Arkadiusz Niemirski - Pan Samochodzik i zakładnicy.docx

(545 KB) Pobierz
Pan Samochodzik i zakładnicy


Okładka


Arkadiusz Niemirski

Pan Samochodzik i zakładnicy

ROZDZIAŁ PIERWSZY

O NOWEJ MISJI · SPACER PO GREENWICH VILLAGE · MARUDNA NATURA MAGISTRA PIETRASIA · CZY U NAS JEST TANIEJ? · ZOSTAJĘ DZIWAKIEM · HISTORIA TEDA BENETTONA · KOLEKCJA WARTA MILIONY · ODBIERAM WEHIKUŁ · PAN ZDZISIEK, GREENPOINT I WHISKY · WEHIKUŁ NIE WZBUDZA ZAUFANIA · WYJAZD · KTO JEDZIE ZA NAMI BIAŁYM DODGE'M?

 

Kolacja w Polskim Instytucie Naukowym na Manhattanie upłynęła w milej atmosferze. Powspominaliśmy ostatnią wizytę w Stanach Zjednoczonych, podczas której razem z panem Tomaszem przemierzyliśmy całą Amerykę w celu odzyskania cennej kolekcji obrazów polskiego hrabiego, w szczegółach opowiedziałem o smutnych losach wehikułu podarowanego nam wtedy przez biznesmena Paradaja, na koniec zaś omówiliśmy detale związane z jutrzejszym wyjazdem do Tarrytown. Ta wizyta nie była żadną detektywistyczną misją, jakich najczęściej podejmował się nasz departament w ostatnich latach. Zjawiłem się tutaj w charakterze konsultanta polonijnych placówek naukowych - Polskiego Instytutu Naukowego oraz Instytutu im. Józefa Piłsudskiego. Towarzyszył mi w tej podróży magister Jan Pietraś z gabinetu ministra, wysłany przez samą szefową - kierownik delegacji. Członkiem tej dwuosobowej delegacji zostałem z konieczności, pan Tomasz bowiem z uwagi na chorobę lokomocyjną nie mógł polecieć, więc zjawiłem się tutaj na cały tydzień w jego zastępstwie. W rachubę wchodziła jeszcze podróż statkiem, z tym, że rejs w jedną stronę trwałby dłuższy niż cały pobyt na ziemi amerykańskiej i dlatego szef bez namysłu zdecydował, że polecę za niego.

- Musisz uczyć się dyplomacji - powiedział z ulgą Pan Samochodzik w naszym biurze na Krakowskim Przedmieściu. - Praca w naszym departamencie to nie tylko wyjazdy w teren, poszukiwanie skarbów i zagadki historyczne. To także spotkania z ważnymi dla polskiej kultury ludźmi, rozmowy, znajomości. Poza tym na wyjazdach masz okazję podszkolić swój angielski.

- Pewnie żałuje pan, że nie może polecieć? - zapytałem.

- Gdyby nie ten mój lęk wysokości - rozłożył bezradnie ręce, jakby chciał wyrazić żal. - Trudno się mówi. Skorzystasz ty! Mamy początek września, więc twój pobyt w Nowym Jorku zbiegnie się z targami książki. Może nawet kupisz mi coś specjalnego?

Tak tylko gadał. Wiedziałem, że podobnie do mnie nie znosił wszelkich spotkań, bankietów i konferencji i nie zależało mu na wyjeździe do Stanów Zjednoczonych. Oczywiście przejmował się misją, bo miała ona wielkie znaczenie dla kultury polskiej, lecz wolał wysłać tam mnie.

Kolacja w Polskim Instytucie Naukowym skończyła się po dwudziestej pierwszej. Prosto z odnowionej pięciokondygnacyjnej siedziby instytutu - mieszczącej się przy 30 ulicy i 3 alei - udaliśmy się do metra i wysiedliśmy na skraju Washington Square w okazałej dzielnicy Greenwich Village. Nasz hotel mieścił się po stronie zachodniej za 7 aleją przy Hudson Street, więc mogliśmy odbyć spacer po ciepłym i rozświetlonym tysiącem neonów Manhattanie, nad którym wyścieliło się gwiazdami nocne niebo. Wieczorem Manhattan prezentował się inaczej niż za dnia. Inna sprawa, że Greenwich Village to dzielnica bardzo przypominająca Londyn, okolice parku mają zaś specyficzny klimat akademicki z uwagi na sąsiedztwo New York University. „Wioska” ma w ogóle pogmatwaną sieć ulic, która odzwierciedla dawne granice między domostwami, a nawet korytami strumieni. Stąd bowiem uciekli z miasta ludzie przed epidemią żółtej febry, a miało to miejsce w 1822 roku. W żaden sposób nie dało się później dopasować tej skomplikowanej sieci ulic do regularnego planu miasta przypominającego „ szachownicę” .

Był miły majowy wieczór. Nie spieszyło się nikomu, choć myślami byłem już przy jutrzejszym wyjeździe. Magister Pietraś - mężczyzna czterdziestoletni, korpulentnej budowy ciała, łysiejący na czubku głowy - w padł jednak w nastrój daleki od turystycznego błogostanu. Zaraz po wyjściu z instytutu stal się markotny. Nade wszystko kolega Pietraś czuł się przytłoczony wielkością Nowego Jorku. Była to jego pierwsza wizyta za oceanem, więc swoją frustrację starał się zastąpić postawą na „nie”. Nie podobały mu się wieżowce, przeszkadzał hałas ulicy i setki sklepów, denerwowali ludzie - szczególnie ekscentrycznie nosząca się i zachowujące młodzież - zapach ulicy, a najmniejszy papierek leżący na chodniku wywoływał w nim odrazę i bunt. Nie żebym ja sam przepadał za wielkim miastami - traktowałem wizytę jako swego rodzaju egzotyczne doświadczenie - lecz po pierwsze, śmieci na ulicy było tutaj mniej niż w Warszawie, po drugie, hałas nie wydał się zanadto dokuczliwy. Może podczas pierwszej wizyty kilka lat temu odczuwałem swego rodzaju lęk przed wielkością tego miasta, teraz jednak byłem już „uodporniony". Rzeczywiście Nowy Jork to nie była Warszawa, choć kilka podobieństw zawsze by się znalazło. Zarówno u nas, jak i tu - ulice w godzinach szczytu tonęły w korkach, chodnikami przemierzały tłumy spieszących się ludzi i... to wszystko! W tym mieście wszystko bowiem wydawało się dziesięć razy większe, począwszy od cen, a skończywszy na budynkach. Wystarczy dodać, że nasz Pałac Kultury i Nauki utonąłby w gąszczu tutejszych drapaczy chmur, stałby się jednym ze średnich obiektów tej słynnej dzielnicy. Trudno byłoby go zauważyć. Tylko z cenami to chyba przesadziłem w tej dziedzinie dorównywaliśmy Amerykanom, a nawet czasami ich przewyższaliśmy!

- Panie Pawle - zaczął magister - czy zdążymy rano obejrzeć jeszcze te dwa wieżowce, które zniszczyli terroryści?

- „ Bliźniaków” już nie obejrzymy - bąknąłem. - Tylko miejsce w którym kiedyś stały.

- Niewłaściwie się wyraziłem. Oczywiście, że chodziło mi o miejsce.

- Niestety, o siódmej rano jadę na lotnisko odebrać wehikuł. Pewnie zajmie mi to ze trzy godziny, więc z powrotem będę na jedenastą, dwunastą. W tym czasie może pan pojechać metrem na Lower Manhattan. W cieniu drapaczy chmur znajdzie pan wiele zabytków. Tam właśnie na rodził się Nowy Jork. To stara historia, sięgająca 1626 roku. Na końcu Wall Street znajdzie pan piękny neogotycki Trinity Church.

- Na co mi kościoły w Nowym Jorku? - żachnął się. - Kościołów mam dużo w Polsce. W Ameryce chcę zobaczyć drapacze chmur.

- Wśród nich znajdzie pan także „zabytki”. Trinity Building to „gotycki” wieżowiec z początku XX wieku. Bardziej na południe od kościoła wznosi się Irving Trust Company z 1932 roku. Zresztą nazwa Wall Street pochodzi od dawnej palisady, która broniła ludzi przed Indianami. Ów obronny mur nie zdołał uchronić osady - wówczas nazywanej Nowym Amsterdamem - przed inwazją Anglików w 1664 roku. Ich rządy przyjęto z ulgą, gdyż ówczesny gubernator Peter Stuyvesant rządził twardą ręką. Aha, osadę nazwano Nowy Jork.

Nie odpowiedział. Wiedziałem, że Pietraś chciał zwiedzić miasto, szczególnie miejsca znane z telewizji, a ja idealnie nadawałem się do roli przewodnika z racji mojego wykształcenia i wcześniejszego pobytu w tej metropolii. Mój program wszelkich wyjazdów służbowych i prywatnych opierał się na sprawdzonym haśle: „minimum snu, maksimum zwiedzania”. Jednakże jutro czekał mnie odbiór wehikułu, nasz ministerialny pojazd wyleciał bowiem z Warszawy z lekkim opóźnieniem, wieczornym lotem. Obawiałem się, że wzbudzi on w amerykańskich celnikach ciekawość i dokładnie go sobie obejrzą, czy aby nie jest to nowa terrorystyczna zabawka. Pocieszałem się faktem, że Polska była sojusznikiem Stanów Zjednoczonych w operacji wojskowej w Iraku i potraktują dziwne auto z Polski łagodnie i nie rozbiorą go na części.

Ruszyliśmy uroczą i spokojną uliczką wzdłuż szeregu kamieniczek z zadbanymi podwórkami. Atmosferę cyganerii podsycała tutaj nie tylko nietypowa zabudowa, lecz także odgłosy prostopadłej, większej ulicy, której fragment pojawił się u wylotu. Mijając licznych przechodniów - teraz łażących z większym luzem niż za dnia - podziwialiśmy wystawy otwartych do późna sklepów i bawiących się gości licznych barów i kafejek. W pewnym momencie magister Pietraś zatrzymał się przed wejściem do włoskiej restauracji i zerknął do karty dań ustawionej na wymyślnym, drewnianym stojaku.

- Pan zobaczy, jaka tu drożyzna - kiwał głową z niedowierzaniem. - Zwykły makaron z kawałkiem mięsa kosztuje piętnaście dolarów.

- To i tak niedrogo. Z tym, że musi pan jeszcze doliczyć kilka dolarów na napój i skromny napiwek. Jak nic, dwadzieścia dolców za osobę.

- U nas taniej - pocieszył się.

- To fakt. Mniej więcej trzy razy. Tylko, że zarabiamy dziesięć razy mniej. Niech pan zauważy, jaką tanią mają benzynę. Tańsza od naszej ropy. Średnio litr amerykańskiej benzyny kupi pan za pięćdziesiąt centów. Niech pan zanotuje dla potomnych, że to dane z roku 2003.

Magister Pietraś nie skomentował mojej lekko uszczypliwej uwagi. Ruszył dalej, wzruszywszy ramionami. Nie podobał mi się jego krytykancki ton, zaprogramowany pesymizm i agresywny stosunek do wszystkiego co inne. Nie umiał być turystą, a jego styl bycia trochę mnie przerażał. Widać należał on do tego typu turystów, którzy będąc w Polsce krytykują ją głośno, bawiąc zaś za granicą wychwalają ją bez opamiętania. Wyznawał dziwaczny światopogląd, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.

Z drugiej strony - Nowy Jork w jakimś sensie go fascynował, bo przecież wyzwalał w nim tak silne - mimo że negatywne - emocje. Jeszcze na lotnisku Okęcie, później w samolocie, magister był niekwestionowanym kierownikiem naszej delegacji, często mnie pouczał, jednak już na lotnisku J.F. Kennedy'ego stracił właściwy sobie rezon mentora. Owa urzędnicza charyzma ulotniła się z niego jak powietrze z przekłutego balonika. Magister Pietraś był tutaj bardziej sobą niż w Warszawie - tam, siadając codziennie za biurkiem przybierał rutynową pozę ważniaka. Stojąc na 3 alei przed stalową fasadą wieżowca Mobil Building wydawał się on nieobecny, obojętny, lecz wiedziałem, że usilnie maskuje strach przed ogromem miasta i walczy ze swoimi słabościami i uprzedzeniami.

Tym chętniej odgrywałem przy nim rolę obieżyświata, mając cichą satysfakcję ze swojej wyższości przynajmniej w tej materii.

- Może napijemy się jeszcze przed snem kawy? - zaproponowałem na skrzyżowaniu opodal naszego hotelu. - Nie chce mi się iść do łóżka. Jest jeszcze wcześnie. Zapraszam do jakiejś kafejki.

- Nie za drogo wyjdzie? - skrzywiła się z niesmakiem pucołowata twarz magistra oświetlona pulsującą z pobliskiego neonu czerwienią i błękitem. - Akurat wziąłem ze sobą grzałkę i słoik kawy. Zaparzymy sobie w pokoju. Taniej wyjdzie.

- Ależ ja stawiam. Raz się żyje, magistrze! Niech pan zobaczy, o tej porze nikt tutaj nie idzie spać.

Weszliśmy do sympatycznej kawiarni, w której leciał dyskretnie nastawiony jazz, a jej wnętrze tonęło w mętnej, kawiarnianej poświacie zbudowanej z ciepłych, brązowych barw światła. Z trudem znaleźliśmy wolny stolik. Zamówiłem kawę u czarnoskórej kelnerki.

- Może ma pan chęć na drinka? - zaproponowałem.

- Nie, dziękuję - odparł i zrobił niewyraźną minę. - W pokoju hotelowym mam jedną butelkę czystej. Wziąłem na wszelki wypadek. W Ameryce piją drinki, a to szalenie niezdrowo. Mieszają z colą albo innymi świństwami, zresztą kolorowa wódka obciąża niepotrzebnie wątrobę.

- Nie pijam wódki. Czasami zadowolę się czerwonym winem do posiłku. W upał małym piwem czeskim. Mój szef bardzo rzadko częstuje mnie kieliszeczkiem koniaku. Czyni to wyłącznie na moje imieniny.

- Pan Tomasz? - zainteresował się. - To podobno niezgorszy dziwak.

- Takie chodzą plotki.

- Podobno i pan ma zadatki na niezłego dziwaka... - urwał nagle.

- Tak mówią? - udałem zaskoczenie.

- No wie pan: z kim się zadajesz, takim się stajesz. Coś w tym jest. Jest pan wciąż kawalerem, tak jak on. Ciągle zajmujecie się jakimiś tajemniczymi i podejrzanymi sprawami. Ależ się dobraliście. I ten wasz pojazd! Jakiś zwariowany milioner podarował złom na kółkach, który ministerstwo musi utrzymywać.

- O nie - zaprotestowałem. - Wszystkie naprawy i przeglądy są opłacane z funduszu, jaki milioner zostawił po śmierci. Transport wehikułu do Ameryki również nie obciąży ministerstwa, a jedynie konto nieżyjącego już kolekcjonera.

- Po co nam jakiś wehikuł? - zaperzył się. - Przecież moglibyśmy zabrać się samochodem delegacji Polskiego Instytutu Naukowego.

- Lubię niezależność - odpowiedziałem. - Dzięki wehikułowi będę mógł pojechać w każde dowolnie wybrane przez siebie miejsce. Jak wspominałem panu w samolocie, zamierzam napisać reportaż o polskich śladach w rejonie rzeki Hudson. Pewien magazyn podróżniczy jest zainteresowany moim pomysłem, ministerstwo dało mi poza tym zielone światło ze specjalnych funduszy. Zrobię zdjęcia, popytam, odwiedzę biblioteki, muzea. W zamku Tarrytown zabawimy dwie doby, potem mamy kilka dni na zwiedzanie stanu Nowy Jork. Chciałbym odwiedzić Saratogę, West Point, Yonkers, miejsca, w których przebywał Tadeusz Kościuszko i w których znajdziemy jego pomniki. Jak pan wie, Kościuszko brał aktywny udział w fortyfikacji tej ważnej ze strategicznego punktu widzenia rzeki. Ślady jego pobytu na ziemi amerykańskiej sięgają dalej na północ, aż do Ticonterogi.

- Myślałem, że zobaczę Nowy Jork - jęknął.

- Nie mogę panu tego zabronić, magistrze. Nie musi pan korzystać z mojej oferty i może pan zwiedzać Nowy Jork. Tutaj pan się nie zgubi. Jest metro, są autobusy, a na upartego można zwiedzić Manhattan na piechotę. Kiedy byłem tu pierwszy raz, mieszkałem opodal siedziby Polskiego Instytutu Naukowego i rano pieszo udawałem się do Central Parku pobiegać.

- Pan zwariował? Mam biegać po Nowym Jorku?! To niepoważne. Urzędnik ministerstwa zabawiający się w sportowca podczas delegacji. O, nie! To skandal. Muzeum? Proszę bardzo. Wystawa? Czemu nie! Ale wygłupy nie są w moim stylu. Jestem poważnym człowiekiem.

- Jak pan woli - wzruszyłem obojętnie ramionami. - Decyzja należy do pana. Ja zamierzam odwiedzić miejsca, w których Kościuszko zostawił po sobie trwały ślad. Stan Nowy Jork jest wielki, ciągnie się aż po wodospad Niagara na północy przy granicy z Kanadą, więc będę w ciągłym ruchu. Chciałbym też odwiedzić Albany, stolicę stanu, bo nie każdy wie, że Nowy Jork nie jest stolicą stanu Nowy Jork.

- Nie jest?

- Nie. Lecz jest stolicą świata. Jeśli chce pan zwiedzać Nowy Jork, nie ma sprawy. Spotkamy się na lotnisku w niedzielę.

- We dwójkę raźniej - sapnął. - Pan zna dobrze angielski...

-A pan to nie? Przecież podobno posługuje się pan angielskim swobodnie w mowie i piśmie.

Nie podjął wątku, co kazało sądzić, że z jego angielskim nie wszystko było w porządku. Pewnie znał język słabo, może biernie, lecz wpisał co innego, aby pojechać na tydzień do Ameryki. W kolejce czekało wielu urzędników świetnie znających język angielski.

Wreszcie kelnerka przyniosła kawę. Do sąsiedniego stolika dosiadła się dziewczyna z dwoma osobnikami. Mieszając cukier, zauważyłem, że przygląda mi się uważnie. Wnet podchwyciłem jej wzrok, pomimo panującego mroku. Trwało to sekundę. Była to ładna brunetka w wieku dwudziestu kilku lat, niewykluczone że studentka, gdyż miała na nosie druciane okulary i bystry wzrok. Wyglądała mi na tak zwaną intelektualistkę. Jej skórzana kurtka i kusa spódniczka wybitnie podkreślały „akademickość”. Nie widziałem twarzy jej dwóch towarzyszy, gdyż siedzieli odwróceni do mnie plecami, ale wydali mi się osobnikami w jej wieku.

- Może porozmawiamy o celu naszej delegacji? - zaproponował magister.

- Wałkowaliśmy to podczas spotkania w Polskim Instytucie Naukowym.

- Niby tak, ale więcej było uprzejmości, żartów niż merytorycznej dyskusji.

Pijąc kawę, powróciliśmy do celu naszej podróży do Nowego Jorku. Historia ta nie miała żadnego sensacyjnego posmaku, nic z tych rzeczy! Wreszcie mogłem odpocząć od fascynujących i mrożących krew w żyłach przygód. O tym, że miało być inaczej, miałem przekonać się już niebawem. Lecz wtedy, w owej knajpce na obrzeżach Greenwich Village, nie przeczuwałem niczego złego.

Bogaty Teksańczyk polskiego pochodzenia, Ted Benetton, właściciel roponośnych pól w Teksasie, umierając w podeszłym wieku zostawił dziwny testament. Majątek zapisał młodszemu synowi, kolekcję obrazów zaś - muzeom. Ted Benetton nie był wielkim kolekcjonerem, choć szczycił się posiadaniem mało znanego dzieła van Gogha i kilku innych znanych malarzy, a także kilku płócien polskich artystów! Nas interesowały te drugie, bogaty Teksańczyk bowiem zamierzał je wspaniałomyślnie podarować narodowi polskiemu.

Ted Benetton urodził się w Teksasie pod innym nazwiskiem, a jego rodzina pochodziła ze środkowego Teksasu. Dzieje tej rodziny sięgały XIX wieku. W latach czterdziestych tegoż stulecia osadzono Komanczów w rezerwatach i znikły niewolnicze plantacje bawełny. Rolnictwo stało się wówczas filarem gospodarki. Na terenach zielonej i żyznej Wyżyny Edwardsa pozostały skupiska Europejczyków (głównie Niemców i Skandynawów), między innymi Polaków. Rodzina Teda żyła w okolicach Dallas. Po maturze powędrował on na zachód stanu i osiedlił się na spalonej słońcem pustyni, gdzie udało mu się ożywić jedno z licznych tam ghost towns - opustoszałych miast, ślad po dawnych osadnikach z okresu gorączki naftowej. Ostatecznie Ted Benetton kupił wielkie połacie ziemi niedaleko El Paso. W wyniku kilku dobrze przeprowadzonych inwestycji i łutu szczęścia, „niesforny Ted” , jak go czasem nazywano, w wieku trzydziestu lat stał się właścicielem zasobnych w miedź pól w okolicy Odessy - miasta oddalonego od El Paso na wschód o 100 mil. Pogłoski mówiły, że zdobył je nie do końca uczciwie, a mianowicie przyczyniając się do śmierci swojego wspólnika, który miał być faktycznym właścicielem ziemi. Benettonowi niczego nie udowodniono, w Ameryce liczą się bowiem dowody, a nie pomówienia. Zresztą sam Benetton zbywał niewybrednymi żartami tego typu posądzenia. O jego potędze świadczyła nie tylko dobrze prosperująca huta miedzi, lecz także plany wybudowania na przyległych terenach czwartej elektrowni atomowej w Teksasie, mającej konkurować z samymi South Texas Project i Comanche Peak.

Osoba tego biznesmena wiązała się także pośrednio z miasteczkiem Tarrytown pod Nowym Jorkiem, do którego się wybieraliśmy. Matka Teda Benettona pochodziła z rodziny dawnych niemieckich osadników, którzy przez ponad sto lat mieszkali w Tarrytown. Dlatego to właśnie miasto główny spadkobierca, syn Paul, wybrał jako miejsce uroczystego spotkania w drodze do Nowego Jorku.

Z niezrozumiałych dla rodziny powodów - o czym rozpisywała się lokalna prasa, a ostatnio nawet „New York Times” - Ted Benetton postanowił przekazać swoją kolekcję obrazów różnym organizacjom, co spotkało się ze wspaniałomyślnym zrozumieniem ze strony rodziny Paula. Mniej zachwycony był starszy syn Ronald, pozostający z ojcem w konflikcie od dawien dawna.

A Paul powtarzał na konferencjach prasowych:

- Taka była wola ojca. Różnie się układało między nami w przeszłości, ojciec zostawił mi jednak w spadku nieruchomości i pola naftowe. Nie mogę narzekać. Jeśli chciał, aby obrazy wisiały w muzeach, tak się stanie!

W kolekcji „Teksańczyka” znalazły się dziewiętnastowieczne obrazy europejskich malarzy, w tym kilka płócien polskich twórców okresu międzywojennego, dzieła uznane za zaginione w czasie drugiej wojny światowej lub po prostu nieznane. Były to: zaginiony obraz Ludomira Sleńdzińskiego, autoportret Stanisława Szukalskiego oraz akwarela Alfreda Kamienobrodzkiego. Artyści owi nie zaznali może takiej sławy jak współcześni im Wyspiański, Witkacy czy Żmurko, jednakże ich dzieła stanowiły i wciąż stanowią skarb narodowej kultury. Może oprócz Szukalskiego, który cieszył się pewną sławą w Ameryce jako rzeźbiarz! Mało kto wie, że był ojcem chrzestnym znanego aktora Leonarda DiCaprio. Jakim jednak cudem trafiły w ręce Benettona te dzieła, nie wiedział tego nikt. Jak i tego, że Szukalski sięgnął po farby i pędzel! Pewien sprawny amerykański reporter dopatrywał się związków Benettona z polskim rzeźbiarzem, który jeszcze przed drugą wojną światową osiągnął w Chicago sukces. A z tym miastem był związany interesami w latach trzydziestych XX wieku Ted Benetton. Szukalski po wojnie znowu utrzymywał kontakty z Ameryką, na starość osiadł nawet w Kalifornii i tamże zmarł w 1989 roku. Lecz nic nie było wiadomo o kontaktach zmarłego rzeźbiarza z Benettonem. A może nikt jeszcze takowych nie zbadał? Jakimże zatem cudem Szukalski miałby posiadać polskie obrazy uznane za zaginione, które następnie zasiliły kolekcję Teda Benettona? Nie wiadomo. Wydaje się to wyssaną z palca dziennikarską bajeczkę, nic poza tym.

Na drugi dzień pojechałem na lotnisko odebrać wehikuł, a w tym czasie Pietraś samotnie zwiedzał miasto. Ku mojemu zaskoczeniu odprawa celna i załatwianie formalności papierkowych w odpowiednim urzędzie trwały zaledwie trzy godziny. Moja znajomość języka angielskiego okazała się nieocenionym atutem, lecz przede wszystkim pomocny okazał się plik dokumentów urzędowych. Puszczono mnie, nie czyniąc żadnych problemów, lecz wiedziałem, że wehikuł został całkowicie prześwietlony i zbadany przez służby celne. Kiedy zabierałem pojazd z lotniskowego parkingu, nic w nim nie brakowało, nawet laptop był w tym samym miejscu co zawsze.

Z lotniska porozumiałem się telefonicznie z magistrem Pietrasiem, który, o dziwo, zmienił plany na dzisiejsze przedpołudnie. Odwiedził on bowiem kuzyna od lat mieszkającego na Greenpoincie, dzielnicy zwanej „Little Poland” , leżącej w obrębie rozległego Brooklynu. O trzynastej jechałem już wehikułem ulicami tej dzielnicy ku najwyżej położonemu na północy Greenpointowi. Mieszkanie kuzyna Pietrasia mieściło się opodal McCarren Park, lecz miałem ich zastać w pubie na Manhattan Avenue.

Jadąc we wskazane miejsce, z satysfakcją odnotowałem, że mój pojazd robi wrażenie nawet na nowojorczykach, a tutaj, jak wiadomo, trudno wprawić w zdumienie kogokolwiek. Diabli wiedzą, co sobie o mnie pomyśleli mieszkańcy tej metropolii - że jestem ekscentrykiem? E, raczej zwyczajnym biedakiem, którego nie stać na normalny pojazd.

Nic to - pomyślałem - ważne, że zaistniałem tutaj” .

Z Manhattan Ave. - stojąc twarzą ku północnemu zachodowi - był dobry widok na środkowy Manhattan po drugiej stronie East River. O ileż ładniejszy widok rozciągał się z tego miejsca. Po drugiej stronie, na wyspie niski Brooklyn nie mógł chyba nikogo zaczarować. Manhattańczycy byli ubożsi o ten niesamowity pejzaż ciągnącego się przez osiem kilometrów „ lasu” z betonu i stali. Teraz te niesamowite strzeliste budowle mieniły się w majowym słońcu gamą złocistych, srebrnych i platynowych błysków, iskrzyły niczym sznur pereł albo wysadzany diamentami naszyjnik. Żyjąc w tej najwyższej na świecie „dżungli” nie widziało się tego cudu architektury tak dobrze, jak właśnie stąd - z Brooklynu. Kto miał zatem lepiej? Przeciętny Manhattańczyk czy pospolity Brooklyńczyk?

W dobrym nastroju stawiłem się w umówionym miejscu na spotkanie z magistrem Pietrasiem. Polski pub znalazłem bez trudu, gorzej było z miejscem do parkowania. Pół godziny upłynęło, zanim wcisnąłem się między auta na równoległej Eckford Street. Na Manhattanie było jeszcze gorzej z parkowaniem.

Pietraś był w znakomitym nastroju. Jego chudy, pięćdziesięcioletni kuzyn, Zdzisław Mazur, zaprosił go bowiem na drinka, a zatem obaj panowie raczyli się od pewnego czasu whisky z colą. Jak mi powiedzieli, była to ich druga szklaneczka, ale patrząc na magistra, na jego wesołe oczy i spocone oblicze (pomimo działającej bez szwanku klimatyzacji), powinienem chyba podwoić liczbę kolejek.

Mój widok wpędził magistra w jeszcze większy entuzjazm. Po krótkiej prezentacji i odmowie wypicia, opowiedziałem w skrócie przebieg odprawy celnej na lotnisku.

Potem zaczął mówić magister:

- Jak pan pojechał na lotnisko, pozwiedzałem sobie trochę Greenwich Village, potem wsiadłem do metra i zjawiłem się na Greenpoincie. Ile można łazić po Manhattanie! Jak już byłem tutaj, zadzwoniłem z automatu do Zdzisia i ten wyszedł po mnie.

- Ale zrobiłeś mi niespodziankę! - śmiał się pan Mazur. - Ha, ha! Dzisiaj akurat mam wolne, bo robię na dwie zmiany. Szczęście... normalny fart. Na pewno pan się nie napije? Ja stawiam.

- Niestety - rozłożyłem wymownie ręce - ale muszę jeszcze dzisiaj dotrzeć do Tarrytown. To znaczy: musimy. Ja i kolega Pietraś. Razem.

- Pan się nie martwi taki głupstwami Zawiozę was moim trzyletnim dodge'm - zapewnił mnie pan Mazur. - Spokojnie, nich pan strzeli sobie jednego, młodzieńcze.

Pan Zdzisław w dalszym ciągu deklarował chęć zawiezienia nas do Tarrytown w stanie upojenia alkoholowego! Na to nigdy bym nie pozwolił.

- Zawiozę was i już! - nadawał. - Tarrytown nie ucieknie.

- Nie powinno. Lecz tak się składa, że jesteśmy na delegacji. Dzisiaj musimy stawić się na uroczystej kolacji.

- No to zdąży pan wytrzeźwieć do wieczora - i ręką zrobił ruch w stronę barmana. - Kelner! Jedną whisky, proszę!

Stanowczo odmówiłem i stanąłem obok speszonego przebiegiem rozmowy kolegi Pietrasia.

- Wykluczone, panie Zdzisławie - zaprotestowałem. - Chciałbym jeszcze zrobić serię zdjęć nad rzeką Hudson. Poza tym musimy przygotować się do wspomnianego spotkania. To nie jest zwykła kolacja.

- Wiem, wiem - kiwał głową rodak. - Przyjechaliście po malowidła, Janek mi mówił. Pięknie... Ważna sprawa... służbowa... narodowa... Nie namawiam w takim razie... Zaraz ! Janek zdradził mi, że przywiózł pan z Polski dziwny rzęch, to znaczy chciałem powiedzieć cudaczny samochód wykonany z blachy, taki ręcznie klepany... no wie pan, handmade. Czy to prawda, że zrobiono go z puszek po wojskowych konserwach?

- Nie - zaprzeczyłem. - A skąd panu przyszło do głowy, że to jest wielka konserwa na kółkach?

Nie odpowiedział wprost, ale zerknął bezradnie na Pietrasia. Ten chrząknął i spuścił wzrok.

- Nieważne - machnął ręką. - Ale czy nie boi się pan, że złapie was policja? Albo że rozkraczycie się w terenie i doprowadzicie do bankructwa ministerstwo płacąc tutejszej pomocy drogowej?

- Ależ to bardzo dobry pojazd - odpowiedziałem spokojnie. - Sprawdzał go dobry mechanik. Nazywam ten pojazd wehikułem.

- Zwał jak zwał, ale trzeba uważać.

- Ano trzeba - westchnął magister.

I spojrzał na zegarek, udając zdziwienie.

- O Boże, jak późno!

Rzeczywiście, spieszyło nam się. Pan Zdzisław nie nalegał już na wypicie drinka, ale odprowadził nas na Eckford Street - chciał bowiem na własne oczy zobaczyć zachwalany przeze mnie wehikuł, który w oczach magistra Pietrasia uchodził za konserwę na kółkach.

Przypomnę, że wehikuł był pięciometrowej długości cygarem, trochę przypominającym owada bez skrzydeł, któremu zamiast odnóży wstawiono solidnie ogumione koła. Ciemnozielona karoseria po rajdowym samochodzie terenowym - wyklepana niestarannie i ręcznie - ukrywała pod maską silnik 550-konnego astona martina vantage. Dzięki temu mój pojazd osiągał prędkość do 280 kilometrów na godzinę. Był darem starego kolekcjonera, któremu mój szef, pan Tomasz, pomógł kiedyś odnaleźć cenną kolekcję obrazów. Nieżyjący już dzisiaj darczyńca płacił za nas wszelkie podatki i rachunki za naprawy, zgodnie ze specjalną klauzulą spadkową. Wehikuł posiadał wreszcie z tyłu wysuwaną za pomocą specjalnego guzika na masce rozdzielczej śrubę umożliwiającą pływanie po wodzie. Jednakże jego widok przeważnie nie napawał gapiów szczególnym entuzjazmem, co było zasługą źle wyklepanej karoserii i jej kształtu. Dla mnie jednak był to pojazd, bez którego nie wyobrażałem sobie żadnej misji. Ba - mojej pracy!

- Co to za cudaczna maszyna? - stanął jak wryty na widok wehikułu pan Mazur. - Przepuścili pana na granicy? Nie wzięli tej skorupy za terrorystyczny wóz bojowy?

- Ano nie - odparłem. - Może dlatego, że to nie jest wóz bojowy. To szybki i dobry samochód. Może nie jest piękny, ale ma wiele zalet.

- Może jednak zawiozę was moim trzyletnim dodge'm? - zaproponował nieśmiało. - To znakomity samochód.

- Właśnie! - poparł go magister.

- Wehikuł też jest niczego sobie - poklepałem maskę swojej maszyny.

- Okej, jeźdźcie ostrożnie.

Magister nic nie mówił, poprzednia radość istnienia zamieniła się w depresję. Był to zapewne skutek zmiany czasu, co i działania samego alkoholu, który zawsze na początku daje nam złudzenie euforii, potem powoduje lekkie przygnębienie. Poza tym nie wiedział on chyba, jakim pojazdem przyszło mu podróżować. Wiedział na temat wehikułu tylko tyle, ile wiedzieli pozostali pracownicy Ministerstwa Kultury i Sztuki. Czyli - nie za wiele. Panowała bowiem w naszej instytucji legenda, że mój szef, pan Tomasz, miał słabość do dziwnych, brzydkich pojazdów. No i ładnych kobiet.

Opuszczając Greenpoint, widziałem jeszcze we wstecznym lusterku, jak pan Mazur odprowadzał nas niespokojnym wzrokiem, a następnie zapobiegawczo się przeżegnał. Uśmiechnąłem się pod nosem na reakcję tego skądinąd sympatycznego człowieka.

Po krótkiej wizycie w hotelu, z którego zabraliśmy swoje manele, skierowaliśmy się na Henry Hudson Pkwy (Parkway), drogę, która ciągnęła się na północ od Manhattanu aż do Van Cortland Park, towarzysząc niemal na całej swojej długości rzece Hudson. Rozlegle i tłuste od słońca Yonkers - miejscowość leżącą już poza granicami Nowego Jorku - osiągnęliśmy po godzinie męczącej jazdy.

Zmęczenie coraz bardziej dawało mi się we znaki, gdyż wehikuł nie posiadał klimatyzacji. Magister Pietraś z początku śledził każdy mój ruch kierownicą, jakby pojazd miał się rozlecieć na kolejnym zakręcie. Potem dał spokój, widząc, że nic nam nie grozi. W trosce o jego stan ducha zwolniłem.

Nie pamiętam dokładnie tego miejsca, ale było to na trasie Saw Mill River Pkwy, gdzieś na wysokości Greenburgha, za północnym skrajem cmentarza Mount Hope. Otóż, zauważyłem jadący za nami w odległości stu jardów samochód - biały pickup.

Był to dodge. Od razu przypomniałem sobie rodaka z Greenpointu.

- Czy pański przyjaciel Zdzisław Mazur nie jeździ przypadkiem białym dodge'm? - zapytałem lekko sennego Pietrasia.

- Nie wiem, naprawdę me wiem.

- Ale to pickup?

- Tego też nie wiem. Czemu pan pyta?

Lekko przyhamowałem, powodując, że jadący do tej pory z jednakową prędkością sznur samochodów zwolnił. Ten manewr zaniepokoił przede wszystkim mojego pasażera.

- Zaczyna się psuć? Ten pański wehikuł? Zwalnia...

- To ja zwalniam. Chcę zobaczyć, kto za nami jedzie.

- Nie rozumiem? A kto ma jechać?

Biały dodge zwolnił wraz z innymi samochodami. Mój manewr okazał się niewypałem. Nie udało się dostrzec siedzącego za jego kierownicą właściciela. W ostrym słońcu nie widziałem nawet jego sylwetki. Nie mogłem też zrozumieć, czemu niby znajomy kolegi Pietrasia miałby za nami jechać? To absurd. W Ameryce jeżdżą miliony dodge'ów. Tak więc, dlaczego ów biały pickup tak mnie zaniepokoił?

Otóż, widziałem go jadącego za nami już w Yonkers. W tym miejscu należy wam się krótkie wyjaśnienie. W mojej pracy detektywa na ministerialnym garnuszku często sam śledziłem osoby podejrzane o handel dziełami sztuki, nierzadko jednak i sam bywałem przez różne podejrzane typy śledzony. Miałem więc wyostrzony zmył obserwacji. Poza tym w t...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin