Mytting Lars - Hekne 02 - Tkanina z Hekne.pdf

(2672 KB) Pobierz
A nie masz nic zakrytego, co by się wyjawić nie miało, ani tajemnego, czego by się nie
dowiedziano, abowiem coście w ciemnościach mówili, na świetle mówić będą.
Ewangelia według Świętego Łukasza
Gdzieś na tkaninie z Hekne widać też twoją twarz.
Astrid Hekne
Opowieść zapomniana
1611–1613
Ostrze przez karły wykute
Laugen zamarzła na całej swojej długości, saniami jechało się wygodnie, więc podróż z Butangen
do Dovre zajęła Eirikowi Hekne i jego córkom zaledwie trzy dni. Był rok 1611, dolinę przecinały tylko
nieliczne ubite drogi, ale lód skuwający rzekę czynił z przepraw saniami wycieczki przyjemne i często
wesołe. Napotkani w śnieżnej zadymce ludzie sądzili, że pod skórą z rena siostry tulą się do siebie dla
zachowania ciepła, ale gdy robili postój, by dać wytchnienie koniom, dziewczęta nie wysiadały z sań,
zaś gdy je pytano, ile mają lat, odpowiadały, że przyszły na świat w roku 1595, tyle że Halfrid latem,
a Gunhild bliżej Bożego Narodzenia. Zostawiali ciekawskich z wyrazem zaskoczenia na twarzach
i ruszali dalej, a gdy odjechali na tyle daleko, by nikt ich nie mógł usłyszeć, całą trójką wybuchali
śmiechem. Chichot bliźniaczek pobrzmiewał dźwiękiem podwójnym, był jak dzwon o płaszczu
z wesołości i o sercu wykutym ze smutku, dwoisty niczym wszystko inne w ich życiu, lecz nie tak gorzki
jak krótkie parsknięcia w chwilach, gdy jedna z sióstr miała na coś ochotę, a druga jej mówiła, by sobie
po to poszła.
Pędzili konie dalej na północ i pod wieczór zatrzymali się niedaleko Sel, w gospodarstwie
prowadzonym przez znajomych. Wtedy dopiero dziewczęta wygramoliły się z sań i na ziemi stanęły
równocześnie cztery stopy. W pierwszej kolejności wygładziły fartuch, tak szeroki, że obie opasywał
w talii, następnie zaś pokuśtykały do drewnianego domu, w którym czekało na nie szerokie łóżko.
Następnego dnia wstali równo ze słońcem, które zniknęło, gdy dojechali do wąskiej doliny
Rosten, gdzie wszystko leżało spowite cieniem, a skalne ściany były tak niepokojące i nieprzyjazne, że
musiał je wykuć w chwili wściekłości jakiś głęboko upokorzony olbrzym. Słoneczne promienie nie
sięgały dna doliny i mówiło się, że letni dzień w Rosten nigdy nie jest cieplejszy od chłodnego
październikowego poranka oraz że żyją tam jedynie istoty, które albo nie potrzebują światła, albo się go
lękają. Góry wpadały tu prosto do rzek, które nigdy nie zamarzały i wypełniały koryto białą pianą. Eirik
prowadził konie stromą ścieżką w górę, przez głęboki śnieg, pomiędzy głazami, które kiedyś stoczyły
się z wysoka. Ojciec, zwierzęta, córki i sanie – wszystko było białe od szronu, bo zamarzały na nich
kropelki wzburzonej wody, a rzeka szumiała tak głośno, że nic nie było słychać i nic nie trzeba było
mówić, bo ludzie w Rosten zadawali sobie tylko jedno pytanie: kiedy wreszcie z Rosten wyjadą?
Wkrótce jednak krajobraz się przed nimi otworzył, słońce wróciło na niebo, a konie i ludzie
poczuli się raźniej, bo w końcu dotarli do drewnianych zabudowań majątku Lie, gdzie przyjęła ich ciotka
dziewcząt. Kobieta ta była obecna przy nieznośnie długim, trudnym porodzie w Butangen, który
skończył się tak, że jej siostra umarła, a baby zleciały się do izby, by zobaczyć ten dziw wijący się
w matczynej krwi Astrid Hekne Starszej: dwie dziewczynki zrośnięte biodrami.
Dziewczynki te skończyły teraz lat szesnaście i miały zamieszkać w drewnianej chacie na
wzgórzach nad Lie, w odpowiedniej odległości od ludzi, przy drodze, którą jeździło niewielu. Chata
została świeżo pobudowana z myślą właśnie o nich, ściany z bali były równe i szczelne, ładnie od środka
ociosane, jaśniejące świeżością i pachnące sosną. Jedna izba do spania i jedna do pracy. Dziewczęta
oporządziły się, żartując przy tym jak zawsze. Gdy Halfrid poprosiła Gunhild, by dorzuciła do ognia
drewna, siostra jej powiedziała: „Dobrze, ale ty idź za to po wodę”.
Już od najwcześniejszego dzieciństwa bliźniaczki zaskakiwały i radowały cały ród Hekne swoimi
pięknymi tkaninami. Ale w Butangen i okolicznych wioskach najwyżej ceniono użyteczność i proste
wzory, zaś Eirik chciał wdrożyć córki w liczącą setki lat kunsztowną sztukę, którą – z tego, co słyszał –
uprawiano dalej na północ. Mieszkając u ciotki, dziewczęta mogły poznać najstarsze mistrzynie
z Bøverdalen, Lesja i leżących pomiędzy nimi osad. Mamroczące, skrupulatne, zgięte wpół i często
opryskliwe kobiety, strażniczki wielu setek lat dziedziczonej z pokolenia na pokolenie wiedzy o wełnie,
barwnikach roślinnych i wzorach nazywanych na cześć chmur i błyskawic, tkanych w sposób, którego
nie dało się wyjaśnić słowem mówionym ani zapisać literami, a którego można się było nauczyć, tylko
siedząc blisko mistrzyni przez wiele tygodni, patrząc i powtarzając jej ruchy.
Wiele kobiet zamieszkujących północne rejony Gudbrandsdalen uprawiało, nie zdając sobie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin