Co mówią zwłoki.
Sue Black
Wstęp
Śmierć nie jest największą stratą w życiu. Największą stratą jest to, co umiera w nas, gdy żyjemy. Norman Cousins dziennikarz polityczny (1915-1990)
Ze śmiercią, a także z całym cyrkiem, który jej towarzyszy, wiąże się zapewne więcej frazesów niż z jakimkolwiek innym aspektem ludzkiego życia. Bywa ona przedstawiana jako złowroga istota, zwiastun bólu i nieszczęścia; drapieżnik czyhający w mroku, by na nas zapolować; skradający się nocą złodziej. Nadaliśmy jej złowieszcze przydomki Ponury Żniwiarz, Wielki Wyrównywacz, Kostucha, Blady Jeździec a przedstawiamy ją najczęściej jako smukły szkielet z kapturem na głowie, dzierżący zabójczą kosę, gotowy jednym zamaszystym ruchem oddzielić duszę od ciała. Czasem zaś śmierć jest upierzoną czarną zjawą, groźnie unoszącą się nad kulącymi się ze strachu ofiarami, czyli nami. A mimo że w wielu językach, w których rzeczowniki mają rodzaje, śmierć przybiera formę żeńską (na przykład w łacinie, francuskim, hiszpańskim, włoskim, polskim, litewskim czy norweskim), to i tak najczęściej przedstawia się ją jako mężczyznę.
Łatwo o takie nieżyczliwe traktowanie śmierci, ponieważ we współczesnym świecie stała się ona wrogo do nas nastawionym obcym. Mimo że w wielu dziedzinach ludzkość zrobiła ogromny postęp, to w kwestii rozszyfrowywania skomplikowanych związków między życiem a śmiercią przez setki lat nie posunęliśmy się zanadto do przodu. Wydaje się nawet, że wiele dotyczących jej kwestii pojmujemy obecnie gorzej niż kiedykolwiek wcześniej. Jakbyśmy zapomnieli, kim jest ta pani i jakie są jej zadania, i podczas gdy nasi przodkowie traktowali ją często jak przyjaciółkę, my uważamy ją za przeciwnika, nieproszonego gościa z piekła rodem, z którym trzeba walczyć lub którego należy unikać tak długo, jak się da.
Z zasady albo oczerniamy śmierć, albo ją gloryfikujemy, bardzo często zresztą przechodząc od jednego do drugiego. Na wszelki wypadek zresztą wolimy o śmierci w ogóle nie wspominać, żeby jej nieopatrznie nie przywołać. Życie to światło, dobro i radość; śmierć to ciemność, zło i smutek. Dobro i zło, nagroda i kara, niebo i piekło, czarne i białe obdarzeni skłonnością do linneuszowskiego kategoryzowania skwapliwie uznajemy życie i śmierć za przeciwieństwa. Zyskujemy w ten sposób pocieszającą iluzję jednoznacznego oddzielenia dobra od zła, która jednak chyba dość niesprawiedliwie umieszcza śmierć po ciemnej stronie.
W efekcie obawiamy się zetknięcia z nią, jakbyśmy mogli się nią zarazić, narasta w nas lęk, że jeśli przyciągniemy jej uwagę, przyjdzie po nas w chwili, gdy nie będziemy jeszcze gotowi na rozstanie z życiem. Możemy ukrywać pod maską zuchwałości i kpin lęk, którym nas napawa, w nadziei, że znieczulimy się nieco na ukłucie jej żądła. Jednak dobrze wiemy, że gdy znajdziemy się na początku jej listy i gdy wywoła nasze nazwisko, wcale nie będzie nam do śmiechu. Bardzo wcześnie uczymy się więc hipokryzji w stosunku do śmierci, w jednej chwili szydząc z niej, a w drugiej traktując wręcz z nabożnym szacunkiem. Przyswajamy specyficzny język, który ma nam pomóc stępić ostrze kosy i stłumić ból. Mówimy o utracie, szepczemy o zejściu i z nieco ponurym nabożeństwem wyrażamy swoje współczucie innym, gdy odszedł ktoś, kogo kochali.
Jeśli o mnie chodzi, to nie utraciłam mojego ojca doskonale wiem, gdzie jest teraz. Pochowany na wzgórzu cmentarza Tomnahurich w Inverness, leży w ślicznej trumnie dostarczonej przez Billa Frasera, szefa rodzinnego zakładu pogrzebowego. Myślę, że tata zaakceptowałby ten wybór, choć zapewne uznałby, że to zbyt kosztowna zabawa. Umieściliśmy go w dziurze w ziemi tuż nad rozpadającymi się już trumnami jego ojca i matki, w których obecnie znajdują się tylko kości oraz te nieliczne zęby, które mieli w chwili śmierci. Mój ojciec nie zszedł, nie odszedł, nie utraciłam go on zmarł. I właściwie, to lepiej, żeby się już nigdzie nie ruszał dopiero narobiłby kłopotów taką lekkomyślną decyzją. Jego życie się zakończyło i żadne eufemizmy go już nie przywrócą.
Jako że pochodzę z surowej, prezbiteriańskiej szkockiej rodziny, w której rzeczy nazywa się po imieniu, empatię i sentymentalizm uważa się zaś za oznakę słabości, lubię myśleć, że wychowanie uczyniło mnie pragmatyczną i twardo stąpającą po ziemi realistką, dobrze radzącą sobie w trudnych sytuacjach. O życiu i śmierci staram się mówić uczciwie i otwarcie, unikając nieporozumień co jednak nie oznacza, że zachowuję wobec nich obojętność czy że brakuje mi współczucia. Nie uodparnia mnie to też na żal i ból. Do śmierci i zmarłych odnoszę się po prostu bez cienia sentymentalizmu. Jak wymownie ujmuje to Fiona, nasza inspirująca kapelan z Uniwersytetu w Dundee, gładkie słowa wypowiadane w bezpiecznej odległości nie przynoszą pocieszenia.
Jak to jest, że przy całym naszym XXI wiecznym wyrafinowaniu wciąż najchętniej chowamy się za starymi, bezpiecznymi murami konformizmu i zaprzeczenia, zamiast dopuścić do siebie myśl, iż śmierć nie jest demonem, którego trzeba się lękać Wcale nie musi być ponura, brutalna czy okropna. Może też być cicha, spokojna i litościwa. Być może nasz brak ufności wynika z tego, że nie chcemy jej poznać, przez całe życie nie chcemy podjąć wysiłku jej zrozumienia. Gdybyśmy jednak się na taki wysiłek zdobyli, moglibyśmy nauczyć się ją akceptować jako nieodzowną i fundamentalną część egzystencji.
Postrzegamy narodziny jako początek życia, śmierć zaś jako jego naturalny koniec. Co jednak, jeśli śmierć to tylko początek innego etapu naszego istnienia Na tym założeniu, rzecz jasna, opiera się większość religii, głoszących, że nie należy obawiać się śmierci, gdyż jest ona zaledwie bramą do lepszego życia w zaświatach. Takie wierzenia przynosiły ludziom pocieszenie przez dł...
sapw