Musisz_sie_przebic_albo_cie_zabija.doc

(999 KB) Pobierz
Musisz się przebić albo cię zabiją

Musisz się przebić albo cię zabiją.

Teraz powiedzieli tak do mnie

JULIA DAUKSZA - FUNDACJA REPORTERÓW

Gdy zrobiło się ciemno, a temperatura spadła do zera, redaktor Rawand Qadir[1] poczuł strach. Był w lesie, z żoną i trójką dzieci. Umundurowani Białorusini pędzili ich na zachód. Polacy zawracali na wschód: Jeśli mojej córce coś się stanie, nie przeżyję tego - napisał wiadomość do organizacji humanitarnych.

Tekst Fundacji Reporterów i Vsquare.org

https://wiadomosci.onet.pl/bialystok/kryzys-migracyjny-na-granicy-chca-wyjsc-ze-slepej-uliczki-usnarz-co-5-km/neh3wj9

 

Od tygodni sytuacja na białorusko-polskiej granicy jest napięta i pełna ludzkich dramatów. Uciekinierzy z Jemenu, Syrii czy Iraku usiłują tą drogą dostać się do Polski, a potem dalej na Zachód. Z naszych ustaleń wynika, że osoby przygotowywane do przekroczenia granicy i te zawrócone przez polską Straż Graniczną są gromadzone przy nadgranicznych białoruskich bazach wojskowych i na poligonach. Na miejsce zbiórki wozi ich tamtejsza straż graniczna.

Dzięki danym uzyskanym od takich osób jak Rawand Qadir kilka z takich baz udało nam się zlokalizować - jedna z nich to Tokari, sąsiadujące z polską gminą Mielnik. To kolejny dowód na to, że akcję przerzutu uchodźców na granicę koordynują białoruskie służby.

Gdy przybysze zostaną przewiezieni do takiego miejsca, nie mają odwrotu. Muszą forsować granicę. Po drugiej stronie czeka na nich polska straż graniczna: pakuje uchodźców do samochodu, przewozi dziesiątki kilometrów i wypycha z powrotem na Białoruś. Tam historia się powtarza: zgarnięcie przez Białorusinów, krótka regeneracja w obozie i znów marsz do Polski.

Próbują kilka, kilkanaście razy, nawet jeśli opadli z sił i chcą wrócić skąd przybyli. Z przedzierania się do Polski nie można zrezygnować. Oporni są bici, szczuci psami.

Rodzina Qadirów brutalności i bezwzględności doświadczyła na własnej skórze.

 

Według polskiej Straży Granicznej, od początku stanu wyjątkowego, wprowadzonego 2 września, do 28 października ujawniono ponad 20 tys. prób przekroczenia granicy. Jednak w tym okresie zatrzymano tylko 574 osoby. Straż Graniczna przekonuje, że pozostałe próby przekroczenia granicy zostały udaremnione - nie wyjaśnia to, w jaki sposób do Niemiec szlakiem białoruskim dotarło we wrześniu i październiku prawie 6,5 tys. uchodźców i migrantów. Na pytania, jak czytać statystyki udaremnionych prób - czy chodzi o indywidualne osoby, czy zdarzenia - Straż Graniczna nie podaje jednoznacznej interpretacji tych liczb.

Historia Qadirów jest jedną z tysięcy, tyle, że dobrze udokumentowaną. Rawand był kurdyjskim dziennikarzem - to, co go spotkało w drodze, zapisywał lub przekazywał nam na bieżąco. By odtworzyć to, co naprawdę dzieje się z uchodźcami i imigrantami, spędziliśmy kilkanaście dni nad granicą. Analizowaliśmy zarówno krążące po sieci strzępy informacji, jak i obszerne świadectwa zebrane od organizacji humanitarnych i samych migrantów. Weryfikowaliśmy materiały Straży Granicznej, przekazy białoruskiej propagandy i treści z mediów społecznościowych migrantów. Lokalizowaliśmy miejsce ich wykonania. Na mapach satelitarnych zebraliśmy i umieściliśmy krążące po internecie i organizacjach pomocowych prośby o pomoc.

Zebrane przez nas dowody pokazują tragiczny los bohaterów udaremnionych prób przekroczenia granicy.

Poligony

Z Rawandem rozmawiamy na komunikatorze o drodze.

- Byłeś w białoruskim obozie?

- To był obóz wojskowy, miejsce dla żołnierzy - opowiada Rawand.

Ślęczymy nad mapami i zdjęciami. Ustalamy, że Qadirowie podczas tułaczki wzdłuż polskiej granicy odwiedzili między innymi wojskowy poligon w Kodeniu pod Brześciem.

Białoruskie obiekty wojskowe przy granicy z Polską

 

W Internecie próżno szukać informacji o tej lokalizacji - na mapach wygląda po prostu jak duże boisko, w porównaniu z innymi białoruskimi obiektami wojskowymi jest wręcz malutki. Jednak na archiwalnych zdjęciach satelitarnych znajdujemy między innymi duże nieoznaczone lądowisko, czasem przykryte plandeką, i obiekt przypominający pojazd pancerny lub czołg.

4 października do obrońców praw człowieka trafiają informacje o tym, że koczuje tam mniej więcej sto osób. Z poligonu przyjezdni zabierani są z eskortą białoruskich służb na granicę. Szczęśliwcy trafiają do miejsca, w którym kończy się Bug, a zaczyna prosta, zielona granica z Polską. Tam, w białoruskiej Vul’ce, są przygotowywani do jej przekroczenia, pokonują drut kolczasty i zaczyna się ich podróż po krajach unijnych - chyba że natkną się na polskich pograniczników, którzy udaremniają ich próbę, zawracając na Białoruś.

Obóz w Vul’ce odnajdujemy na Google Earth dzięki jednemu z filmików autorstwa migrantów. To jeszcze jeden nieoznaczony poligon, wchodzący klinem w przygraniczny las. Na jednym z budynków wisi białoruska flaga, pod nim na krzesełkach siedzą pogranicznicy w moro. Grupy migrantów spoczywają pod ich okiem na trawie, dzieci bawią się na drabinkach. Bohaterowie nagrania jeszcze nie doświadczyli trudów przeprawy przez polskie lasy przy pogarszającej się pogodzie.

Ale są też pechowcy zmuszani do przeprawy przez rzekę. Jeśli nie stać ich na opłacenie pomocy od pograniczników w przeprawie, muszą przepłynąć Bug wpław. Jeśli nie chcą - bywają zmuszeni do tego siłą. 20 października pod Woroblinem, 50 km w dół rzeki od Kodenia, wyłowiono z Bugu ciało 19-letniego Syryjczyka. Jego współtowarzysz zeznał, że do Bugu wepchnęły ich białoruskie służby.

Jak wyglądała pierwsza próba wejścia do Polski rodziny Rawanda? Spisaną relację z pierwszych dni na granicy Rawand wysyłał nam Messengerem, tłumacząc ją na angielski z pomocą Google Translate.

W nocy auto (przemytników) zawiozło nas w czwórkę na granicę. Wtedy po raz pierwszy tak się bałem - ani ja, ani moje dzieci nie widzieliśmy niczego w ciemnościach dalej niż metr. Moi synkowie trzymali mnie mocno za ręce. Moje najmłodsze dziecko było z swoją matką, dwie godziny drogi za nami. Dotarliśmy na koniec białoruskiego drutu granicznego [odgradzającego zamkniętą strefę militarną na białoruskim pograniczu, tzw. sistemę, od reszty Białorusi - red.], gdy spróbowaliśmy się przedostać - po pięciu minutach zajechało auto białoruskich pograniczników.

- Do Polski czy na Białoruś? - zapytali. - Do Polski - odpowiedzieliśmy. Zapakowali nas do auta i pokierowali na polską granicę. Kazali wyłączyć telefony i uciszyć dzieci. Potem musieliśmy iść cztery kilometry [w głąb Polski, prawdopodobnie poza strefę stanu wyjątkowego - red.]. Osoba, z którą miałem kontakt na Białorusi (przemytnik) podała nam miejsce, gdzie mamy przyjść do kierowców [którzy mieli ich wieźć dalej na zachód]. Spaliśmy w lesie, ale z powodu strasznego pragnienia poszliśmy dalej. Kilometr dalej zgarnęła nas polska policja. Dali nam wodę i odwieźli na granicę.

Z granicy znowu zgarnęli nas Białorusini i zabrali do obozu po białoruskiej stronie [Kodeń albo Vu’lka - red.]. Było tam wiele rodzin: Irakijczycy, Turcy, Jemeńczycy, Syryjczycy, ale głównie Irakijczycy.

Kazali nam czekać do drugiej w nocy. Moja rodzina błagała o możliwość powrotu na Białoruś, ale kazali nam iść do Polski, nawet kobiecie ze złamaną nogą. Tamtej nocy próbowaliśmy trzy razy, ale nie przedostaliśmy się, wróciliśmy do obozu.

Thank you for killing us

Takich przypadków wiele. Rodziny z małymi dziećmi i osoby starsze mają najmniejsze szanse powodzenia w przeprawie przez trudne tereny nadbużańskich lasów. Z historii zebranych przez nas na granicy wynika, że wiele z nich próbuje tą drogą dołączyć do krewnych, którzy dotarli do Europy innymi szlakami (np. przez Morze Śródziemne lub pieszo przez Bałkany).

Od początku października do różnych organizacji docierają prośby od tych, których ostatnią znaną lokalizacją był poligon pod Brześciem.

Jest nas piętnastka, tkwimy na granicy. Nie mamy jedzenia, picia, nawet zapalniczki. Nie możemy zapalić ognia. Umrzemy z zimna. Pomóżcie nam. My tylko chcemy żyć. Praktyki Białorusinów i Polaków nas zabijają. Dlaczego? Nie jesteśmy terrorystami, jesteśmy tu z rodzinami. Proszę, niech nas aresztują i zabiją, ale nie chcemy umierać powoli. Każdego dnia umieramy - pisze ktoś z syryjskiego numeru (aktualnie niedostępny, los właścicieli jest nieznany).

Krewny innej rodziny pisze: Proszę pomóżcie, moja rodzina tkwi w białoruskim lesie, żołnierze nie pozwalają im się cofnąć do miasta i wrócić do ojczyzny, nie mają wody, jedzenia, zamarzają; są z nimi małe dzieci. Proszę zabierzcie ich z powrotem do miasta albo dostarczcie im jedzenie (...) Pieniądze im się skończyły, śpią tam 10 dzień… Mówią, że wepchną ich do rzeki [koło Kodenia przepływa Bug - red.].

Sir, proszę pomóżcie, przekraczam granicę z rodziną, mam dwójkę córeczek ze mną, 2 i 3 lata, jesteśmy w rękach białoruskiej policji, wyślą nas dziś na granicę - nie pozwalają nam zostać - proszę pomóżcie, to już czwarty raz, my tam umrzemy - pisze inny Irakijczyk.

Jedna z próśb o pomoc kierowana do aktywistów

 

Wobec takich krzyków rozpaczy ich odbiorcy są całkowicie bezsilni. Aktywiści mogą dotrzeć z pomocą tylko do osób, którym udało się przejść przez polską strefę stanu wyjątkowego - nie mogą zbliżyć się do granicy na trzy kilometry, a co dopiero wyrwać kogoś z rąk białoruskich pograniczników. Cierpliwie tłumaczą osobom tkwiącym na granicy, że nie mogą zrobić nic poza powiadomieniem Czerwonego Krzyża i UNHCR - i że nie wiadomo, kiedy będzie reakcja. Komuś puszczają nerwy: Thank you for killing us, odpisuje jedna z grup, nim urwie się z nią kontakt.

Z poligonu wyruszają między innymi dwie siostry z Jemenu. Jedna z nich jest w szóstym miesiącu ciąży, z trzyletnim dzieckiem. Afrykańska organizacja ratująca ofiary handlu ludźmi, którą powiadomiła ich siostra, przekazuje nam kolejne transmisje ich lokalizacji. Najpierw z poligonu w Kodeniu. Potem - z lasu w polskiej gminie Tokary, 1,5 km od granicy. Tyle o drugiej w nocy udało się przejść grupie składającej się głównie z kobiet i nieletnich. Nad ranem temperatura spada do -1 stopnia, kobiety rozpalają ognisko, by ogrzać dzieci. 20 minut później przesyłają kolejną pinezkę - zostały momentalnie namierzone i zawrócone do linii granicznej przez polskie służby. Były w Polsce ale polscy strażnicy zabrali je busem i zostawili z powrotem na linii z Białorusią - pisze ich siostra.

Losy Jemenek, rodziny Rawanda i innych zawróconych, którzy wyruszyli do Polski z poligonu w Kodeniu, splatają się ponownie w Tokarach.

Lokalizacja przekazana przez migrantów: wojskowy poligon w białoruskim Kodeniu

Tokari

Z relacji Rawanda wynika, że po nieudanych próbach przekraczania granicy w różnych miejscach, wszyscy z grupy, w której był wraz z rodziną, wylądowali w innym obozie. Udało nam się ustalić, że chodzi o Tokari. To mała białoruska osada tuż nad granicą. Największym obiektem we wsi jest 6. placówka białoruskiego oddziału granicznego Tokari.

Obóz w Tokari, w przeciwieństwie do ukrytych w lasach poligonów, do których Białorusini dowożą ludzi pod osłoną nocy, znajduje się przy samej granicy. To obrazek znany z Usnarza Górnego: wyczerpani ludzie siedzący na pasie drogi granicznej pomiędzy dwoma państwami, przy samym drucie żyletkowym, na wyciągnięcie ręki od polskich żołnierzy. To tam trafiają grupy niedobitków wypchnięte z Polski po kilka razy przez Straż Graniczną.

Stąd do najbliższej polskiej wsi jest zaledwie 500 m. I tutaj właśnie od dwóch tygodni dochodzi do regularnych prób siłowego forsowania granicy przez duże grupy obozujących tam ludzi.

Placówka białoruskich pograniczników znajduje się zaledwie 500 m w głąb Białorusi. Cały czas mają oko na migrantów i reakcje polskiego wojska. Osoba z innej grupy, która również utknęła w Tokarach, przesyła nam wykonane z ukrycia nagranie pokazujące ogrzewających się w ognisku za linią drzew pograniczników.

Rodzina Qadirów trafia do Tokar w nocy z 8 na 9 października. Są przemarznięci, zmęczeni i głodni. Jednak to nie powód, by białoruscy pogranicznicy pozwolili im odpocząć. Wieczorem 10 października dziennikarz pisze:

[Białorusini] mówią mojemu przyjacielowi, że musi przebić się przez granicę albo go zabiją. Teraz powiedzieli tak do mnie. Wszystkie rodziny muszą napierać na granicę. Białoruska policja to nagrywa. Polscy żołnierze [też] nagrywają cały czas

Białoruscy żołnierze przez większość czasu są za drzewami, polskich ma na wyciągnięcie ręki - oddziela go od nich tylko płot z siatki udekorowany zwojami drutu żyletkowego.

Notatka Rawanda jest jedną z nielicznych bezpośrednich relacji uczestników takich zajść na granicy, niezniekształconych przez soczewkę propagandy. Monopol na informowanie o losach ludzi zawieszonych pomiędzy polską strefą stanu wyjątkowego, z której wykluczono media, a białoruską sistemą - buforowym pasem, do którego dostępu broni KGB - mają tylko rządowe służby informacyjne obu państw.

Konfrontacje pomiędzy migrantami a polskimi pogranicznikami są nagrywane przez białoruskie służby, a potem puszczane w prorządowych mediach. Białoruski Sputnik donosi np., że Polacy używają broni w celu wypędzenia uchodźców.

Polskie służby też nagrywają i zasilają prorządową propagandę. O szturmach agresywnych migrantów na podstawie informacji z Tokarów donosiła niezalezna.pl.

Rawand wysyła nam kolejne filmiki. Ktoś nieporadnie próbuje strącić zwój drutu kolczastego długim żelaznym drągiem. Po drugiej stronie tłoczą się polscy mundurowi. Wysyła zdjęcie szerokiego rozcięcia na dłoni od drutu żyletkowego, którego 150 km rozciągnięto w sierpniu wzdłuż polsko-białoruskiej granicy.

Pinezka

Pod koniec pierwszego tygodnia października, po lekkim ociepleniu, temperatura w nocy znów spada poniżej zera.

Przypomnijmy: w poprzednich dniach Qadir i jego rodzina wraz z 23 innymi osobami po raz pierwszy przeszli przez polską granicę. Najpierw pomagały im białoruskie służby, potem musieli radzić sobie sami. Polscy pogranicznicy za każdym razem zauważali ich i raz za razem wypychali całą grupę na Białoruś.

Do tego momentu historię jego podróży odtwarzaliśmy z późniejszych rozmów z Rawandem i z jego notatek oraz zebranych relacji od innych osób z tej grupy.

8 października Qadir wysłał do swoich bliskich wiadomość, że jego rodzina utknęła. Była to pinezka zawierająca współrzędne geograficzne. To najprostszy sposób by dać sygnał, gdzie znajduje się właściciel telefonu.

Znaczek na mapie pokazywał pas drogi granicznej w pobliżu Tokari. Było to po białoruskiej stronie. Rawand pinezkę z tego miejsca przesłał chwilę po tym, jak kolejny raz został wraz z rodziną zawrócony z Polski przez Straż Graniczną.

Jego bliscy zaczęli wyszukiwać kontakty do organizacji humanitarnych. Zbierają one takie informacje, by pomagać ludziom zagubionym w przygranicznych puszczach. Gdy znają lokalizację, mogą podjechać z odzieżą, jedzeniem i lekarstwami, wezwać karetkę, udokumentować prośby o ochronę międzynarodową. Za pośrednictwem jednego z telefonów alarmowych takich organizacji uzyskaliśmy możliwość kontaktu z Rawandem przez aplikację WhatsApp.

Przez następne kilka dni niemal na żywo mogliśmy już monitorować losy jego rodziny, korzystając z chwil, w których Białorusini pozwalali mu podładować telefon powerbankiem - do nie więcej niż 20 proc. baterii.

Usnarz co 5 km

Jak wspomnieliśmy, przez prawie tydzień Rawand i inne osoby z jego grupy różnymi kanałami próbowały uzyskać pomoc w wyjściu ze ślepej uliczki, w której utknęli.

W sumie kilkanaście rodzin odbijało się między Polską a Białorusią - zawracanych to przez jedne, to przez drugie służby.

Ich historia nie jest nadzwyczajna. Według danych lokalizacyjnych ze zgłoszeń spoza granic Polski, które udostępniła nam Grupa Granica (koalicja NGO organizujących pomoc humanitarną i prawną dla uchodźców i migrantów), od trójstyku granicy z Białorusią i Litwą do Puszczy Białowieskiej duże zbiorowiska uchodźców mogą obozować nawet co 5-10 kilometrów. Mieszkańcy podlaskiego pogranicza donoszą o nawet 200-osobowych grupach koczujących na obrzeżach Puszczy Białowieskiej, dochodzą z nich pierwsze informacje o zgonach (ustaliliśmy, że chodzi o lokalizację ok. 15 km od Tokar).

Są w podobnej sytuacji co grupa Rawanda: polska straż graniczna nie pozwala im wejść na terytorium Polski; białoruskie służby nie pozwalają przemieścić się w żadnym innym kierunku.

Białoruski Czerwony Krzyż, podobnie jak jego polski odpowiednik, nie ma stałego dostępu do strefy przygranicznej. Żeby udzielić pomocy musi prosić białoruskie władze o pozwolenie na wjazd, w efekcie dociera tam głównie w celach propagandowych, na przykład z paczkami dla koczujących w Usnarzu. Polska nie dopuszcza do granicy pracowników UNHCR, choć polskie organizacje na prośbę uchodźców informują te instytucje o sytuacji zawieszonych na granicy osób.

Od połowy września media społecznościowe i skrzynki mailowe wolontariuszy Grupy Granica zalewają informacje o zaginionych oraz prośby o pomoc od osób zagubionych na pograniczu.

W sobotę 9 października o świcie przychodzi nagranie: wokół białoruskiego słupka granicznego siedzi grupa ludzi i pali ognisko. Wszystko pokryte jest szronem. Grupa Rawanda nie ma wody ani jedzenia. Aktywiści informują go, że powiadomili UNHCR o jego sytuacji i że 13 km na północ wzdłuż pasa granicznego jest czynne przejście, na którym mógłby spróbować poprosić o azyl i oddać się w ręce straży granicznej.

Ale grupa nie ma możliwości przemieszczania się wzdłuż pasa. Białoruś mnie nie puszcza, pisze Rawand. Policja białoruska puszcza nas tylko do Polski. Ani w lewo, ani w prawo. Tylko Polska, nie wstecz. Białorusini pozwalają uchodźcom się przemieszczać pojedynczo w prawo i lewo wzdłuż płotu, ale nie dalej niż na 500 m. Rawand z rodziną uwięzieni są pod słupkiem granicznym nr 249.

Według uchodźców gdy ktoś chce zawrócić, Białorusini szczują go psami:

Trzech chłopaków chciało wracać do Mińska, pogryzły ich psy, byli we krwi

Rawand wysyła pinezkę pokazującą, gdzie miało miejsce zajście. To boczna droga tuż przy samej siedzibie białoruskich pograniczników.

Na zdjęciu wykonanym w sobotę 9 października rodzina Rawanda siedzi przy dogasającym ognisku, malutka Noor śpi na kolanach ojca. Tej samej nocy Rawand wysyła zdjęcia pilnującego ich radiowozu po polskiej stronie, Białorusini obserwują ich zza drzew. W ciągu doby grupa zwiększyła się dwukrotnie - z 24 do 48 osób. Dołączają do niej kolejni wypchnięci z Polski ludzie.

Słupek 249

Zaczynają się przymrozki. W niedzielę grupa liczy już 75 osób. W obozie zaczyna brakować wody. Raz dostają ją od Polaków. Rawand wysyła nam nagranie, na którym jego kolega błaga o więcej wody dla swojego dziecka. Tym razem źle trafia - zmieszani prośbami polscy żołnierze podśmiewają się tylko. Jedzenie kupują od Białorusinów za ostatnie pieniądze.

W grupie znajduje się kilkanaścioro dzieci. Dziennikarz przesyła dokumenty pięciolatka z obozu, z porażeniem mózgowym.

W poniedziałek, 11 października, kończy się drewno na opał. Białorusini nie sprzedają już jedzenia. Rawand błaga o przyjazd telewizji. Na nagraniach zrezygnowani ludzie snują się po pasie przygranicznym. Jednak podejmują kolejną próbę przejścia przez granicę. Tym razem udaną. O godz. 16.30 coś się dzieje - od Rawanda przychodzi krótka wiadomość głosowa: - Jesteśmy w Polsce! Błagam, przyjedźcie.

Rawand udostępnia swoją lokalizację po polskiej stronie granicy i wysyła nagrane podczas przejścia filmy: kilka osób drągami obala płot z siatki i strąca zwoje drutu kolczastego na ziemię. Dorośli przechodzą na drugą stronę i przenoszą dzieci nad drutem, po czym siadają z nimi na ziemi. Polscy żołnierze, choć czekają po drugiej stronie, umożliwiają im przejście i z podniesioną bronią nakazują usiąść wzdłuż płotu. Wszystko przebiega bardzo spokojnie. Na jakiś czas zapada cisza na łączach.

O 18.30 Rawand wysyła pinezkę z drogi spod polskiej miejscowości Czeremcha.

Co się dzieje? - pyta. Wielkie auta policyjne. Jestem z całą rodziną. Wszystkie rodziny, 12 lub więcej. Wiesz gdzie nas wiozą? Gdzie? Do Polski? Do obozu?

Pinezka zbliża się do posterunku straży granicznej w Czeremsze. Aktywiści informują nas, że pewnie zmierza na posterunek straży granicznej.

O 18.20 przychodzi ostatnia wiadomość od Rawanda: Wyłączyć telefon? Proszę. Boję się.

Nie możemy tam pomóc, to strefa stanu wyjątkowego. Przykro nam - brzmi odpowiedź aktywistów, już nieodczytana. Telefon milknie.

Aktywiści obdzwaniają ośrodki dla cudzoziemców i placówki Straży Granicznej, próbując ustalić miejsce pobytu rodziny Rawanda. Bez odpowiedzi. Przez tydzień nie ma żadnej informacji o ich losie.

Zagadka znikających ludzi rozwiązuje się, gdy Rawand odzywa się do nas tydzień później, 18 października. Mimo przeciwności dotarł z całą rodziną do Niemiec, znajduje się u siostry w zachodnich landach. Stąd ma się przenieść do ośrodka dla uchodźców i aplikować o azyl. Nim trafi na kwarantannę bez telefonu, przekazuje nam, co działo się przez zeszły tydzień.

Jak się okazuje, w poniedziałek 11 października, policyjne busy nie zatrzymują się pod Strażą Graniczną w Czeremsze. Jadą z nadbużańskich Tokar kolejne dwie godziny - prawie 130 km - hen za Białystok, niemal pod samo przejście graniczne w Bobrownikach. Znajduje się tam placówka Straży Granicznej, w której od nielicznych szczęśliwców przyjmowane są wnioski azylowe.

Jednak zamiast dojechać do ośrodka, autobusy odbijają na północ boczną drogą i wypakowują cudzoziemców - prawie 40 osób - na granicy białoruskiej sistemy, która na tym odcinku zaczyna się obok wsi Łapicze.

Rawand pokazuje na mapie miejsce, gdzie po przewiezieniu z Tokar Polacy przez dziur...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin