtać pojęcie o wielkościach, z jakimi mamy tutaj do czynienia: wymawiając co sekundę jedną liczbę możemy doliczyć do tysiąca w ciągu jednego kwadransa. Dla miliona potrzeba w tych samych warunkach – zakładając ośmiogodzinny dzień pracy na liczenie – już całego miesiąca. Aby dojść do miliarda, należałoby temu poświęcić całe życie, dzień po dniu przez osiem godzin, przyjmując wciąż tylko jedną sekundę dla każdej liczby i dożywając jeszcze w tym celu pełnych osiemdziesięciu lat. Podobnie zdumiewające są wyniki przenoszenia rozmiarów czasu na odległości przestrzenne. Gdybyśmy chcieli przedstawić przebieg naturalnej historii ostatnich trzech miliardów lat na graficznym schemacie o długości trzech metrów – to dla całej historii ludzkości łącznie z okresem prehistorii, od epoki brązu począwszy, nie starczyłoby już miejsca nawet dla zaznaczenia jej pod mikroskopem. Dziesięć tysięcy lat zajęłoby na takim grafiku tylko jedną setną milimetra.

Stosując takie i inne eksperymenty myślowe, możemy sobie najwyżej uprzytomnić, że rozmiary czasu, w ciągu których dotychczas rozwijało się życie na Ziemi – są nie do ogarnięcia. Jest już dostatecznie zdumiewające, że potrafimy wtórnie obliczać rząd ich wielkości: przypisujemy im liczby i nazwy, ale już nie pojęcia obrazowe. Czas trwania tego olbrzymiego rozwoju umyka naszej wyobraźni,

Wobec tych rozmiarów – widownia akcji, scena, na której wyłącznie rozgrywa się wszystko, co się dotychczas działo, zda się nam stosunkowo maleńka: jest nią powierzchnia naszej Ziemi. Co prawda "scena" ta liczy sobie ze wszystkim około 500 milionów kilometrów kwadratowych, włączając w to oceany i strefy podbiegunowe. Jeżeli bowiem pragniemy obserwować historię nie tylko samego człowieka, lecz całego życia ziemskiego, musimy naturalnie uwzględnić oceany tak samo jak dżungle i inne rejony, które wydają się nam z naszej perspektywy życiu nieprzyjazne. 500 milionów kilometrów kwadratowych na pewno nie jest mało, jednakże kwadratowe pole o długości boków nieco więcej niż 22 000 kilometrów jest czymś, co możemy sobie jeszcze bez trudu wyobrazić, a areał takiego pola odpowiadałby właśnie mniej więcej powierzchni Ziemi.

Zwłaszcza nam, ludziom dnia dzisiejszego, szczupłość tej sceny, na której przebiega historia ludzkości, objawia się szczególnie plastycznie wobec zdjąć Ziemi swobodnie unoszącej się w przestworzach, zdjęć przywożonych obecnie przez astronautów z lotów kosmicznych. To co tam płynie nieskrępowanie w nieograniczonej przestrzeni i wydaje się zagubioną kulą tak łatwą do objęcia wzrokiem – jest wszystkim, czym życie dysponowało jako miejscem akcji w ciągu tego niewyobrażalnego okresu trzech miliardów lat. Na powierzchni tej kuli, której wymiar od góry do dołu wynosi równo 12000 kilometrów, rozgrywało się od zarania dziejów wszystko, co' człowiek kiedykolwiek czuł i myślał, co zdziałał i co wycierpiał, ale nie tylko to: również połączenie

pierwszych abiotycznie powstałych cząsteczek organicznych, ich nieskończenie powolny dalszy rozwój aż do pierwszego zdolnego do replikacji układu biologicznego, "wynalezienie" fotosyntezy, powstanie wielokomórkowców, podbój lądu, odkrycie ciepłokrwistości, pojawienie się świadomości i wreszcie, w czasach najnowszych, zdolność do samozastanowienia.

Aby móc uzyskać właściwą miarę rządzących tu proporcji, musimy do naszych rozważań wciągnąć jeszcze trzeci spośród oddziałujących tu wymiarów. Scena, o której mowa, nie jest przecież powierzchnią liczącą sobie 500 milionów kilometrów kwadratowych, lecz przestrzenią wznoszącą się na tym obszarze. Jak wygląda zatem sprawa wysokości, to znaczy trzeciego wymiaru miejsca akcji? Wydaje się słuszne, aby wymiar ten ograniczyć w górę do 2000 metrów. Wprawdzie człowiek ^może egzystować bez maski tlenowej na wysokości około dwukrotnie większej. Ale bez kilkutygodniowego okresu aklimatyzacji, połączonej z odpowiednią zmianą składu krwi – przede wszystkim przez wzrost liczebności czerwonych krwinek przenoszących tlen – na obszarze powyżej granicy 2000 metrów wydolność organizmu ludzkiego bardzo szybko maleje. A przy tym liczba występujących jeszcze powyżej tej granicy form życia jest tak znikoma i malejąca, że możemy ich tutaj nie uwzględniać w ogóle. Przeciwnie, wysokość 2000 metrów jako przestrzeń do dyspozycji życia na powierzchni Ziemi założyliśmy o tyle hojnie, że średnia wysokość masy lądów naszej planety wynosi tylko 825 metrów. Zresztą rejony powierzchni ziemskiej leżące powyżej 2000 metrów – zupełnie niezależnie od tego, czy w ogóle można je jeszcze uważać za część zasiedlonej przez życie "ekosfery" – są stosunkowo tak niewielkie, że chociażby z tego powodu możemy je śmiało pominąć.

Tak -wiec przestrzeń życiowa, którą próbujemy tu zobrazować, ma około 2000 metrów wysokości. A co z jej głębokością? Nie chcemy przecież w żadnym razie siebie tylko uważać za punkt wyjściowy i uwzględniać wyłącznie stanowisko człowieka: scena, której zarys usiłujemy tu przedstawić, jest wszak widownią całego ziemskiego życia. Nie wolno nam więc zapominać o wodach, tym bardziej że według tego wszystkiego, co nam dziś wiadomo, właśnie one były tego życia początkiem i kolebką. Jednakże czynnik ten – pomimo że w tych warunkach trudno nie brać go pod uwagę – nie jest wielki. Bądźmy więc bardzo wielkoduszni i dorzućmy jeszcze 1000 metrów. Oczywiście że i w ciemnych głębinach, poniżej tej założonej tu przez nas wielkości, istnieją także żywe istoty. Jak w ostatnich dziesiątkach lat stwierdzili biologowie badający strefy głębinowe, nawet najniższe połacie dna oceanów na głębokościach ponad 10000 metrów są zasiedlone przez stosunkowo bogatą faunę. W tym wypadku więc rejony, o których mowa – \v odróżnieniu od terenów wysokogórskich – reprezentują również część powierzchni ziemskiej, i to część znacznie większą, niż sobie to ogół zwykle wyobraża. Około dwóch trzecich łącznej powierzchni Ziemi (ściśle mówiąc: 361 na 510 milionów kilometrów kwadratowych, czyli 71 procent) pokryte jest wodą. Jednakże z tych 361 milionów kilometrów kwadratowych rejon o głębokości wód między 2000 a 6000 metrów, określany przez oceanologów jako "strefa otchłanna" zajmuje ponad 80 procent (ściśle: 82,7 procent). Pomimo to w tym miejscu, na użytek naszych rozważań mamy prawo ograniczyć ekosferę w dół do 1000 metrów, gdyż w stosunku do obfitości i różnorodności wszystkich form życia łącznie fauna głębokich mórz może być uznana za faunę środowisk krańcowych, ubogich w gatunki. Fauna ta (jak wynika z połowów systematycznie prowadzonych głęboko--morskimi sieciami) na głębokości wód poniżej 1000 do 2000 metrów bardzo szybko i bardzo znacznie rzednie. Jednakże decydująca przyczyna, która upoważnia nas do uznania założonej dolnej granicy 1000 metrów za założoną hojnie – jest zupełnie inna. Jest nią bowiem stwierdzenie, że wszystkie dotychczas odkryte głębokomorskie istoty żyjące pochodzą również z górnych warstw wody, to jest z owych rejonów powyżej głębokości 500 do 600 metrów, stanowiących ostateczną granicę, do której w sprzyjających warunkach dotrzeć może światło słoneczne, a przynajmniej jego ślady. Zdolność do fotosyntezy, a tym samym pierwotna produkcja pożywienia, wygasa jednak już znacznie "wcześniej. Całe więc życie istniejące poniżej tych warstw nie tylko powstało w najwyższych warstwach morza przenikniętych jeszcze promieniami światła słonecznego, z których dopiero wtórnie powędrowało krok za krokiem w mozolnym przystosowaniu ku głębszym rejonom morza – lecz dla swego utrzymania jest jeszcze po dzień dzisiejszy zdane na organiczne substancje pożywienia, a te powstać mogą tylko w górnych dostępnych słońcu warstwach morza; stamtąd substancje te, już obumarłe, spływają w dół nieprzerwanym, odżywczym strumieniem. Miejsce akcji ma więc – rzec można – pionowe rozpostarcie liczące łącznie tylko 3000 metrów. Dla zorientowania się, co to oznacza, musimy także tę wartość przenieść na skalę ilustracji 1, a mianowicie dokonanego przez astronautów zdjęcia swobodnie płynącej w przestrzeni Ziemi. Na fotografii tej kula ziemska w naszej reprodukcji ma średnicę około ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin