Alistair MacLean - Athabaska.docx

(610 KB) Pobierz
Athabaska


Okładka


Alistair MacLean

Athabaska

Wstęp

Nie jest to opowieść o ropie naftowej, choć dotyczy ona ropy i sposobów wydobywania jej z ziemi, dlatego krótkie wyjaśnienie będzie być może interesujące i pomocne w lekturze.

Nikt dokładnie nie wie, czym jest ropa, a przede wszystkim w jaki sposób powstała. Książek technicznych i rozpraw na ten temat istnieje bez liku - świadom jestem, że nie znam nawet ich nikłej części - i w większości zgodne są one ze sobą, jak mnie zapewniono, z wyjątkiem zagadnienia, które wydaje się szczególnie interesujące, a mianowicie, w jaki sposób ropa naftowa stała się ropą. Okazuje się, że jest na ten temat tak wiele rozbieżnych teorii, jak na temat powstania życia na Ziemi. Wobec tych komplikacji rozsądny laik ucieka się do znacznych uproszczeń, co niniejszym czynię, nie mając innego wyjścia.

Do powstania ropy potrzebne były tylko dwa składniki: skały oraz niewiarygodna obfitość roślin i prymitywnych organizmów, od których roiło się w rzekach, jeziorach i morzach już zapewne miliardy lat temu, stąd określenie "paliwa kopalne".

Biblijne określenie skały jako opoki dziejów stało się źródłem błędnych interpretacji co do istoty i trwałości skał. Skała - tworzywo, z którego zbudowana jest skorupa ziemska - nie jest ani wieczna ani niezniszczalna. Przeciwnie, podlega ciągłym zmianom, ruchom i przemieszczeniom, a warto pamiętać, że kiedyś skał w ogóle nie było.

Nawet dzisiaj geologowie, geofizycy i astronomowie różnią się zasadniczo w poglądach na to, jak powstała Ziemia; częściowo zgadzają się co do tego, że pierwotnie była rozżarzonym gazem, po czym przeszła w stan ciekły, lecz ani jedno, ani drugie nie prowadziło do powstania czegokolwiek, w tym także skał. Dlatego też błędem jest sądzić, że skały były, są i zawsze będą, ale nie zajmujemy się tu ostateczną genezą skał, tylko skałami takimi, jakie są obecnie. Panuje powszechna opinia, że trudno jest zbadać proces ich przeobrażeń, ponieważ mniejsze zmiany mogły trwać przez dziesięć milionów lat, a większe sto milionów.

Skały są wciąż niszczone i odbudowywane. Głównym czynnikiem niszczycielskim jest pogoda, budującym - przyciąganie ziemskie.

Na skały oddziałuje pięć czynników pogodowych. Mróz i lód rozsadzają je. Unoszący się w powietrzu pył stopniowo je żłobi. Działanie mórz, zarówno przez stały ruch fal i pływów, jak i walenie ciężkich sztormowych fal, bezlitośnie niszczy linię brzegową. Niezwykle potężnym żywiołem niszczycielskim są rzeki - wystarczy spojrzeć na Wielki Kanion Kolorado, żeby docenić ich olbrzymią siłę. Natomiast skały, które unikną tych wszystkich wpływów, są przez nieskończenie długi czas spłukiwane przez opady.

Bez względu na przyczynę erozji, wynik jest ten sam: skała zostaje rozbita na najdrobniejsze składniki, czyli po prostu pył. Deszcz i topniejący śnieg zabierają ten pył do najmniejszych strumyków i najpotężniejszych rzek, które przenoszą go z kolei do jezior, mórz śródlądowych i przybrzeżnych stref oceanów. Ale pył, jakkolwiek drobny i sypki, jest i tak cięższy od wody, ilekroć więc woda się uspokaja, opada on stopniowo na dno nie tylko jezior i mórz, ale również wolno płynących w swoim dolnym biegu rzek, a także w głębi lądu - tam gdzie zdarzają się powodzie - jako ił.

I tak przez niewyobrażalnie długie okresy do mórz trafiają całe łańcuchy górskie, a w trakcie tego procesu, za sprawą przyciągania ziemskiego, tworzy się nowa skała. Pył gromadzi się na dnie, warstwa po warstwie, odkładając się na grubość kilku, kilkudziesięciu, a nawet kilkuset metrów. Warstwy najniższe, stopniowo prasowane przez stale rosnące ciśnienie z góry, zespalają się tworząc nową skałę.

Właśnie w trakcie tych pośrednich i ostatecznych procesów formowania się skał powstaje ropa. Jeziora i morza sprzed setek milionów lat kipiały od roślinności i najprymitywniejszych organizmów wodnych.

Ginąc, opadały one na dno jezior i mórz, gdzie stopniowo pokrywały je niezliczone warstwy pyłu, wodnych żyjątek i roślin, które powoli gromadziły się nad nimi. Upływ milionów lat i nieustannie zwiększające się ciśnienie z góry stopniowo przemieniały rozkładającą się roślinność i martwe organizmy wodne w ropę naftową.

Opisany tak prosto proces powstawania ropy wygląda sensownie.

Ale właśnie tu otwiera się pole dla niejasności i sporów. Warunki niezbędne do powstania ropy są znane, przyczyna tej metamorfozy - nie. W grę wchodzi prawdopodobnie jakiś katalizator, ale dotychczas go nie wyodrębniono. Pierwotnej, czysto syntetycznej ropy, w odróżnieniu od jej wtórnych syntetycznych odmian, takich jak te otrzymane z węgla, jeszcze nie wyprodukowano. Musimy więc pogodzić się z faktem, że ropa to ropa i że jest tam, gdzie jest - w warstwach skał znajdujących się w ściśle określonych punktach kuli ziemskiej, na miejscu dawnych mórz i jezior, z których część jest teraz lądem, a część leży głęboko pod terenami, które zagarnęły nowe oceany.

Gdyby Ziemia była nieruchoma, a ropa wymieszana z głęboko leżącymi warstwami skał, to nie dałoby się jej wydobyć na powierzchnię.

Ale nasza planeta jest ogromnie ruchliwa. Nie istnieje nic takiego jak stały kontynent, bezpiecznie przytwierdzony do jądra Ziemi. Kontynenty spoczywają na tak zwanych platformach tektonicznych, a te z kolei nie mając żadnego zakotwiczenia i steru unoszą się na powierzchni roztopionej magmy i mogą wędrować bez żadnego planu w dowolnym kierunku. Co też niewątpliwie robią - mają bowiem dużą skłonność do wpadania na siebie, ocierania się o siebie i nakładania się na siebie nawzajem w sposób niemożliwy do przewidzenia, swoją niestabilnością przypominając na ogół skały. A ponieważ to wpadanie na siebie i kolizje trwają dziesiątki czy setki milionów lat, nie są one dla nas oczywiste, chyba że w postaci trzęsień ziemi, które występują zazwyczaj wtedy, kiedy dwie platformy tektoniczne ścierają się ze sobą.

Zderzenie dwóch takich platform wytwarza niesłychane ciśnienie, z którego skutków dwa są dla nas szczególnie zajmujące. Przede wszystkim ogromne siły sprężające powodują wyciskanie ropy z warstw skalnych, w których jest ona osadzona, i rozpraszanie jej w kierunkach, na jakie pozwala ciśnienie - w górę, w dół i na boki. Po wtóre, zderzenie odkształca lub fałduje same warstwy skalne wierzchnie zostają wypchnięte w górę tworząc pasma górskie (ruch północnej części indyjskiej platformy tektonicznej stworzył Himalaje), a niższe odkształcają się i tworzą właściwie podziemne góry, fałdując leżące jedna na drugiej warstwy w potężne kopuły i łuki.

Teraz ważna staje się dla nas natura samych skał, o tyle, o ile dotyczy ona wydobycia ropy. Skały mogą być porowate i nieporowate; porowate - takie jak gips - przepuszczają ciecze takie jak ropa, podczas gdy nieporowate - takie jak granit - ich nie przepuszczają. W przypadku skały porowatej ropa naftowa, na którą działają wspomniane siły sprężające, przesącza się przez nią, aż wielokierunkowe ciśnienie osłabnie, i zatrzymuje się na powierzchni lub pod samą powierzchnią Ziemi.

W przypadku skały nieporowatej ropa zostaje uwięziona w kopule albo łuku i pomimo wielkiego parcia z dołu nie może się wydostać na boki ani w górę; musi pozostać tam, gdzie jest.

W drugim przypadku do wydobycia ropy stosuje się metody uważane za tradycyjne. Geologowie ustalają położenie kopuły i wierci się otwór. Jeśli szczęście w miarę im dopisze, trafiają na kopułę z ropą, a nie na litą skałę, i na tym kończą się ich kłopoty - potężne podziemne ciśnienie wypycha ropę prosto na powierzchnię.

Wydobycie ropy, która przesączyła się w górę przez porowatą skałę, przedstawia zgoła inny i znacznie poważniejszy problem, który rozwiązano dopiero w roku 1967. A i wtedy było to rozwiązanie tylko częściowe. Cała kwestia polega oczywiście na tym, że ta powierzchniowa przesączona ropa nie tworzy zbiorników naturalnych, ale jest ściśle złączona z obcymi substancjami, takimi jak piach i glina, od których musi być oddzielona i oczyszczona.

W rzeczywistości jest ona ciałem stałym i jako takie należy ją wykopywać. Mimo że ta zestalona ropa może leżeć na głębokości nawet 1800 metrów, wobec ograniczeń współczesnej wiedzy i techniki eksploatować ją można tylko do głębokości 65 metrów i tylko metodami górnictwa odkrywkowego. Tradycyjne metody górnicze - drążenie pionowych szybów i przebijanie chodników - całkowicie mijałyby się z celem, gdyż umożliwiłyby wydobycie mikroskopijnej cząstki surowca niezbędnego do uczynienia produkcji ropy opłacalną. Ostatnia z wybudowanych kopalń, którą uruchomiono latem 1978 roku, przerabia dziesięć tysięcy ton surowca na godzinę.

Dwa wyborne przykłady dwóch różnych metod wydobycia ropy można znaleźć na dalekim północnym zachodzie Ameryki Północnej.

Dobrym przykładem zastosowania tradycyjnej metody głębokich wierceń jest pole naftowe w zatoce Prudhoe nad brzegiem Morza Arktycznego na północy Alaski; jej nowoczesny odpowiednik, odkrywkowe kopalnictwo ropy, można znaleźć - w jedynym zresztą miejscu na świecie - wśród roponośnych piasków Athabaski.

Rozdział pierwszy

- Nie, to nie jest miejsce dla nas - oświadczył George Dermott.

Jego zwaliste cielsko drgnęło i odsunął się od stołu patrząc z niechęcią na resztki kilku ogromnych baranich kotletów. - Jim Brady oczekuje od swoich agentów terenowych, że będą szczupli w dobrej formie wysportowani. A my jesteśmy szczupli, w dobrej formie i wysportowani, jeszcze desery - przypomniał mu Donald Mackenzie. Tak jak Dermott, był potężnie zbudowanym, emanującym spokojem mężczyzną z ogorzałą twarzą o nieregularnych rysach, nieco większą i mniej spokojną niż twarz jego towarzysza. Często brano ich za parę byłych bokserów wagi ciężkiej. - Widzę tu babki, ciasteczka i szeroki wybór ciast - ciągnął. - Czytałeś ich broszurę na temat żywienia? Piszą w niej, że przeciętny człowiek potrzebuje w arktycznych warunkach pięć tysięcy kalorii dziennie. Ale my, George, nie zaliczamy się do przeciętnych. W krytycznych warunkach lepsze byłoby sześć tysięcy kalorii. A jeszcze bezpieczniej bliżej siedmiu. Zjesz deser czekoladowy z tłustą śmietaną?

- Szef wywiesił na ten temat informację na tablicy ogłoszeń dla personelu - rzekł z gorzką ironią Dermott. - Nie wiadomo, dlaczego w czarnych ramkach. W dodatku podpisaną.

- Zasłużeni agenci nie czytają tablic ogłoszeń - powiedział Mackenzie i wciągnął nosem powietrze. Wyprostował swoje sto pięć kilo żywej, wagi i ruszył zdecydowanym krokiem do lady z jedzeniem. Firma British Petroleum-Sohio bez wątpienia znakomicie dbała o swoich pracowników. Tu, w Prudhoe, w środku zimy, nad brzegiem Morza Arktycznego, w przestronnej, jasno oświetlonej i dobrze klimatyzowanej jadalni, której ściany w wielu pastelowych kolorach pokrywał deseń z pięcioramiennych gwiazd, utrzymywano za pomocą klimatyzowanego centralnego ogrzewania przyjemnie rześką temperaturę 22°C. Różnica pomiędzy temperaturą w jadalni a światem zewnętrznym wynosiła 58 stopni. Gama wspaniale przyrządzonych potraw była zdumiewająca.

- Nie głodzą się tutaj - powiedział Mackenzie, wróciwszy z dwiema porcjami deseru czekoladowego i dzbankiem gęstej śmietany. - Ciekawe, jak by na to zareagował któryś z dawnych alaskańskich osadników.

Na taki widok dawny poszukiwacz czy traper pomyślałby, że ma przywidzenia. Trudno nawet powiedzieć, co by go bardziej zaskoczy#o.

Oferowane tu potrawy byłyby mu w osiemdziesięciu procentach nie znane. A jeszcze bardziej zadziwiłby go dwunastometrowy basen i oszklony ogród z sosnami, brzozami, roślinami i mnóstwem kwiatów, który przytykał do jadalni.

- Bóg jeden wie, co by o tym pomyślał nasz stary - rzekł Dermott.

- Ale można o to spytać jego - dodał wskazując idącego w ich stronę mężczyznę. - Jakby żywcem wyjęty z kart powieści Londona.

- Chyba raczej Curwooda - zaoponował Mackenzie.

Przybysz z pewnością nie zaliczał się do elegantów. Ubrany był w filcowe buty, barchanowe spodnie i nieprawdopodobnie wypłowiałą kurtkę, do której dobrze pasowały wypłowiałe łaty na rękawach. Z szyi zwieszała mu się para rękawic z foczego futra, a w prawej ręce trzymał czapkę z szopów. W#osy miał długie, siwe, rozdzielone na środku głowy, nos lekko zakrzywiony, a jasnoniebieskie oczy obrzeżone głębokimi bruzdami kurzych łapek, które mogły być wynikiem zbyt długiego przebywania na słońcu, pośród śniegu albo też nadmiernego poczucia humoru. Resztę twarzy zakrywała mu wspaniała szpakowata broda i wąsy, a cały ten zarost obwiedziony był sopelkami lodu. Ze strojem tym nie współgrał żółty, twardy kask, kołyszący się w jego lewej ręce.

Przybysz zatrzymał się przy stole i z błysku jego białych zębów można się by#o domyślić, że się uśmiecha.

- Pan Dermott? Pan Mackenzie? - spytał i wyciągnął rękę. - Finlayson. John Finlayson - przedstawił się.

- Pan Finlayson. Z kierownictwa robót eksploatacyjnych - rzekł Dermott. _

- To ja jestem kierownikiem robót - odparł Finlayson z naciskiem.

Wysunął krzesło, usiadł i zdjął z brody kilka kryształków lodu. - Tak, tak, wiem. Trudno uwierzyć. - Znów się uśmiechnął i wskazał na swój ubiór. - Na ogół myślą, że jestem z tych, co jeżdżą na buforach.

Wiecie, włóczykijem z wagonu towarowego. Bóg jeden wie dlaczego.

Najbliższy tor kolejowy jest bardzo, bardzo daleko od zatoki Prudhoe.

To tak jak Tahiti i spódniczki z trawy. Zbliżenie z naturą. Zbyt wiele lat na Stoku Północnym. - Jego dziwny, urywany sposób wysławiania się sugerował wręcz, że jest osobą, której kontakty z cywilizacją są w najlepszym razie sporadyczne. - Niestety, nie mogłem zrobić tego osobiście. To znaczy, powitać panów. Pełna klapa.

- Pełna klapa? - spytał Mackenzie.

- Powitać na lotnisku. Były kłopoty z jednym z węzłów. Mamy je bez przerwy. Temperatury poniżej zera bardzo źle wpływają na budowę cząsteczek stali. Zaopiekowano się panami, mam nadzieję?

- Nie narzekamy - odparł z uśmiechem Dermott. - Szczerze mówiąc, nie trzeba się nami specjalnie zajmować. Tam jest lada z jedzeniem, a tu Mackenzie. Wodopój i wielbłąd. - Dermott pohamował się; zaczął mówić jak Finlayson. - No, ale jedna skarga może się znajdzie.

Zbyt wiele dań w obiadowym menu, za duże porcje. Figura mojego kolegi. . .

- Figura twojego kolegi sama o siebie dba - przerwał mu spokojnie Mackenzie. - Za to ja mam naprawdę na co się poskarżyć, panie Finlayson.

- Wyobrażam sobie - powiedział Finlayson; zęby mu znów błysnęły i wstał. - Wysłuchajmy tego w moim biurze. To tylko kilka kroków stąd. - Przeszedł przez jadalnię, za drzwiami zatrzymał się i wskazał inne drzwi na lewo. - Sterownia centralna. Serce zatoki Prudhoe, a przynajmniej jej zachodniej części. Całkowicie skomputeryzowane urządzenie do automatycznego sterowania i kontrolowania eksploatacji złoża.

- Przedsiębiorczy chłopak z torbą granatów mógłby się tu nieźle zabawić - powiedział Dermott.

- Pięć sekund i unieruchomiłby całe pole naftowe. Przyjechaliście tu, panowie, aż z Houston tylko po to, żeby mnie rozweselić. Tędy - powiedział Finlayson.

Wprowadził ich przez drzwi na korytarz, a potem przez drugie, wewnętrzne, do małego biura. Biurka, krzesła i szafy były bez wyjątku pomalowane na szaro, jak na okręcie wojennym. Zaprosił ich gestem, żeby usiedli, i uśmiechnął się do Mackenziego.

- Posiłek bez wina jest jak dzień bez słońca, jak powiadają Francuzi - rzekł.

- Właśnie, ten teksaski kurz zalega w gardle jak żaden inny. Woda go nie bierze - powiedział Mackenzie.

Finlayson zamaszystym ruchem wskazał okno.

- Te duże urządzenia wiertnicze są piekielnie drogie i piekielnie trudne do obsługi - powiedział. - Ciemno jak oko wykol, powiedzmy 40° poniżej zera, a człowiek zmęczony; tu człowiek zawsze jest zmęczony. Proszę pamiętać, że pracujemy po dwanaście godzin dziennie, siedem dni w tygodniu. Wystarczy dodać do tego parę szklaneczek szkockiej i sprzęt wartości kilku milionów dolarów można spisać na straty. Albo uszkodzić rurociąg. Albo zabić się. Albo, co najgorsze, zabić kilku kolegów. Dawniej, w czasach prohibicji, było z tym stosunkowo łatwo - beczka przemycona z Kanady, dżin z małych statków, tysiące nielegalnych bimbrowni. Na Stoku Północnym jest całkiem inaczej - schwytają cię na szmuglowaniu łyżeczki trunku i gotowe, żadnych dyskusji, żadnych odwołań. Wynocha. Ale nie ma z tym najmniejszego problemu, nikt nie będzie ryzykował ośmiuset dolarów tygodniowo dla whisky wartej dziesięć centów.

- Kiedy odlatuje następny samolot do Anchorage? - spytał Mackenzie.

Finlayson uśmiechnął się.

- Jeszcze nie wszystko stracone, panie Mackenzie - odparł.

Otworzył kluczem szafkę z aktami, wyjął butelkę szkockiej, dwie szklaneczki i nalał do nich hojnie. - Witajcie na Stoku Północnym, panowie.

- Stanęli mi przed oczami podróżni, którzy ugrzęźli w zadymce śnieżnej w Alpach, i bernardyn brnący ku nim z tradycyjnym środkiem wzmacniającym. Pan nie pije?

- Ależ piję. Raz na pięć tygodni, kiedy jadę do rodziny do Anchorage. Ta whisky jest wyłącznie dla ważnych gości. To określenie chyba stosuje się do panów? - spytał Finlayson, w zamyśleniu zgarniając z brody lód. - Chociaż prawdę mówiąc dowiedziałem się o istnieniu waszej firmy zaledwie kilka dni temu.

"Jesteśmy jako te pustynne róże, które pączkują i kwitną nie widziane przez nikogo". Mogłem coś przekręcić, ale to z pustynią akurat się zgadza. Właśnie tam spędzamy większość czasu - powiedział Mackenzie i skinął głową w stronę okna. - Pustynia to nie musi być piasek. A te okolice można chyba nazywać arktyczną pustynią.

- Podzielam pańskie zdanie. Ale co panowie robicie na tych pustyniach? Czym się zajmujecie?

- Zajmujemy? - powiedział Dermott, zastanawiając się nad pytaniem. - Może to dziwne, ale moim zdaniem zajmujemy się doprowadzaniem do bankructwa naszego zacnego pracodawcy, Jima Brady'ego.

- Jima?! Myślałem, że jego imię zaczyna się na A.

- Jego matka była Angielką. Ochrzciła go Algernon. Pan by się z tym pogodził? Wszyscy znają go jako Jima. Tak czy owak, w całym świecie tylko trzej ludzie znają się cośkolwiek na gaszeniu pożarów pól naftowych, zwłaszcza pożarów wytryskowych, a wszyscy trzej mieszkają w Teksasie. Jim Brady jest jednym z tych trzech.

Powszechnie sądzi się, że są tylko trzy przyczyny takich pożarów: samorzutne zapalenie, które nie powinno się zdarzać, ale się zdarza, czynnik ludzki, czyli zwykła nieostrożność, i awaria urządzeń. Po dwudziestu pięciu latach pracy w tej branży Brady stwierdził, że w grę wchodzi jeszcze czwarty, groźniejszy element, który z grubsza daje się zakwalifikować jako sabotaż przemysłowy.

- A kto podjąłby się sabotażu? Z jakich pobudek?

- Możemy wykluczyć najbardziej oczywistą: rywalizację pomiędzy wielkimi towarzystwami naftowymi, bo jej po prostu nie ma. Opinia o ich morderczej rywalizacji istnieje tylko w prasie sensacyjnej i wśród co bardziej tępych czytelników. Nawet kompletny laik uczestniczący w zamkniętym zebraniu potentatów naftowych w Waszyngtonie zakarbuje sobie sens wyrażenia "dwie głowy z jedną tylko myślą, dwa serca bijące jak jedno". Oczywiście pomnożone przez dwadzieścia. Niech Erron podniesie cenę benzyny o pens, to Gulf, Shell, British Petroleum.

Elf, Agip i cała reszta zrobią jutro to samo. Albo weźmy zatokę Prudhoe.

Z całą pewnością jest ona klasycznym przykładem współpracy - masa towarzystw pracuje w ścisłej przyjaźni dla wspólnych korzyści wszystkich zainteresowanych, a w istocie dla korzyści wszystkich towarzystw naftowych. Stan Alaska i wszyscy jego obywatele mogą na to patrzeć całkiem inaczej i mniej przychylnie.

Tak więc wykluczamy rywalizację w interesach. Pozostaje zatem inna potęga, mianowicie władza. Międzynarodowa gra sił politycznych. Powiedzmy, że państwo r może poważnie osłabić wrogie państwo Y hamując jego dochody z ropy naftowej. Ten scenariusz jest oczywisty. Następnie mamy politykę wewnętrzną. Przypuśćmy, że niezadowolone elementy w jakimś bogatym w ropę państwie dyktatorskim widzą w niej środek do wyrażenia swojego niezadowolenia wobec reżimu, który chciwie zagarnia bezprawnie zdobyte zyski albo rozdziela jakąś część nadwyżek swoim krewnym i znajomym, pilnując przy tym, żeby chłopstwo pozostawało w stanie całkowicie średniowiecznego ubóstwa. Głód to bardzo dobry motyw, w takim układzie jest miejsce na osobistą zemstę, wyrównanie starych porachunków, pozbycie się zadawnionych uraz.

Trzeba też pamiętać o piromanach, którzy widzą w ropie śmiesznie łatwy cel ataku i źródło efektownych płomieni. Krótko mówiąc, jest to miejsce praktycznie na wszystko, a im bardziej jakaś możliwość jest dziwaczna i niewyobrażalna, tym pewniej się zdarzy. Służę przykładem.

Dermott skinął głową w stronę Mackenziego.

- Donald i ja właśnie wróciliśmy znad Zatoki Perskiej. Tamtejszą straż przemysłową i policję zaskoczyła seria małych pożarów ropy - małych z nazwy, bo straty wyniosły dwa miliony dolarów. Niewątpliwie robota podpalacza. Wyśledziliśmy go, zatrzymaliśmy i ukaraliśmy. Daliśmy mu łuk i strzały.

Finlayson spojrzał na nich tak, jakby wypita przez nich whisky zbyt szybko uderzyła im do głów.

-Był to jedenastoletni syn brytyjskiego konsula. Miał webleya, potężny pistolet pneumatyczny. Producent wytwarza do niego amunicję - pusty, wklęsły śrut. Nie produkuje śrutu z hartowanej stali, który uderzając w żelazo krzesze iskrę. Chłopak był jednakże obficie zaopatrywany w taki śrut przez miejscowego arabskiego chłopca, który miał taki sam pistolet, i używał tego nielegalnego śrutu do polowań na pustynną zwierzynę. Tak się składa, że ojciec arabskiego chłopca, książę z królewskiego rodu, był właścicielem pola naftowego, o którym mowa. Teraz strzały małego Anglika mają gumowe końcówki.

- jestem pewien, że kryje się w tym jakiś morał.

- O tak, płynie z tego nauka, że to, co niemożliwe do przewidzenia, jest zawsze obecne. Nasza sekcja do spraw sabotażu przemysłowego - tak ją nazywał Jim Brady - powstała sześć lat temu. Składa się z czternastu osób. Z początku była to wyłącznie agencja detektywistyczna. jechaliśmy na miejsce po dokonaniu przestępstwa i ugaszeniu pożaru - często robił to sam Jim - i staraliśmy się wykryć, kto to zrobił, dlaczego i w jaki sposób. Szczerze mówiąc, nie mieliśmy wielkich sukcesów - zazwyczaj była to już musztarda po obiedzie.

Obecnie kładziemy nacisk na co innego, na profilaktykę - maksymalne zabezpieczenie zarówno maszyn, jak ludzi. Zapotrzebowanie na tego typu usługi jest ogromne - spośród wszystkich przedsięwzięć Jima my jesteśmy w tej chwili najrentowniejsi. Jak dotychczas. Czopowanie tryskających szybów, gaszenie pożarów to dziecinna igraszka, wybaczy pan to wyrażenie, w porównaniu z naszą pracą. Zapotrzebowanie na nasze usługi jest takie, że moglibyśmy potroić naszą sekcję, a i tak nie podołalibyśmy wszystkim zamówieniom.

- No to dlaczego tego nie zrobicie? To znaczy nie potroicie?

- Chodzi o wyszkoloną kadrę - odparł Mackenzie. - Po prostu jej nie ma. A ściślej, brakuje doświadczonych agentów i na dobrą sprawę prawie nie ma odpowiednich kandydatów nadających się do wyszkolenia w tym fachu. Trudno znaleźć człowieka, który miałby wszystkie niezbędne dane. Trzeba mieć dociekliwy umysł - co z kolei opiera się na wrodzonym instynkcie dedukcji - i geny Sherlocka Holmesa, można powiedzieć. Albo się to ma, albo nie - tego się nie nabędzie. Do tego fachu trzeba mieć oko i nos, niemal obsesję na punkcie bezpieczeństwa, a to zdobywa się tylko dzięki praktyce w terenie. Niezbędna jest doskonała znajomość światowego przemysłu naftowego, ale przede wszystkim trzeba być nafciarzem.

- A panowie jesteście nafciarzami - rzekł Finlayson. Było to stwierdzenie, a nie pytanie.

- Od chwili podjęcia pracy. Obaj kierowaliśmy produkcją ropy - powiedział Dermott.

- Skoro jest taki popyt na wasze usługi, to czemu zawdzięczamy, że my wyskoczyliśmy na czoło kolejki?

- O ile nam wiadomo, jest to pierwszy przypadek, żeby towarzystwo naftowe zawiadomiono o planowanym sabotażu - odparł Dermott.

- Dla nas jest to pierwsza prawdziwa okazja, żeby wypróbować naszą profilaktykę. Dziwi nas tylko jedno, panie Finlayson. Twierdzi pan, że usłyszał pan o nas dopiero kilka dni temu. Kto więc nas tutaj ściągnął?

Bo o wszystkim dowiedzieliśmy się trzy dni temu, kiedy wróciliśmy ze Środkowego Wschodu. Pierwszego dnia odpoczywaliśmy, drugiego studiowaliśmy instalacje i stopień zabezpieczenia rurociągu na Alasce...

- Studiowaliście? Czyżby te informacje nie były tajne?

- Mogliśmy je zamówić zaraz po otrzymaniu waszej prośby o pomoc.

Nie musieliśmy tego robić - wyjaśnił cierpliwie Dermott. - Informacje te nie są tajne, panie Finlayson. Są własnością publiczną. Wielkie towarzystwa są w takich sprawach niewiarygodnie nieostrożne. Niezależnie od tego, czy podejmują bezwzględne środki ostrożności dla uspokojenia opinii publicznej, czy dla własnej reklamy, nie tylko publikują mnóstwo informacji o własnych poczynaniach, ale wręcz zalewają nimi społeczeństwo. Informacje te pojawiają się oczywiście w różnych pozornie nie związanych ze sobą porcjach, ale nawet średnio inteligentny gość potrafiłby je zebrać do kupy.

Nie twierdzę, że duże firmy, jak Alyeska, która wybudowała wasz rurociąg, mają sobie wiele do wyrzucenia. Pod względem niedyskrecji do pięt nie dorastają mistrzowi wszechczasów, rządowi Stanów Zjednoczonych. Weźmy klasyczny przykład z odtajnieniem tajemnicy bomby atomowej. Kiedy Rosjanie wyprodukowali bombę, rząd pomyślał, że nie ma sensu utrzymywać jej konstrukcji w tajemnicy, i zdradził wszystko. Chce pan wiedzieć, jak wyprodukować bombę atomową?

Wystarczy przesłać drobną kwotę do komisji energii atomowej w Waszyngtonie, a w zamian otrzyma pan pocztą niezbędne informacje.

To, że mogą być one wykorzystane przez Amerykanów przeciwko Amerykanom, najwyraźniej nie powstało w głowach niedosiężnych umysłów z Kapitolu i Pentagonu, które chyba uważały, że amerykański świat przestępczy masowo i dobrowolnie przejdzie na emeryturę w dniu odtajnienia tych informacji.

Finlayson podniósł rękę w obronnym geście.

- Dość. Wystarczy - powiedział. - Doceniam to, że nie spenetrowaliście panowie zatoki Prudhoe z pomocą batalionu szpiegów. Odpowiedź jest prosta. Kiedy otrzymałem ten nieprzyjemny list - przysłano go do mnie, a nie do dyrekcji w Anchorage - odbyłem rozmowę z dyrektorem naczelnym rurociągu. Zgodziliśmy się, że jest to prawie na pewno głupi żart. Muszę jednak z przykrością powiedzieć, że wielu mieszkańców Alaski nie jest nastawionych do nas najżyczliwiej. Zgodziliśmy się też, że jeśli w grę nie wchodzi żart, to w takim razie coś naprawdę poważnego. Tacy jak my, chociaż zajmują wysokie stanowiska w swoich specjalnościach, nie podejmują ostatecznych decyzji w sprawach bezpieczeństwa i przyszłości dziesięciomiliardowej inwestycji. Dlatego zawiadomiliśmy grube ryby. Zlecenie dla was wyszło z Londynu. Dopiero później się zreflektowali i poinformowali mnie o swojej decyzji.

- Dyrekcje dyrekcjami - powiedział Dermott. - Ma pan tutaj ten list z pogróżkami?

Finlayson wydobył z szuflady kartkę papieru i podał mu ją nad biurkiem.

"Drogi panie Finlayson" - odczytał Dermott. - Zaczyna się grzecznie. "Zawiadamiam pana, że w najbliższym czasie czeka pana mały przeciek ropy. Zapewniam, że nieduży, ale wystarczający, żeby pana przekonać, iż potrafimy wstrzymać przepływ ropy, kiedy i gdzie chcemy. Proszę zawiadomić ARCO".

Dermott podał list Mackenziemu.

- Naturalnie nie podpisany - rzekł. - Żadnych żądań. Jeżeli jest autentyczny, to został obliczony na podłamanie ofiary przed wystąpieniem z wielką groźbą i wygórowanymi żądaniami, które nastąpią. jeśli pan woli, obliczony na zachwianie waszego morale, na to, żeby padł na was blady strach.

Finlayson siedział zapatrzony w przestrzeń.

- Może nawet już mu się udało - powiedział.

- Zawiadomił pan ARCO?

- Tak. Pole naftowe jest podzielone na dwie mniej więcej równe części. My eksploatujemy część zachodnią. ARCO - Atlantic Richfield, Erron i kilka mniejszych przedsiębiorstw - wschodnią.

- Jak to przyjęli?

- Tak jak ja. Liczą na najlepsze, szykują się na najgorsze.

- A pański szef straży przemysłowej jak to przyjął?

- Ze skrajnym pesymizmem. W końcu to jego zmartwienie. Na jego miejscu czułbym się tak samo. Nie ma wątpliwości, że groźba jest prawdziwa.

-Ja też - przyznał Dermott. - List przyszedł w kopercie? O, dziękuję. - Odczytał adres. - "Pan John Finlayson, inż., członek korespondent Stowarzyszenia Inżynierów Górników". Nie tylko zadbali o konwenanse, ale i starannie odrobili lekcję na pański temat. "British Petroleum-Sohio, zatoka Prudhoe, Alaska". Stempel Edmonton, w stanie Alberta. To panu coś mówi?

- Nic a nic. Nie mam tam ani przyjaciół, ani krewnych, ani żadnych kontaktów zawodowych.

- A co na to pański szef straży przemysłowej?

- To samo co ja. Nic.

- Jak on się nazywa?

- Bronowski. Sam Bronowski.

- Możemy z nim porozmawiać?

-Niestety, musicie panowie zaczekać. Jest w Fairbanks. Wróci wieczorem, jeżeli pogoda się utrzyma. Wszystko zależy od widoczności.

- Teraz jest sezon burz śnieżnych?

- Nie mamy tu takiego. Na Stoku Północnym są bardzo małe opady, w ciągu zimy może piętnaście centymetrów. Postrachem są tu silne wiatry.

Zwiewają pokrywę śnieżną, tak że na wysokości kilkunastu metrów nad ziemią nie widać kompletnie nic. Parę lat temu, tuż przed Bożym Narodzeniem, próbował wylądować w tych warunkach hercules, normalnie najbezpieczniejszy z samolotów. Nie udało mu się. Z czteroosobowej załogi dwóch zginęło. Od tego czasu piloci schytrzyli się - skoro hercules się rozbił, to może każdy samolot. Te silne wiatry i powierzchniowe burze śnieżne, jakie wywołują - śnieg potrafi pędzić z prędkością stu dziesięciu kilometrów na godzinę - są naszą zmorą. Właśnie dlatego sterownia stoi na dwumetrowyc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin