Obrażone słoneczko.pdf

(132 KB) Pobierz
Obrażone słoneczko
Był ciepły jasny dzień. Słoneczko powolutku zajmowało na niebie swoje
ulubione miejsce. Uwielbiało znajdować się na samym szczycie, w górze, skąd
miało doskonały widok na wszystko, co działo się na ziemi. Z podziwem
przyglądało się mrówkom ciągnącym na swych maleńkich plecach ogromne
ciężary, czy pszczołom uwijającym się przy zbieraniu pyłku z kwiatów. Z
rozbawieniem obserwowało zajączki, które czmychały gdzie pieprz rośnie, gdy
tylko usłyszały szmer traw na wietrze. Cieszył je widok kwiatów rozchylających
swe płatki: czerwone, żółte, różowe, liliowe. Uśmiechało się wtedy promiennie,
a na świecie robiło się coraz cieplej, jaśniej, weselej.
Pewnego dnia słoneczko jak zwykle podążało niebem, obserwując wszystko z
góry, gdy zauważyło, że drogą idzie człowiek. Wyglądał nieco dziwacznie, bo
obie ręce miał zajęte – dźwigał w nich jakieś ciężkie torby. Było mu chyba
trochę gorąco, bo co chwila zatrzymywał się i łokciem bezskutecznie próbował
otrzeć pot z czoła. Słoneczko chciałoby mu pomóc, ale jedyne, co mogło zrobić,
to zaświecić jeszcze mocniej, aby na świecie zrobiło się jeszcze jaśniej, cieplej i
radośniej. Tymczasem człowiek przystanął, postawił na ziemi obie torby, wyjął
z kieszeni chusteczkę, otarł twarz i wysapał:
- O rety, jaki koszmarny upał! Nie da się wytrzymać!
Słoneczko aż podskoczyło z oburzenia. Jak to, ono się tak pięknie uśmiecha, a
ten niewdzięcznik twierdzi, że to koszmar?! Słoneczko obraziło się nie na żarty i
ukryło za chmurką.
- Skoro tak, to już więcej nie będę świeciło i grzało! – powiedziało.
Na świecie zrobiło się szaro i ponuro. Chmury pokryły niebo i zaczął padać
deszcz, najpierw malutki, potem coraz większy, a w końcu tak się rozpadało, że
wszystko zrobiło się mokre i zimne. Deszcz padał przez jeden dzień, potem
drugi i trzeci. Kwiaty i zwierzęta najpierw cierpliwie czekały, aż przestanie i
wreszcie znowu wyjrzy słońce, ale nic z tego. Wreszcie zaczęły wywoływać
słoneczko, aby wyszło zza chmury.
- Prosimy cię – szeptały trawy – Wyjrzyj wreszcie! Całe jesteśmy zmoczone,
nasze korzenie zaczynają już gnić. Jeszcze trochę i nie utrzymają nas w ziemi!
- Słoneczko, zaświeć wreszcie – prosił borsuk – Cała moja nora zalana jest
wodą. Jeśli deszcz nadal będzie padał, gdzie podzieją się moje borsuczęta…
- No, nie daj się dłużej prosić - szumiał wiatr – Wyjrzyj wreszcie, bo w
przeciwnym wypadku tęcza nie może pojawić się na niebie! Nie bądź takie
samolubne!
Ale słoneczko jeszcze bardziej chowało się za chmurę i ani myślało wyjrzeć.
- Dobrze im tak – myślało ze złością – Nie potrafiły docenić tego, co dla nich
robię, to niech teraz mają!
I tak mijał kolejny dzień, potem następny, rozmyty w strugach deszczu, a łąka
zaczęła powoli zaczęła pokrywać się ogromnymi kałużami, kwiaty pogubiły
swoje piękne, kolorowe płatki, a zwierzęta kryły się gdzie tylko mogły: w
jamach, dziuplach, norach.
Po kilku dniach słoneczku trochę się znudziła ta zabawa w chowanego, ale
było zbyt dumne, aby wyjść na niebo i znowu zacząć świecić. Wyglądało więc
tylko zza chmury na świat, który zupełnie nie przypominał tego, który widziało
jeszcze kilka dni temu. Nagle usłyszało cichutki płacz. Wyjrzało ciekawie, ale
nic nie mogło dostrzec. Łkanie znowu się powtórzyło, teraz jeszcze bardziej
żałosne i rozpaczliwe. Słoneczko wychyliło się więc mocniej zza chmury i
ujrzało motylka, który siedział na spróchniałym pniu i płakał. Jego zmoczone
skrzydełka zwisały bezwładnie, jak złamane gałęzie drzewa.
- I co ja teraz pocznę?! – biadolił motyl – Jeśli natychmiast nie osuszę skrzydeł i
nie uniosę się w powietrze nadleci to wstrętne ptaszysko i połknie mnie na
śniadanie. O, ja nieszczęsny, a tak bardzo chciałem polecieć na łąkę za lasem….
I znowu rozpłakał się tak ckliwie, że słoneczku zrobiło się go strasznie żal. Na
dodatek poczuło ogromny wstyd, że przez swoje obrażanie się mogło
doprowadzić do nieszczęścia. Natychmiast wyskoczyło zza chmury i zaświeciło
najpiękniej i najmocniej, jak tylko potrafiło. Deszcz natychmiast ustał, kwiaty
rozchyliły stulone pąki rozglądając się ze zdumieniem dookoła, a z norek
zwierzęta zaczęły wystawiać swoje ciekawe pyszczki.
Skrzydła motylka, gdy tylko dotknęły je promienie słońca natychmiast
wyprostowały się jak żagle i załopotały na wietrze. Motylek sam nie wierząc w
to co się stało nie posiadał się z radości. Wyskoczył w górę, fiknął w powietrzu
koziołka i krzyknął:
- Jestem uratowany, hura, mogę latać….
I poszybował przed siebie, bo jak twierdził bardzo chciał odwiedzić łąkę za
lasem.
Wszyscy bardzo się cieszyli, pozdrawiali słoneczko i machali w jego stronę.
- Jak to dobrze, że znowu świecisz! – szumiały radośnie trawy i kwiaty.
- Od razu mam słoneczny humor…- mruknął borsuk i zabrał się do usuwania
resztek wody ze swej norki.
- Pobawimy się w berka? – zaproponował wiatr, śmigając wesoło pomiędzy
obłoczkami.
Drogą znowu szedł człowiek, dźwigając chyba jeszcze cięższe torby.
Zatrzymał się przy przydrożnej wierzbie i mruknął:
- Jaki dziś upał!
A słoneczko zaczęło jeszcze bardziej uśmiechać i cały świat niemal rozpłynął
się w słonecznym blasku.
- Ale szczerze mówiąc uwielbiam taką pogodę…- dodał człowiek i podreptał
dalej.
Od tamtej pory słoneczko już nigdy się nie obraża, a jeśli schowa się za
chmury to tylko dlatego, że po zabawie w berka z wiatrem jest bardzo zmęczone
i musi odrobinę odpocząć.
Elżbieta Janikowska
Zgłoś jeśli naruszono regulamin