Agata Jakóbczak - Transformersi. Superbohaterowie polskiej reklamy 80-90.pdf

(3367 KB) Pobierz
Szarość była nie do zniesienia. Brnęłam przez błoto zalegające na krzywym chodniku,
mijając wątpliwej urody zabudowę z wielkiej płyty i rozpaczając w duchu. Na pewno
nie chcę tu pracować! Co za pomysł w ogóle… To jakiś koniec świata… Marcin chyba
na głowę upadł, że mnie tu wysyła. Z deszczu pod rynnę! Bez sensu, kompletnie…
Był początek lat dziewięćdziesiątych. Do Polski skradał się kapitalizm, czuło się
nową energię. Przedsiębiorczość już nie stanowiła przestępstwa przeciwko ustrojowi,
jak w latach PRL-u. „Co nie jest zabronione prawem, jest dozwolone” – mówił w 1988
roku Mieczysław Wilczek, minister przemysłu w rządzie Mieczysława Rakowskiego,
otwierając drzwi prywatnej przedsiębiorczości i zmian. Mogłoby się wydawać, że ktoś
przekręcił gałkę czarno-białego telewizora… i stał się kolor. Na ulice wkroczyli
pierwsi handlarze nowej ery, którzy rozkładali na łóżkach polowych zagraniczne
mydło i powidło. Ulice zakwitły mnogością krzykliwych tablic, zachwalających nowe
firmy i ich towary. Zmiana była jaskrawa. Precz z szarością!
Każdy, kto miał głowę do biznesu i trochę kapitału, zakładał firmę lub firemkę.
Kapitał zresztą nie pochodził z bankowego kredytu. Był uciułany na saksach albo
wyciągnięty babci spod materaca. A potem już było jak w kasynie. Szybkie wzloty
i wielkie fortuny albo bolesne upadki. Oprócz kapitału i smykałki do biznesu liczyła
się też znajomość języków obcych. Ten, kto chociaż trochę władał angielskim, mógł
przebierać w propozycjach pracy. To właśnie była moja szansa.
Niedawno skończyłam studia na wydziale geografii, wróciłam z ekscytującego
stypendium w Panamie i napisałam pracę magisterską o plemieniu Indian Kuna.
W latach osiemdziesiątych takie włóczenie się po świecie było ewenementem. Żeby
wyjechać za granicę, trzeba było przebiec tor przeszkód: zaproszenia, paszport, wizy,
dewizy i inne piętrzące się trudności. Wymyśliłam geografię, licząc na to, że łatwiej
mi będzie podróżować. I nie pomyliłam się. Jeździłam po Polsce i świecie, wracałam
i znów wyjeżdżałam. Na chwilę, na dłużej. Po studiach postanowiłam wraz z grupą
przyjaciół popracować w Londynie. W tamtych czasach półroczny staż w „sektorze
kelnerskim” pozwalał przy odpowiednim zaciśnięciu pasa ustawić się na całe życie.
Był dowodem przedsiębiorczości i odwagi. Studenci, absolwenci, pracownicy
naukowi uczelni – wszyscy jeździli do Londynu czy Berlina i zarabiali tam cenne
dewizy na budowach czy na zmywaku, przeważnie na czarno. Za przywiezione
pieniądze można było kupić w Polsce mieszkanie i jeszcze wyposażyć je w sprzęt
elektroniczny, na przykład w magnetowid, który zapewniał towarzyską atrakcyjność.
Po powrocie z Londynu było mnie stać na absolutne cudo: używanego fiata 126p.
Odkupiłam go od jakiegoś rajdowca i szpanowałam na mieście białym
samochodzikiem w odblaskowe pasy z przerobionym silnikiem, który nieźle dawał
radę. Zostało mi co nieco na życie, ale nie tyle, ile powinno. Oszczędzanie nigdy nie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin