Tomasz Olszakowski - Pan Samochodzik i zagubione miasto.docx

(418 KB) Pobierz
Pan Samochodzik i zagubione miasto


Okładka


TOMASZ OLSZAKOWSKI

PAN SAMOCHODZIK I... ZAGUBIONE MIASTO

WSTĘP

Był rok 1927. Pułkownik Percy Harrison Fawcett siedział na koronie kamiennego muru. Wiejący z gór wiatr smagał jego twarz. Siwe, przerzedzone włosy powiewały w jego podmuchach. Za plecami podróżnika rozciągało się wymarłe pole ruin. Miasto “Z”, cel jego wędrówki. Kamienne ściany domów, które czas pozbawił dachów, rozsypywały się kaskadami skalnych odłamków. Korzenie drzew i krzewów wciskały się bezlitośnie w każdą szczelinę. W ruinach świątyni baraszkowały małpy. Podróżnik uśmiechnął się ze smutkiem. A potem popatrzył przed siebie. Miasto leżało na rozległym plateau, płaskim szczycie bazaltowego garbu, sterczącego czterdzieści metrów ponad otaczające go lasy. Nic nie przeszkadzało w podziwianiu linii horyzontu. Przed nim rozciągała się brazylijska dżungla. Tysiące kilometrów kwadratowych lasów i bagien. Tam w dole czekały na niego krokodyle, jadowite węże, robactwo drążące sobie korytarze pod skórą, bagienne wyziewy przynoszące gorączkę. Sokoli wzrok pułkownika wypatrzył pasmo gór o pobielonych śniegiem szczytach.

- To 150 kilometrów - szepnął.

Rozwinął mapę. Większa jej część była niezadrukowana. Naniósł swoją pozycję, odczytaną rankiem za pomocą sekstansu. Zmierzył pozostałą odległość i podstawił do skali. Od rzeki Rio de Sao Francisco dzieliło go 180, może 200 kilometrów. Nie więcej niż 2-3 tygodnie forsownego marszu. Poprawił bandaż na opuchniętym kolanie.

- Dojdę - mruknął. - Nawet bez zapasów...

Przewodnik z plemienia Szawantów wynurzył się z zarośli.

- Jutro pójdziemy - pułkownik wskazał odległe góry.

Ludożerca skrzywił się.

- Pora już, żebym cię zabił - powiedział. - Daleko od domu...

Pułkownik nie przejął się. Od dwudziestu dni Indianin powtarzał to samo.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

PASKUDNA POGODA * ZAGADKOWY STARODRUK * NIEOCZEKIWANA WIZYTA * MICHAIŁ PLANUJE WYPRAWĘ * ZAGINIONE KOPALNIE * TAJEMNICE MATO GROSSO

 

- Ciepłą mamy zimę tego roku - zauważył w zadumie Pan Samochodzik. - Najgorsza możliwa pogoda... Ta wilgoć w powietrzu - wzdrygnął się lekko. - Już wolę trzaskające mrozy.

- Aż się nie chce wychodzić z pracy - mruknąłem. - Pan mieszka bliziutko, ale ja muszę dotrzeć aż na Ursynów...

Pan Tomasz w zadumie pokiwał głową.

- Wdepnijmy do mnie - zaproponował. - Napijemy się dobrej herbaty, a wieczorem weźmiesz mojego trabancika i pojedziesz do siebie. Jutro sobota, więc w poniedziałek odstawisz go na miejsce. Mnie nie będzie do niczego potrzebny... - jego oczy podejrzanie rozbłysły. Chyba coś knuł.

Dałem się skusić. Poskładaliśmy papiery i ruszyliśmy na Starówkę. W wąskich uliczkach Starego Miasta ulewa nie dokuczała nam aż tak, ale nim doszliśmy do domu przełożonego, i tak zdążyliśmy solidnie zmoknąć i przemarznąć do szpiku kości.

Pan Samochodzik nastawił wodę na herbatę, a ja zapadłem w głęboki, wygodny fotel. Obserwowałem zwierzchnika spod przymrużonych powiek. Zachowywał się dziwnie. Co jakiś czas odruchowo spoglądał na zegarek, zaś z szafki wyjął nie dwie szklanki, a trzy. Czyżby ktoś jeszcze miał wpaść w odwiedziny? Omiotłem spojrzeniem wnętrze i zatrzymałem wzrok na stoliku pod oknem. Pod nim, w koszu na papiery, tkwiła zmięta koperta ochronna, a na blacie leżał opasły wolumin, oprawiony w skórę. Okucia na rogach były różne, jedno autentyczne, na oko sądząc z XVIII wieku, drugie wyraźnie świeżo dorobione na wzór tamtego. Wstałem z fotela i ująłem książkę w dłoń. Otworzyłem.

- Samuel Niemirycz “O naturze konopi” - przeczytałem.

- Bezcenna rzecz - powiedział szef, wracając z trzema szklankami herbaty, ustawionymi na tacy. Jedną nakrył spodkiem, aby nie stygła zbyt szybko. - To dzieło było znane z cytatów w siedemnastowiecznych księgach medycznych, ale dotąd nie znano ani jednego egzemplarza... Treść też jest, w pewien odrażający sposób, fascynująca. Autor opisał tu dokładnie, jakie efekty wywołuje dłuższe stosowanie konopi ogrodowych, maku oraz innych ziółek o właściwościach narkotycznych. Wszystko to spisane z autopsji...

- Konopie ogrodowe to przecież...

- Właśnie. Trafnie odgadłeś. Marihuana. Jeszcze w połowie XIX wieku była uprawiana w ogrodach. Robiono z niej wyciągi i nalewki o działaniu uśmierzającym ból. Zresztą w tym okresie masowo używano opium i tabletek zawierającym znaczne ilości kodeiny... O szkodliwości opium przekonano się dopiero w początkach XX wieku...

Milczeliśmy obaj.

- Widzę, że się domyślasz - uśmiechnął się Pan Samochodzik, patrząc ponownie na zegarek.

- Michaił?

- Właśnie, Michaił. Nie rób takiej zgorszonej miny...

- Ten człowiek ma fatalną moc ściągania na nas kłopotów. Nie wiem, co wymyślił tym razem...

- Oj tam - pan Tomasz machnął ręką. - Było, minęło. To bardzo sympatyczny chłopak.

W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi. Nasz przyjaciel miał na głowie nasiąkniętą deszczem papachę z królika. Jego kożuch też ociekał wodą.

Popatrzyłem w jego jasne, zuchwałe oczy, rozświetlane iskierkami humoru.

- Zgiń, przepadnij, siło nieczysta - mruknąłem.

Twarz gościa rozciągnęła się w szerokim uśmiechu.

- Cóż dobrego słychać? - zapytał.

- A było tak spokojnie przez ostatni rok - westchnąłem.

Ściągnął z siebie kożuch i zzuł wysokie, eskimoskie buty. Położył mokre odzienie na kaloryferze.

- Sądziłem, że będzie zima - powiedział, siadając przy stoliku w drugim fotelu. - A tu sobie już wiosnę zafundowaliście...

Popatrzyłem w sufit. Pan Tomasz postukał palcami w okładkę książki.

- Jak rozumiem, znowu potrzebujesz pomocy fachowców - zagadnął.

Michaił uśmiechnął się i kiwnął głową, popijając jednocześnie łyk herbaty.

- Pamiętasz, Pawle, co mówiłem ci kiedyś w Helsinkach? - zagadnął nasz przyjaciel.

Wytężyłem pamięć.

- Mówiłeś coś o jakiejś wyprawie - mruknąłem.

- Ano właśnie. Zapragnąłem, by moje nazwisko zapisało się złotymi zgłoskami w annałach ludzkości - oświadczył i ponownie łyknął herbaty.

- Postanowiłeś lecieć na biegun na paralotni? - zagadnąłem złośliwie.

- Chcę dokonać wstrząsającego odkrycia archeologicznego - wypalił.

Szef wzruszył ramionami.

- Żaden z nas nie jest archeologiem - powiedział na pozór spokojnie, ale wyczułem jego zaciekawienie i z trudem tłumioną żądzę przygody.

- Postanowiłem poprowadzić naszą wyprawę w zdecydowanie bardziej egzotycznym klimacie...

Naszą wyprawę!? Zauważyłem już wcześniej, że gdy się zdenerwował, jego polszczyzna zaczynała roić się od błędów stylistycznych.

- Pomyślcie o powietrzu ciepłym jak zupa, o szerokich plażach, zasłanych piaskiem białym jak cukier... Pomyślcie o chwiejących się na wietrze palmach i o dzikich górach, wyrastających z dżungli...

Milczeliśmy dłuższą chwilę, ważąc jego słowa.

- Poprosimy o konkrety - odezwał się - Pan Samochodzik.

- Brazylia - wyjaśnił Michaił. - Kraina znakomitej kawy, złota i diamentów, raj na ziemi, najbardziej pierwotna puszcza świata...

- Slumsy wokół Rio de Janeiro - mruknąłem. - Epidemia AIDS, masowa wycinka lasów deszczowych, niedobitki Indian, epidemie cholery, tyfusu, malaria... kryzys makroekonomiczny, przestępczość i inflacja...

- Klimat zabójczy dla białego człowieka - dorzucił szef. - A czego konkretnie mielibyśmy tam szukać?

Michaił usiadł wygodniej.

- Słyszeli panowie kiedyś nazwisko Fawcett? Percy Fawcett?

Wzruszyłem bezradnie ramionami, ale zwierzchnik skrzywił się, jakby nadgryzł cytrynę.

- To mrzonka - powiedział. - Pułkownik nabił sobie głowę tajemniczym miastem i z tego, co słyszałem, zaginął podczas swojej drugiej wyprawy... Ale widzę, Pawle, że nie wiesz, o co chodzi?

Michaił odchrząknął, a potem zaczął snuć opowieść.

- W 1500 roku odkryto Brazylię. Odkryto ją zupełnie przypadkowo, burza uszkodziła i zepchnęła z kursu okręt płynący do Indii. Portugalczycy pod wodzą Bartolomeo Diaza wysiedli na ląd i spotkali plemię przyjaźnie nastawionych Indian. Zaraz też ich ochrzcili.

- Nie było z tym problemów? - zdziwiłem się.

- Żadnych. Indianie błyskawicznie nauczyli się klękać i czynić znak krzyża, zwłaszcza, że Portugalczycy każdemu “nawróconemu” dawali lusterko.

- Faktycznie, ekspresowa metoda - uśmiechnął się pan Tomasz.

- Portugalczycy zaczęli organizować kolejne wyprawy. W 1516 roku, w pobliżu dzisiejszego portu Bahia, podczas sztormu zatonęła karawela. Z kipieli uratował się tylko jeden człowiek: Diego Alvarez. Spędził kilkanaście lat w niewoli u Indian, którzy od czasu do czasu gustowali w ludzkim mięsie. Wreszcie zdobył sobie w szczepie odpowiednią pozycję i nawet się ożenił. Kolejne kilkanaście lat zajęło mu nawrócenie żony i jej siostry na wiarę katolicką. Niebawem w te strony przybyli kolejni Portugalczycy, między innymi niejaki de Moreyra. Poślubił on siostrę żony swojego kolegi, Alvareza. Z tego związku narodził się syn, Melchior Diaz Moreyra, znany bardziej pod przezwiskiem Muribeka. Liznąwszy nieco europejskiej cywilizacji, wyruszył w głąb dżungli, skąd niebawem zaczął przysyłać na wybrzeże duże ilości wyrobów ze złota i srebra. Jego agenci kupowali za nie różne towary i wywozili rzekami w głąb lądu. Muribeka zazdrośnie strzegł swoich tajemnic, a w portach opowiadano sobie legendy o niezmierzonych bogactwach, kryjących się w głębi kontynentu. Być może to jeden z pierwowzorów opowieści o Eldorado.

- I nikt nie próbował uszczknąć jego skarbów? - zaciekawiłem się.

- Ujmijmy to tak: nikt, kto spróbował, nie powrócił - wyjaśnił Michaił. - W 1610 roku z dżungli wyszedł Metys o imieniu Roberto Diaz. Obwieścił, że jego ojciec Muribeka zmarł, pozostawiając legendarne kopalnie jemu. Udał się do Portugalii, zabierając ze sobą próbki rudy i na dworze króla Don Pedra II zaproponował interes. Chciał oddać kopalnie w zamian za nadanie mu szlachectwa. Król pozornie przystał na taki układ i wysłał do Brazylii komisję dla oceny wartości kopalni. Kapitan dowodzący wyprawą miał przy sobie zalakowaną kopertę z dokumentem nadania szlachectwa, który miał wręczyć Diazowi, w razie gdyby ocena wartości kopalni wykazała ich wartość... Diaz jednak był sprytniejszy. W połowie drogi zdołał spoić dowódcę wyprawy i zapoznał się z zawartością koperty. Mimo zapewnień króla nie zawierała nobilitacji, tylko akt nadający mu rangę kapitana. Wystrychnięty na dudka odmówił wskazania drogi do kopalni. Przywleczono go z powrotem na wybrzeże i uwięziono na długie lata. W 1622 roku zmarł, nie wyjawiwszy swojego sekretu - miejsca położenia kopalni... Prawdopodobnie leżą gdzieś za rzeką Sao Francisco.

Pan Samochodzik zdjął z półki atlas geograficzny i otworzył na mapie Brazylii.

- Czyli do przebadania jest 70% powierzchni kraju - mruknął. - W dodatku nie mam tu zaznaczonych żadnych kopalni złota ani srebra...

- Tak. Ale niewielkie ilości tych kruszców występują w dżungli nad rzeką Los Muertos - wyjaśnił gość. - Poza tym jest tam także uran i kilka innych interesujących kopalin... Ale przejdźmy do rzeczy. Kopalnie Muribeki szybko obrosły w legendę i zaczęto organizować banderie - grupy poszukiwaczy. Oddziały spragnionych złota mężczyzn, uzbrojonych po zęby i wyposażonych w karawany jucznych zwierząt, wyruszały w dżunglę.

- Po latach powracały z nich niedobitki, którym udało się ujść z życiem z rąk Indian... - dorzucił szef, wpatrując się w zadumie w mapę.

- Tak. Banderie liczyły przeważnie ponad 500 ludzi, największa, z której notabene nie wrócił nikt, nawet 1600... Oczywiście, ich los łatwo przewidzieć. Sprowadzone z Europy zwierzęta nie były przystosowane do zabójczego klimatu i ukąszeń owadów. Muły i konie chorowały, padały, wyprawa musiała porzucać część zapasów żywności, zdobywanie jedzenia drogą polowań okazywało się niemożliwe. Ludzie zaczynali chorować, potem głodować, czasem przedzierali się przez tereny zamieszkałe przez wojownicze plemiona Indian. Wreszcie pozostawała tylko garstka, która z trudem docierała do cywilizacji.

- Nie wygląda to szczególnie zachęcająco - mruknąłem. - Szukanie igły w stogu siana...

- Na szczęście mamy lepsze wskazówki - uśmiechnął się Michaił.

- Uderzymy w sam środek...

- Wskazówki? - zainteresowałem się.

- Percy Harrison Fawcett odnalazł w archiwum Rio de Janeiro dwa dokumenty, pierwszy pochodzący z 1753, drugi z około 1850 roku. Wprawdzie trudno powiedzieć, czy opisane w nich szyby odnoszą się do zaginionych kopalni Muribeki, ale wygląda to zachęcająco...

- A więc mamy odnaleźć jakąś tam kopalnię - mruknąłem. - A potem będziemy się bawili w górników i wydobędziemy wielki stos odłamków rudy srebra, które wytopimy metodą obserwowaną kilka lat temu w Etiopii...

Michaił uśmiechnął się lekko i dopił do końca herbatę.

- Nie fatygowałbym panów, gdyby chodziło tylko o jakąś kopalnię... - powiedział.

- Tam podobno jest miasto - mruknął szef i poszedł wstawić wodę w czajniku.

- Miasto? - zdziwiłem się. - Jakie miasto?

- No właśnie, niezbyt wiadomo - powiedział Michaił. - Fawcett sądził, że to miasto Inków. Jego wspomnienia zatytułowano “Śladami Inków”. Jest jednak problem z lokalizacją tego tajemniczego grodu. Jeśli faktycznie leży gdzieś w Mato Grosso, to raczej wyklucza Inków...

- Gdzie jest Mato Grosso? - pochyliłem się nad mapą.

Wskazał palcem wyżynę, leżącą ponad tysiąc kilometrów od ośnieżonych szczytów Andów.

Pan Tomasz wrócił z herbatą.

- Widzisz, Pawle - powiedział - Inkowie mieli kilka legend dotyczących swojego pochodzenia. Wedle jednej wyszli z groty Pachachamac, wedle innej przyszli znad jeziora Titicaca, ale w ich państwie zawsze obowiązywały różne wersje historii. Były legendy przeznaczone dla ludu, były opowieści historyczne przeznaczone dla arystokracji, wreszcie była wersja tylko dla uszu rodziny królewskiej. Jeśli porównamy wszystkie trzy, okaże się, że wersje pochodzenia są, delikatnie mówiąc, rozbieżne.

- Garsilaso Inka de la Vega, syn inkaskiej księżniczki i konkwistadora, a więc człowiek znający relacje przeznaczone dla rodziny panującej, wspomniał, że Inkowie przybyli z Antinsuyu, czyli wschodniej części imperium - przypomniałem sobie informacje zdobyte podczas poszukiwań skarbu w Niedzicy.

- Właśnie - Michaił włączył się do rozmowy. - Po podboju przez Hiszpanów wycofali się na pogranicze dżungli, w góry Cordiliera de Vilcabamba. Po nieudanym powstaniu Tupaca Amaru II, niedobitki jego armii i członkowie dworu uszli w ostępy leśne i ukryli się u Indian Canari...

- Garsilaso de la Vega wielokrotnie rozmijał się z prawdą, pisząc swoją kronikę - mruknąłem. - Nie możemy mu ufać. Załóżmy nawet, że faktycznie gdzieś w dżunglach u stóp Andów znajdowała się pierwotna ich siedziba. Ale do Mato Grosso jest jeszcze przeszło tysiąc kilometrów lasów, bagien... Wykluczamy Inków.

Nie sprzeciwiali się.

- Miasto w dżungli - mruknął szef. - Niewiele wiadomo o historii Brazylii, z archeologicznego punktu widzenia ten kraj to biała plama. Ale może streścisz nam ten dokument?

Michaił wyciągnął z torby zeszyt z notatkami i kartkował go dłuższą chwilę.

- W 1753 roku powróciła z dżungli wyprawa, dowodzona przez człowieka, który nazywał się przypuszczalnie Francisco Raposo. Dowódca wyprawy pochodził ze stanu Minas Gerais. Na badanie lasu wyruszył zaledwie z garstką towarzyszy. Spędzili tam przeszło dziesięć lat. W trakcie wędrówki natrafili na wyrastające z dżungli czarne góry.

- Formacja bazaltowa - mruknął Pan Samochodzik. - Tu mamy pierwszą wskazówkę, że region ten musiał być w przeszłości aktywny wulkanicznie.

- Wdrapali się na szczyt i z wysokiej przełęczy spostrzegli u swoich stóp miasto. Początkowo się przerazili, ale wysłani na zwiady Metysi powrócili z informacją, że jest ono opuszczone. Wtedy zeszli na dół. Przeszli przez bramę, zbudowaną z trzech wielkich bloków skalnych, znaleźli ulicę, a przy niej domy nakryte kamiennymi płytami. Pośrodku miasta, na placu wznosiła się kolumna z czarnego kamienia, na której stał posąg mężczyzny w wieńcu laurowym na głowie. Przez miasto przepływała rzeka o szerokości 30 jardów. Po jej drugiej stronie znajdował się budynek z kolumnadą, a w salach fontanny w kształcie rybich pyszczków. Wokoło ciągnęły się pola, porośnięte dzikim ryżem. Cały kompleks zniszczyło trzęsienie ziemi. Portugalczycy szukali w mieście skarbów, ale znaleźli tylko jedną złotą monetę. Widniał na niej klęczący młodzieniec, a po drugiej stronie korona, łuk i instrument muzyczny...

Pan Tomasz zamyślił się na chwilę.

- Na razie wystarczy - powiedział. - Nie podoba mi się ta relacja.

- Dlaczego? - zdziwił się nasz rosyjski przyjaciel.

- Mamy tu monolityczną bramę, jak na przykład w Tihuanaco. Domy, nakryte kamiennymi płytami, jak w Ameryce Środkowej. Posąg mężczyzny na środkowym placu, stojący na kolumnie, jak to praktykowano w Bizancjum. Kolumnady, jak w Grecji, podczas gdy w Ameryce praktycznie nie znano kolumn... Wodotryski w kształcie ryb, jak w Indiach... I wreszcie złota moneta, choć żaden z ludów Ameryki Południowej nie znał pieniędzy przed przybyciem białych...

- A może te monety trafiły tam drogą handlu - zauważył Michaił. - Przecież podejrzewa się, że Fenicjanie pływali do Ameryki... W USA znaleziono nawet skarb fenickich monet...

- Znam tę historię - uśmiechnął się szef. - Faktycznie, niedaleko Chicago natrafiono w początkach XX wieku na garnek z fenickimi monetami. Znalezisko długo starano się przemilczeć, aż wreszcie kilkanaście lat temu specjaliści z Metropolitan Museum of Art zbadali je dokładnie. Monety niewątpliwie były fenickie, a garnek indiański, jednak naczynie to wykonano około 1730 roku, a monety były o dobre dwa tysiące lat starsze. Przypuszczalnie jakiś kolekcjoner ukrył swój zbiór w naczyniu, które akurat mu się nawinęło pod rękę. Monety te mógł kupić w Europie... ale nie wykluczono też, że mógł je znaleźć w Ameryce. Tyle tylko, że jest to skrajnie mało prawdopodobne.

- Dlaczego? - zmartwił się Michaił.

- To proste. Nie zapominaj, że w USA jest wielu archeologów specjalizujących się w badaniach miejscowych kultur. Stare osady indiańskie na wschodnim wybrzeżu są obejmowane wykopaliskami od co najmniej 150 lat. Gdyby Fenicjanie nawiązali kontakty z Indianami, to całe wybrzeże byłoby usiane wyrobami ich cywilizacji. Gdyby natrafiono w indiańskich grobach na fenickie szklane buteleczki, nożyczki z brązu, paciorki ze szkła lub błękitnego fajansu lub jakieś inne towary znad Morza Śródziemnego, to można by stwierdzić, że faktycznie tam docierali. Tymczasem nie ma żadnych śladów podobnej wymiany handlowej...

- A więc naszego miasta w Mato Grosso nie zbudowali Fenicjanie mruknąłem. - A może Grecy? Przecież byli to świetni żeglarze... Opłynęli nawet Afrykę wokoło, choć zajęło im to 3 lata...

- Furda - Michaił klepnął dłonią w kolano. - Znajdziemy i ocenimy, kto wybudował. Poza tym, dlaczego od razu zakładacie, że to byli przybysze z zewnątrz?

- Przez tę złotą monetę - westchnął szef.

A wiecie, co myślę? Jeśli gdzieś w tamtych stronach grasował częściowo ucywilizowany Muribeka, to mógł przecież nakazać wzniesienie miasta. Indianom za pracę przy wyciosywaniu głazów płacił na przykład paciorkami, kupowanymi za srebro na wybrzeżu. Pośrodku kazał wznieść swój pomnik, a potem taka megalomania go ogarnęła, że nakazał bić monety z własną podobizną. Widział kawałek świata, więc w jego mieście znajdziemy mieszaninę stylów architektonicznych... Kto wie, może nawet chodził do szkoły i pokazali mu na obrazkach ryciny greckich czy egipskich miast...

- Trochę nie ta epoka - uśmiechnął się szef.

- I jeszcze jedno. Zwróćcie uwagę na zachowanie Francisco Raposo. Wdrapali się na przełęcz, zobaczyli miasto i wysłali Metysów na przeszpiegi. Musiało wyglądać na tyle, że się tak wyrażę, świeżo, że wzbudziło ich niepokój.

- To ma ręce i nogi - mruknął Pan Samochodzik.

- A właśnie. Jak się skończyła wyprawa Raposo i jego towarzyszy? - zaciekawiłem się.

- Przebywali w mieście dość krótko, po czym, gdy nieco się odpaśli kaczkami i ryżem, ruszyli z biegiem rzeki. Po przebyciu około 50 mil natrafili na wielki wodospad, a wokół niego odkryli szyby i jaskinie, zawalone wielkim głazami. Na kamieniach wyryte były jakieś znaki. Przypuszczali, że to grobowce mieszkańców miasta. Szyby były opuszczone, ale koło wodospadu, w osłoniętym miejscu, spostrzegli fresk, przedstawiający ludzi na koniach.

- Moim zdaniem, to potwierdza twoją teorię - powiedział pan Tomasz. - Indianie przed przybyciem białych ludzi nie znali koni. Czyli fresk musiał powstać po wylądowaniu Portugalczyków.

- Uczestnicy wyprawy byli przekonani, że natrafili na zaginione kopalnie Muribeki. Przez 9 dni szli w dół rzeki, a potem skierowali się na wschód i po kilku miesiącach wyszli na brzeg rzeki Sao Francisco. Dopiero po upływie stu lat wyruszyła kolejna wyprawa pod dowództwem jakiegoś misjonarza, ale zakończyła się totalną klęską... Ale sądzę, ze nam się powiedzie - zakończył z zadowoloną miną.

- Cóż - mruknął Pan Samochodzik. - Nie chciałbym cię rozczarować, ale nadal wygląda mi to na zupełnie dziką, szaloną awanturę. Mamy minimalne szansę na znalezienie czegokolwiek oprócz kilku zatrutych strzał w plecach... Poza tym czuję się odrobinę za stary, żeby włóczyć się po dżungli.

Michaił uśmiechnął się lekko.

- Nie będziemy musieli się nigdzie włóczyć - powiedział. - Przynajmniej na razie. Poszukamy miasta, nie ruszając się ze Sztokholmu.

Zaraz, zaraz, przecież miało być ciepło i palmy? Spojrzałem na niego zaciekawiony. Wyraźnie coś knuł.

- W jaki sposób? - zdziwiłem się.

- Poszukamy miasta na zdjęciach satelitarnych, a gdy będziemy mieli już z grubsza wytyczne, wynajmiemy samolot, polatamy nad dżunglą, i zrobimy dokładne zdjęcia lotnicze. A potem weźmiemy helikopter i wylądujemy na głównym placu miasta! Zabierzemy ze sobą ekipę archeologów i butelkę szampana...

Uśmiechnąłem się lekko.

- To brzmi niegłupio - mruknął szef. - Ale mam pewną wątpliwość. Widzisz, mój drogi, gdy pod koniec lat siedemdziesiątych XX wieku Elżbieta Dzikowska i Tony Halik ruszyli szukać Vilcabamby, ostatniego punktu oporu Tupaca Amaru, penetrowali doliny górskie, zarośnięte dżunglą. Szli według trasy opracowanej wedle hiszpańskich kronik. Wreszcie znaleźli pozostałości ruin, porośnięte lasem, który niszczył je przez 300 lat. Zdjęcia lotnicze nic by tu nie pomogły... Wręcz przeciwnie, aby wezwany przez radio samolot mógł zrobić fotografie, musieli wykarczować połać lasu. Aby odsłonić kawałek budynku, pracowali przez kilka dni maczetami. Podobnie Gene Savoy, który nawiasem mówiąc też szukał Vilcabamby i też ją znalazł, tylko że w zupełnie innym miejscu niż oni, miał podobny problem. Rozległe miasto inkaskie leżało w lesie o rzut kamieniem od współczesnej indiańskiej wioski. Nikt o nim nie wiedział. Indianie, którzy żyli tuż obok, owszem, ale już w miasteczku odległym o 10 kilometrów, nikogo to nie interesowało. Tam też musiano przez całe tygodnie wycinać krzewy, zanim odsłonięte część ruin...

- Czyli, jeśli nasze miasto powstało w czasach Muribeki, a potem zostało opuszczone, to od co najmniej 350-400 lat zarasta dżunglą - dokończyłem. - Moglibyśmy je odszukać, gdybyśmy znaleźli się dokładnie w tym miejscu i wycięli krzaki. Można przecież przejść ścieżką przez środek osady i nawet nie zauważyć oplatanych roślinnością murów. A jeśli miasto jest starsze...

- To niezbyt pocieszające - westchnął nasz towarzysz. - Ale fotografia satelitarna pozwoli nam wyłapać szczegóły. Tam powinna być inna flora: skoro uprawiali ryż, to wokoło musiały być pola...

- Dawno zarośnięte przez las - wyjaśnił szef. - Widzisz, dżungla to dość elastyczny ekosystem. Łatwo jest ją wypalić i założyć plantacje. Ale jeśli człowiek przestanie uprawiać ziemię, las wraca na swoje miejsce i w ciągu kilku lat wszystko zarasta z powrotem.

- Właśnie - mruknąłem. - Przecież tyle się mówi o wycinaniu lasów w Amazonii. Czyżby w tym Mato Grosso nie było ludzkich osad?

- To akurat wyjątkowo trudny teren do kolonizacji - uśmiechnął się Michaił. - Tamtejsi Indianie są negatywnie nastawieni do białych. Już w czasach Fawcetta parokrotnie wybili do nogi oddziały żołnierzy, potem w latach trzydziestych XX wieku urządzili kilka powstań. Nadal uprawiają kanibalizm. Mapy terenu zrobiono za pomocą zdjęć satelitarnych. Na obrzeżach ci bardziej cywilizowani handlują z białymi, ale na swój teren ich nie wpuszczają. To chyba najdziksze i najmniej zbadane miejsce na naszej planecie.

- Cudownie - mruknął pan Tomasz. - A więc zagubione miasto, strzeżone przez hordy dzikich ludożerców... Wiesz co, Michaił, może poszukamy czegoś w Kosowie albo Czeczenii? Bliżej i, jak sądzę, bezpieczniej.

- Szefie - mitygowałem go - przecież na razie mamy sobie pooglądać fotografie lotnicze. I to w Sztokholmie. To chyba bezpieczna odległość...

Uśmiechnął się i kiwnął głową.

- Widzisz, Pawle, jakoś tak ostatnio się złożyło, że bez przerwy pakujemy się w kłopoty... - spojrzał znacząco na naszego gościa.

- Wróćmy do meritum - Michaił zmienił temat. - Czy zgadzają się panowie mi pomóc? W zamian oferuję przygody i udział w odkryciu zagubionego miasta.

- Czemu by nie? - mruknął pan Tomasz. - Pomożemy z przyjemnością. Powiedzmy przez tydzień. Obejrzymy fotografie satelitarne. Natomiast badanie weryfikacyjne w terenie... O tym zdecydujemy później.

ROZDZIAŁ DRUGI

DOM - TWIERDZA * SKARBIEC DEREKA TOMATOWA * FOTOGRAFIA SATELITARNA * WYPRAWA PUŁKOWNIKA FAWCETTA

 

Wysiedliśmy z taksówki. Zmrok pod Sztokholmem zapada zimą bardzo wcześnie. Za wysokim ogrodzeniem majaczyły czerwone ściany sporej willi. Śnieg pokrywał krzewy i dach grubą warstwą. Z domu do furtki prowadził wąski przekop.

- A więc jesteśmy - powiedział pan Tomasz. - Tu są, jak widać, jeszcze prawdziwe zimy.

Powietrze parzyło chłodem. Było co najmniej 20 stopni mrozu.

- Interesujące ogrodzenie - zauważyłem, naciskając dzwonek przy furtce.

- Co w nim widzisz takiego niezwykłego?

- Podmurówka ze zbrojonego żelbetu, sądząc po kolorze, to beton klasy 600, z portlandzkiego cementu. Wysokość i kąt nachylenia uniemożli...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin