Aldona Bognar - Pięć kilometrów do świtu.pdf

(1348 KB) Pobierz
Aldona Bognar
PIĘĆ KILOMETRÓW DO ŚWITU
***
Jadę.
Matko jedyna, jadę!
Czuję się jak piętnastolatka przed pierwszą randką. Siedzę za
kierownicą, wokół ciemno jak w  stercie węgla, na przemian śmieję
się jak idiotka i  drżę ze strachu. Czy można być jednocześnie
przerażonym i  szczęśliwym? Można, jeżeli to, co czuję teraz, jest
jakimkolwiek odniesieniem.
Prowadzę wolno, niepewnie, jak ślepiec, starając się wyczuć
drogę przed sobą. W bezksiężycową noc jedynym źródłem światła są
re ektory samochodu. Sto metrów jasności, dalej czerń. Pogoda
raczy mnie leciutką mżawką, rozmazywaną przez wycieraczki
samochodu. Mizerny deszczyk siąpi ze spokojną determinacją
i  sprawiedliwie moczy trawę, nawierzchnię jezdni, cichutko stuka
w  dach samochodu. Podkręcam szybę i  nie zapraszam wilgoci do
środka. Drzewa po obu stronach drogi tworzą pożegnalny szpaler,
przybierając w  ciemności fantastyczne kształty. Zwalniam, widząc
kicającego zająca. Spogląda przez chwilę w światła, a jego oczy lśnią
demonicznie, przyspiesza i  znika po drugiej stronie. Dodaję gazu.
Odrobinę. Nie ma sensu szarżować na nieznanej trasie. Przed oczami
migają mi twarze osób, które doprowadziły mnie do tego momentu:
Joachim ze swoją dystyngowaną miną, ciepłe oczy babci, Patrycja
i  jej rozczochrany, rudy chochlik na głowie, Adam, surowe,
krytyczne oblicze ojca. Znów Adam, jego uśmiech, brązowozłote
włosy. Adam. Odsuwam ten obraz od siebie i myślę o całej reszcie.
Jednym jestem wdzięczna za wszystko, drugim… drugim
współczuję. Na nienawiść nie mam chwilowo siły.
Jadę!
Zaraz wzejdzie słońce.
Joachim
Siedziałam w  tej cholernej kawiarni już od godziny, z  wieloletnią
wprawą tłumiąc ziewanie. Zerknęłam na zegarek. Szesnasta
trzydzieści. Jeszcze trochę, może pół godziny, i  będzie można iść.
Dyskretnie rozglądałam się wokół siebie. Kelnerzy w  białych
koszulach i  czarnych kamizelkach poruszali się wśród okrągłych
stolików, dolewali do kieliszków Château Branaire, Puligny-
Montrachet, podawali na miniaturowych talerzykach tiramisu, musy
czekoladowe i  desery zdobione farbowanymi kwiatkami z  masy
cukrowej. Goście, przystrojeni w  rozmaitych Armanich i  Brionich,
rozmawiali spokojnie, nie pozwalając sobie na głośniejszą
wypowiedź czy ekspresję gestów. To miejsce wymuszało takie
zachowania. Kawiarnia Kolonialna w  centrum Warszawy stanowiła
enklawę luksusu i  sztucznego spokoju, nie dopuszczając zgiełku
ulicy i  lipcowego upału do przyciemnionego wnętrza. Klimatyzacja
działała pełną parą. W Kolonialnej nie wypadało się pocić.
Poczułam na sobie spojrzenie i, niczym upomniana przez
nauczyciela pensjonarka, natychmiast zaprzestałam inspekcji.
Popatrzyłam na mężczyznę, który milcząco przywołał mnie do
porządku. Siwe, gęste włosy, gładko ogolona twarz o lekko różowym
odcieniu, odrobina nadwagi. Ładne, nieznacznie wygięte ku górze
usta sprawiały, że człowiek od razu gotów był mu zaufać
i  powierzyć sekrety. Ubrany był w  stalowoszary, szyty na miarę
garnitur. Bardzo drogi, bardzo stylowy, bardzo odpowiedni.
Niebieska koszula podkreślała błękit oczu. Dłonie o  czystych,
równych paznokciach trzymał zgrabnie ułożone na stole, naturalnie
– w prawidłowej pozycji.
Mężczyzna poruszył się lekko i  doleciał mnie zapach Gucciego.
Guilty w  męskiej wersji. Doskonale do niego pasował. Czy nazwa
„Guilty” też? Być może. Uśmiechnął się leciutko, samymi wargami,
nie odsłaniając zębów. To nieeleganckie. Także się uśmiechnęłam,
nie wypadało inaczej. Przybrałam właściwy wyraz twarzy: „Jestem
zainteresowana toczącą się wokół rozmową i  staram się nie
ujawniać, że nie rozumiem połowy z  tego, o  czym się mówi”.
Wyglądał na zadowolonego. To Joachim Rostowski. Ma pięćdziesiąt
pięć lat i jest radcą prawnym. I moim mężem od ponad dekady.
Znów pogrążyłam się we własnych myślach, ale teraz mój wzrok
nie wędrował po sąsiednich stolikach. Taką postawę Joachim mógł
zaakceptować. Patrzyłam na wiekowego mecenasa Drawskiego
i  udawałam, że słucham jego wywodów. Joachim, jak zawsze,
grzecznie mu potakiwał. Przez chwilę było nawet ciekawie. Nieco
wcześniej, na początku spotkania, mogłam włączyć się do dyskusji,
zaistnieć. Potem spojrzenie Joachima przypomniało mi, gdzie jest
miejsce jego młodej małżonki. Zamilkłam posłusznie. Wreszcie!
Długo wyczekiwany przeze mnie szelest odsuwanego krzesła,
pochylona nad moją dłonią twarz Drawskiego, po chwili uścisk ręki
jego żony. Koniec, poszli nareszcie. Za chwilę i  my pójdziemy do
domu. Za chwilę. Jeszcze tylko reprymenda. Oczywiście w wydaniu
Joachima była to reprymenda najwyższej klasy. Ten człowiek
składał się z samych form.
–  Tusiu, kochanie – zwrócił się do mnie uprzejmie – czy nie
uważasz, że zbyt długo i  zbyt dokładnie opowiadałaś Drawskiemu
o swojej pracy?
– Pytał mnie – wyjaśniłam, starając się zachować neutralny wyraz
twarzy, choć wewnątrz aż zazgrzytałam zębami, słysząc zdrobnienie
mojego imienia. Tusią byłam w przedszkolu. Trzydzieści lat później
wolałabym być Natalią. – Pytał, więc odpowiadałam – powtórzyłam
cicho.
–  Oczywiście, moja droga. To bardzo dobrze wychowany
człowiek.
„Oczywiście, dobrze wychowany – przedrzeźniałam Joachima
w  myślach. – I  tylko dlatego udawał zainteresowanie pracą
redaktorki w  niewielkim, nikomu nieznanym wydawnictwie.
Z jakiegoż innego powodu szanowny pan mecenas Drawski mógłby
pytać, czy lubię moje zajęcie?”.
–  Wyglądał na zaciekawionego – dodałam na głos – a  nawet na
rozbawionego niektórymi historyjkami.
–  Oczywiście – stwierdził znowu Joachim i  nie musiał dodawać,
że to także świadczyło o  kulturze Drawskiego. – Jednakże
wolałbym, żebyś w  przyszłości powstrzymała się od tak
Zgłoś jeśli naruszono regulamin