Ostra - Marek Krajewski.pdf

(2080 KB) Pobierz
Mojej Żonie
Małgorzacie Krajewskiej
de domo Skoczek
PROLOG
Ekran komputera się rozjaśnił i pojawiły się na nim słowa: CIESZ SIĘ. TO TWÓJ
DZIEŃ OSTATNI. Jednocześnie rozległy się ponure pierwsze dźwięki Chopinowskiego
Marsza
żałobnego.
Cytaty powitalne algorytm wybierał losowo z dzieł filozofów pesymistów, utwór Chopina
odtwarzał zawsze.
Na powitanie nie wyświetlały się ośnieżone góry, dzikie orchidee, szumiący ocean ani
pofałdowane piaski pustyni. Z tła wyłaniały się po prostu nieco ciemniejsze niż ekran foldery.
Kursor przemknął pomiędzy nimi slalomem i zatrzymał się na tym zatytułowanym
„Gangrena”. Po kliknięciu w niego otworzyły się kolejne podfoldery: „Mokry sponsoring”,
„Zeznanie zboczeńca”, „Strzykawka z mlekiem”, „Kuta na cztery nogi”.
Kolejne kliknięcie i pole „Pokaż ukryte pliki i foldery” zaciemniło się i zostało
aktywowane. Ekran zapełnił się zdjęciami i różnymi dokumentami. Wszystkie te pliki miały
nazwy składające się z dat i liczby porządkowej; tylko jeden zatytułowany był banalnie: „tekst”.
Po otwarciu rozwinął się jako biały pusty prostokąt. Ani jednego słowa.
Kursor migał przez długą chwilę. A potem – wraz z cichym stukotem klawiszy – zaczęły
pojawiać się wyrazy i zdania.
Zdarzyło wam się kiedyś zapomnieć o surowym jajku, które rozkładało się potem w jakiejś
torbie wepchniętej w głąb szafy? Leżało tak i gniło, niekiedy wydzielało z siebie ciężki odór,
czasami – lekki smrodek.
Syf nie pozwalał się łatwo znaleźć. I długo nie znikał. Nawet po odkryciu go, po
wyrzuceniu i zdezynfekowaniu czuliście tę woń po nocach, prawda? Historia, którą tu opiszę,
pokazuje, jak trujący może być odór, który się ciągnie za człowiekiem – ta skisła woń nie
wiadomo skąd.
Wszystko zdarzyło się pięć lat temu około Wielkanocy. Kwiecień dwa tysiące
dziewiętnastego roku był wyjątkowo kapryśny – niekiedy sypało śniegiem, niekiedy paliło słońce,
a o poranku przymrozek denerwował kierowców skrobiących szyby.
W naszym uniwersyteckim mieście mieszkańcy oddawali się szaleństwu zakupów.
Z zapałem poszukiwaczy tajemnic przeglądali ulotki wielkich sieci handlowych i szukali promocji
białej kiełbasy i sześciopaków coli. Supermarkety pękały w szwach. Wesoła muzyczka drażniła
kasjerów, którym wciąż brakowało drobnych do wydawania. Na zewnątrz, w parkingowej
ciasnocie, trzeszczały blachy aut, gdy ocierały się zgrzytliwie o siebie i wymieniały kolorami
lakierów.
Przedstawiciele klasy średniej – z wieczną nadkwasotą, wymęczeni po dzikich pretensjach
klientów i po nikomu niepotrzebnych naradach – zataczali błyszczącymi SUV-ami kręgi wokół
centrum w poszukiwaniu wolnego miejsca do parkowania. Nie mogli go znaleźć, nie pomagało
błagalne wpatrywanie się w oczy przechodniów – może któryś z nich idzie do samochodu i zaraz
wyjedzie? Ciasne uliczki wokół Rynku Staromiejskiego były blokowane przez furgonetki
kurierskie z migającymi światłami awaryjnymi. Wyjechać z nich bezpiecznie to też trudność, bo
z boku i z tyłu – jak duchy – pojawiali się nagle na rowerach szybcy dostawcy jedzenia.
Ci ludzie ciężko pracowali na chleb z wielkimi pudłami na plecach. Na ogół ciemnoskórzy
lub rosyjskojęzyczni ostro pedałowali i rozwozili po mieście kiepskie żarcie. Wiedzieli, co ich
zaraz spotka – wymówki i reklamacje, na ogół w marnej angielszczyźnie. Kurierzy nie rozumieli
tych narzekań i uśmiechali się bezradnie, słysząc utyskiwania zgłodniałych po marihuanie
studentów, którzy gnieździli się w klitkach peerelowskich mieszkań pomysłowo poprzedzielanych
ściankami z gipsu. „Ryż, kurwa, rozmiękły, ciasto w pizzy kleiste!” Sytuacja robiła się groźna,
gdy brodaci, nabuzowani amfetaminą faceci machali im rękami przed nosem i wrzeszczeli: „Ty,
ciapaty, polskiego było się uczyć!”.
Tych uzależnionych od nawigacji cyklistów bronili miejscy aktywiści – chłopcy w dredach
i dziewczyny w tatuażach sięgających żuchwy – którzy mazali po ścianach hasła: „Kochaj
różnorodność”, „Niszcz kapitalizm”. Potem siadali w swoich skłotach i zaśmiewali się
z nagranych filmików, na których policjanci obrywali od owych obrońców workami foliowymi
z wodą po znienawidzonych mordach.
Skłotersi czuli się bezpiecznie. Mieli tajną broń, nieprzyjemne niespodzianki na
„psiarnię” i na ogolonych na łyso napastników w glanach i w kurtkach wojskowych, usiłujących
z młotkami i z maczetami zdobyć ich bastiony – przeznaczone do rozbiórki kamienice
z prześmiewczymi hasłami na wywieszonych z okien prześcieradłach. Na intruzów, którzy
wtargnęli w ten świat, czekały zapadnie ze zbutwiałych desek, gwoździe wystające ze schodów,
strugi moczu z wiader.
Tak jest w całej Europie – wiem o tym. I u nas, i dalej. Nasze miasto nie bardzo się różni
od innych, chyba że atakami na antyreligijne spektakle teatralne, przypuszczane przez starych
ludzi, rozjątrzonych propagandą, z różańcami w dłoniach. Naszą specjalnością są też szturmy
homoseksualistów na furgonetki z głośnikami ryczącymi o propagowaniu przez nich masturbacji.
Z wyjątkiem zdjęć abortowanych płodów oraz wezwań do ogólnopolskiej modlitwy o duszę
narodu i u nas, i w Europie dalszej wielkie reklamy na ulicach są do siebie bliźniaczo podobne.
Na bilbordach ludzie umierają na AIDS obok napisu: „Noś nasze bluzy!”, a kobiety z kolczykami
wetkniętymi w każdy spłachetek skóry całują się namiętnie pod wezwaniem: „Musisz mieć ten
bioorganiczny kefir!”.
Tak, nasze miasto jest podobne do innych – spod europejskiego neonowego lukru
wszędzie wybija szambo. Bulgoce ono nie tylko w skłotach, studenckich klitkach, na stadionach
czy w emeryckich zagraconych kwaterach, gdzie od rana buzują telewizyjne emocje. Nie o takim
złu będę pisać, ono jest przewidywalne. Łatwo można je rozbroić. Chcę pisać o prawdziwej
zgniliźnie. Ona szerzy się w czasie dyskretnych spotkań w tajnych mieszkaniach, przy
najdroższym winie. W bezpiecznych miejscach, gdzie wykrywacze elektroniki wykluczają
podsłuch, a telefony pozostają za drzwiami. W koszykach pod czujnym okiem ochroniarzy.
A może przesadzam? Kogo obchodzą cwani biznesmeni? Może raczej pisać o dobrych
gościnnych ludziach, o ich kochanych dzieciach i o psiakach o mądrych oczach? Nie. Niech inni
piszą nieważne teksty o kwiatach w podmiejskich ogrodach. Nie. Mnie interesuje gnicie tego
miasta, dla mnie najciekawsza jest gangrena.
I dwie kobiety – Małgorzata i Ewa – które tę chorobę chciały wypalić. Były
absolwentkami prawa, najbliższymi przyjaciółkami z jednego roku. Ponieważ pierwsze litery ich
Zgłoś jeśli naruszono regulamin