Jak zyc dlugo - dr David A. Sinclair, Matthew L(1).rtf

(7216 KB) Pobierz
Jak ?y? d?ugo

              Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym

 


             

 

===Lx4vGCsTIxRnVWRWZFxvBTMDYAYyBTQBZ1AxB2JVZ1BnVGJRM1ZuWw==


              Mojej babci Verze,
która nauczyła mnie patrzeć na świat pod kątem jego potencjału.

Mojej mamie Dianie,
która bardziej dbała o swoje dzieci niż o siebie.

Mojej żonie Sandrze,
mojej opoce.

Oraz moim praprawnukom.
Nie mogę się już doczekać, kiedy was poznam.

 

 

===Lx4vGCsTIxRnVWRWZFxvBTMDYAYyBTQBZ1AxB2JVZ1BnVGJRM1ZuWw==


             

 

              BUSZ. W dzikim, wspaniałym świecie plemienia Garigal wodospady i słonowodne estuaria meandrują pomiędzy skarpami z piaskowca pod cienistymi baldachimami zwęglonych eukaliptusów i mirtowców, które są domem dla kukabur, kurawong i walabii.

 

===Lx4vGCsTIxRnVWRWZFxvBTMDYAYyBTQBZ1AxB2JVZ1BnVGJRM1ZuWw==


              Wstęp

 

 

Modlitwa babci

 

              Dorastałem na skraju buszu. Moim podwórkiem, mówiąc w przenośni, było 40 hektarów lasu. W rzeczywistości las ten był o wiele większy. Rozciągał się jak okiem sięgnąć, a mnie nigdy nie nudziło się jego odkrywanie. Wędrowałem po nim godzinami i zatrzymywałem się, by studiować ptaki, owady i gady. Rozbierałem różne rzeczy na części. Rozcierałem brud w palcach. Przysłuchiwałem się odgłosom dżungli i próbowałem przyporządkować je do ich źródła.

              Ale też się bawiłem. Robiłem miecze z patyków i forty z kamieni. Wspinałem się na drzewa i huśtałem na gałęziach, zwieszałem nogi nad stromymi urwiskami i zeskakiwałem z rzeczy, z których zapewne nie powinienem zeskakiwać. Wyobrażałem sobie, że jestem astronautą na odległej planecie. Udawałem myśliwego na safari. Przemawiałem do zwierząt niczym do widowni w operze.

              Coooeey! – wołałem, co w języku plemienia Garigal, rdzennych mieszkańców tego terenu, oznacza „Chodźcie tutaj”.

              Rzecz jasna, nie byłem w tym wszystkim wyjątkowy. Wiele dzieciaków na północnych przedmieściach Sydney podzielało moje umiłowanie przygód i odkrywania, a także miało bujną wyobraźnię. Tego oczekuje się od dzieci. Chcemy, by bawiły się w taki sposób.

              Oczywiście, dopóki nie staną się „za duże” na takie rzeczy. Wtedy chcemy, by poszły do szkoły. Potem do pracy. By znalazły partnera. Oszczędzały. Kupiły dom.

              No bo wiecie, czas ucieka.

              Moja babcia była pierwszą osobą, która powiedziała mi, że nie musi tak być. A raczej nie tyle mi powiedziała, ile pokazała.

              Dorastała na Węgrzech. Spędzała wakacje na kąpielach w chłodnych wodach Balatonu i chodzeniu po górach na jego północnym brzegu, w ośrodku wypoczynkowym odwiedzanym przez cyganerię: aktorów, malarzy i poetów. W miesiącach zimowych pomagała prowadzić hotel na wzgórzach Budy, zanim naziści przejęli go i zaadaptowali na główne dowództwo Schutzstaffel, czyli SS.

              Dekadę po wybuchu wojny, na początku radzieckiej okupacji, komuniści zaczęli zamykać granice. Gdy jej matka próbowała nielegalnie przedostać się do Austrii, została złapana, aresztowana i skazana na 2 lata więzienia. Wkrótce potem zmarła. Podczas powstania węgierskiego w 1956 roku moja babcia pisała i kolportowała na ulicach Budapesztu antykomunistyczne ulotki. Gdy powstanie zostało brutalnie stłumione, a Sowieci aresztowali dziesiątki tysięcy dysydentów, uciekła do Australii ze swoim synem, a moim ojcem, doszła bowiem do wniosku, że nie można znaleźć się dalej od Europy.

              Nigdy więcej do niej nie wróciła, ale ducha cyganerii zabrała ze sobą. Podobno była pierwszą kobietą w Australii, która włożyła bikini i została przez to przepędzona z plaży Bondi. Wiele lat spędziła całkiem sama na Nowej Gwinei, która nawet dzisiaj jest jednym z najmniej przyjaznych do życia miejsc na ziemi.

              Choć wywodziła się z Aszkenazyjczyków, a została wychowana w obrządku luterańskim, miała bardzo świeckie poglądy. Naszym odpowiednikiem Modlitwy Pańskiej był wiersz angielskiego pisarza Alana Alexandra Milnego Koniec, którego ostatnia strofa brzmi:

              Teraz mam sześć lat,

 

              rozum dosyć świetny.

 

              Więc myślę, że już zawsze

 

              będę sześcioletni1.

 

              Wielokrotnie czytała go mnie i mojemu bratu. Sześć lat, mawiała, to najlepszy wiek, i robiła, co w jej mocy, by przeżyć całe życie z zachwytem sześcioletniego dziecka.

              Już gdy byliśmy mali, nie chciała, byśmy zwracali się do niej „babciu”. Nie lubiła też węgierskiego określenia babci, nagymama, ani pieszczotliwych zdrobnień typu babunia, babula czy babinka.

              Dla nas, chłopców, i dla wszystkich innych była po prostu Verą.

              Vera nauczyła mnie prowadzić samochód – gwałtownie skręcać i odbijać się od krawężników – gdy „tańczyła” w rytm muzyki płynącej z samochodowego radia. Powtarzała mi, że mam się cieszyć swoją młodością, rozkoszować się uczuciem bycia młodym. Dorośli, mawiała, zawsze wszystko psują. Nie dorastaj, radziła. Nigdy nie dorastaj.

              W siódmej i ósmej dekadzie życia nadal była młoda duchem – piła wino z przyjaciółmi i rodziną, lubiła dobrze zjeść, opowiadała kapitalne historie, pomagała biednym, chorym i tym, którym się nie poszczęściło, udawała, że dyryguje orkiestrą symfoniczną, śmiała się do późnej nocy. Według powszechnie obowiązujących standardów to dowód, że dobrze przeżyła życie.

              Ale czas uciekał.

              W wieku osiemdziesięciu kilku lat Vera była już cieniem dawnej siebie, a ostatnią dekadę jej życia oglądało się z ciężkim sercem. Była słaba i chora. Miała w sobie dość mądrości, by nalegać, że powinienem poślubić swoją narzeczoną Sandrę, ale muzyka nie sprawiała jej już żadnej radości, praktycznie nie wstawała z fotela; żywiołowość, która ją definiowała, zniknęła.

              Pod koniec opuściła ją też nadzieja.

              – Tak to po prostu jest – powiedziała mi.

              Zmarła w wieku 92 lat. Według powszechnie obowiązujących standardów, jako się rzekło, miała dobre, długie życie. Im dłużej jednak o tym myślałem, tym mocniej wierzyłem, że osoba, którą w istocie była, zmarła wiele lat wcześniej.

              Starość może się wydawać odległa, ale każdy z nas doświadczy końca życia. Gdy już wydamy ostatnie tchnienie, nasze komórki zaczną domagać się tlenu, toksyny się nagromadzą, energia chemiczna – wyczerpie, a struktury komórkowe – rozpadną. Kilka minut później cała wiedza, mądrość i drogie nam wspomnienia, cały nasz potencjał – zostaną bezpowrotnie wymazane.

              Przekonałem się o tym osobiście, gdy zmarła moja matka Diana. Byłem przy tym ja, mój ojciec, mój brat. Na szczęście była to szybka śmierć wywołana nagromadzeniem płynu w jej jedynym płucu. Śmialiśmy się razem z mowy pogrzebowej, którą napisałem w podróży ze Stanów Zjednoczonych do Australii, gdy nagle zaczęła się wić na łóżku i łapczywie chwytać powietrze, które nie zaspokoiło zapotrzebowania jej organizmu na tlen; patrzyła na nas z desperacją w oczach.

              Pochyliłem się i szepnąłem jej do ucha, że była najlepszą mamą, jaką mogłem sobie wymarzyć. Po kilku minutach jej neurony zaczęły obumierać, wymazując nie tylko wspomnienie moich ostatnich słów, lecz także wszystkie inne. Wiem, że niektórzy ludzie umierają spokojnie. Nie to jednak spotkało moją matkę. W tamtej chwili z osoby, która mnie wychowała, przemieniła się w dygoczącą, dławiącą się masę komórek walczących o resztki energii tworzonej na atomowym poziomie jej funkcjonowania.

              Mogłem myśleć tylko o tym, że nikt nie mówi nam, jak się umiera. Dlaczego nikt nam o tym nie mówi?

              Są nieliczne osoby, które studiowały śmierć z bliska, na przykład Claude Lanzmann, autor filmów dokumentalnych o Holokauście. Jego ocena – a raczej ostrzeżenie – mrozi krew w żyłach. „Każda śmierć jest gwałtowna”, powiedział w 2010 roku. „Nie ma naturalnej śmierci, jak na tych obrazkach, które lubimy malować – o ojcu odchodzącym spokojnie we śnie, otoczonym przez rodzinę. Ja w to nie wierzę”2.

              Nawet nie dostrzegając jej gwałtowności, dzieci uczą się rozumieć tragedię śmierci zaskakująco wcześnie. W wieku 4–5 lat wiedzą już, że ona nadchodzi i jest nieodwracalna3. To dla nich szokująca myśl, koszmar, który się urzeczywistnia.

             

 

              DOBRE, DŁUGIE ŻYCIE. Moja babcia Vera udzielała schronienia Żydom podczas II wojny światowej, mieszkała w dzikiej Nowej Gwinei, została siłą usunięta z plaży Bondi za włożenie bikini. Końcówkę jej życia oglądało się z ciężkim sercem. „Tak to po prostu jest”, mówiła. Osoba, którą w istocie była, zmarła wiele lat wcześniej.

 

              Z początku, ponieważ to uspokaja, większość dzieci woli myśleć, że pewne grupy osób są przed śmiercią chronione: rodzice, nauczyciele i one same. Pomiędzy piątym a siódmym rokiem życia wszystkie jednak zderzają się z uniwersalnością śmierci. Każdy członek rodziny umrze. Każde zwierzę. Każda roślina. Wszystko, co kochają. One same również. Pamiętam, kiedy sam się tego dowiedziałem. Pamiętam, kiedy dowiedziało się o tym moje najstarsze dziecko, Alex.

              – Tato, nie zawsze będziesz obok?

              – Niestety nie – odparłem.

              Alex płakał przez kilka dni, potem przestał i nigdy już mnie o to nie zapytał. Sam też nie poruszyłem więcej tego tematu.

              Niewiele trzeba, by tragiczna myśl została głęboko pochowana w najgłębszych zakamarkach naszej podświadomości. Pytane o lęk przed śmiercią, dzieci odpowiadają zazwyczaj, że o niej nie myślą. Pytane, co myślą o śmierci, mówią, że to nie ich zmartwienie, bo śmierć przyjdzie w dalekiej przyszłości, gdy się zestarzeją.

              Większość z nas głosi taki pogląd do szóstej dekady życia. Śmierć jest po prostu zbyt smutna i paraliżująca, by myśleć o niej codziennie. Często zbyt późno to sobie uświadamiamy. Gdy nadchodzi, a my nie jesteśmy przygotowani, może nas zdruzgotać.

              Robin Marantz Henig, felietonistka „New York Timesa”, gorzką prawdę o własnej śmiertelności pojęła późno, gdy już została babcią. „Poza wszystkimi tymi cudownymi momentami, które masz szczęście dzielić”, napisała, „życie twojego wnuka będzie długim pochodem urodzin, których nie dożyjesz”4.

              Trzeba odwagi, by świadomie myśleć o śmiertelności ukochanych osób, zanim się z nią zetkniemy. Trzeba jeszcze więcej odwagi, aby głęboko rozmyślać nad swoją.

              To komik i aktor Robin Williams po raz pierwszy zmusił mnie do tej odwagi – rolą Johna Keatinga, głównego bohatera filmu Stowarzyszenie umarłych poetów, nauczyciela, który wzywa swoich nastoletnich uczniów, by spojrzeli w twarze dawno zmarłych chłopców na wypłowiałej fotografii5. „Nie różnią się niczym od was, prawda?”, mówi Keating. „Niepokonani, tak jak wy… Ich oczy przepełnione nadzieją… Bo widzicie, panowie, ci chłopcy są teraz nawozem”. Keating zachęca chłopców, by pochylili się i wsłuchali w wiadomość zza grobu. Staje za nimi i cichym, upiornym głosem oświadcza: „Carpe. Carpe diem. Chwytajcie dzień, chłopcy. Uczyńcie wasze życie niezwykłym”.

              Ta scena wywarła na mnie przemożny wpływ. Możliwe, że zabrakłoby mi motywacji, by zostać profesorem Harvardu, gdyby nie ten film. Miałem 20 lat i w końcu usłyszałem, że ktoś jeszcze powtarza to, czego uczyła mnie babcia, gdy byłem mały – zrób swoje, aby uczynić ludzkość doskonalszą. Nie trać ani chwili. Ciesz się młodością; trwaj w niej, dopóki zdołasz. Walcz o nią. Walcz o nią. Nigdy nie przestawaj o nią walczyć.

              Zamiast walczyć o młodość, walczymy o życie. A dokładniej – walczymy ze śmiercią.

              Jako gatunek nigdy jeszcze nie żyliśmy tak długo. Ale wcale nie żyje się nam lepiej. Zdecydowanie nie. W ostatnim stuleciu zdobyliśmy dodatkowe lata, ale nie dodatkowe życie – w każdym razie nie życie, którym warto żyć6.

              Dlatego też większość z nas na myśl o...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin