Antologia - Geniusze fantastyki.docx

(1306 KB) Pobierz
Geniusze fantastyki


Okładka


Antologia SF

Geniusze fantastyki

Krótka przedmowa

Antologia, którą macie przed sobą jest prezentem autorów dla Was, Drodzy Czytelnicy, i dla nas (wydawnictwa Genius Creations) z okazji drugich urodzin. O projekcie, choć teoretycznie nic w Genius Creations nie ma prawa się dziać bez mojej zgody, usłyszałem, kiedy antologia była już gotowa. Całość w tajemnicy przygotował Dawid „Fenrir” Wiktorski. To jego ciężkiej pracy i determinacji zawdzięczamy ten wyjątkowy zbiór opowiadań.

Jestem szczerze wzruszony takim dowodem sympatii Autorów, których cenię i szanuję nie tylko za dorobek twórczy. Pragnę im w tym miejscu jeszcze raz serdecznie podziękować.

Uwierzcie mi, nie wiem, co znajdę na kolejnych stronach. Dla Was i dla mnie, tutaj zaczyna się wspaniałą przygoda. Nie traćmy więc czasu! Ruszajmy!

Marcin A. Dobkowski

W tym szaleństwie jest metoda

Nie jesteśmy megalomanami – od tej uwagi powinienem chyba rozpocząć przedmowę do całego projektu. Tytuł antologii nawiązuje wprost do nazwy naszego wydawnictwa.

Początkowo zbiór miał być „tylko” niewielkim prezentem dla czytelników z okazji drugich urodzin naszej oficyny. Dwieście, może trzysta stron, bo i skąd wziąć więcej opowiadań? Myliłem się, i to bardzo – nasi (i nie tylko) autorzy pokazali, że naprawdę można na nich polegać. Efektem są „Geniusze fantastyki”, najobszerniejsza antologia tego typu, jaka kiedykolwiek pojawiła się w polskiej sieci. 28 twórców, 64 opowiadania, około dwa i pół miliona znaków – te liczby robią naprawdę wielkie wrażenie. I mówię to jako osoba, która przez ostatnie trzy miesiące koordynowała całością, i powinna już teoretycznie przywyknąć.

Mam nadzieję, że „Geniusze fantastyki” was zainteresują – każdy z autorów porusza wiele tematów, wątków i motywów, na dodatek w niepowtarzalny sposób. Są tu zawarte historie poważne, jak i groteskowe; te z gatunku fantasy, jak i rozgrywające się w przestrzeni kosmicznej; krótkie i długie. Wybór jest ogromny.

Dwa lata funkcjonowania na rynku wydawniczym to, wbrew pozorom, długi czas. Na tyle długi, że można poświęcić kilka minut na refleksję nad kierunkiem, który obraliśmy i postępami w tworzeniu Genius Creations.

Te dwa lata to prawdziwy kalejdoskop. Były momenty bardzo trudne, ale były też takie chwile, gdy nasze starania przynosiły wyraźny efekt, a czytelnicy doceniali nasze książki i inicjatywy. Oby antologia, jako jedna z takich inicjatyw, także zasłużyła na Wasze uznanie.

Kto przyczynił się do powstania tej antologii? Wiele osób. Przede wszystkim składam serdeczne podziękowania autorom, którzy zgodzili się udostępnić swoje teksty, a potem współpracować przy ich odświeżaniu i poprawianiu. Współpraca z wami była prawdziwą przyjemnością i cieszę się, że wszyscy potraktowaliście projekt poważnie.

Przede wszystkim jednak gorące podziękowania należą się Marcinowi Dobkowskiemu, twórcy Genius Creations.

Cóż zatem rzec więcej? Pozostaje mi już tylko życzyć przyjemnej, satysfakcjonującej lektury.

Dawid „Fenrir” Wiktorski

Pierwsze zdanie – Michał Chmielewski

Miałem pomysł na historię. Oryginalny, najlepszy, na jaki dotychczas wpadłem. Po prostu genialny. Co prawda z poprzednimi było podobnie – prędzej czy później okazywało się, że genialne na pewno nie są, do najlepszych też nie należą, daleko im też do oryginalności.

Lecz nie potrafiłem wymyślić pierwszego zdania.

Mijały dni, historia grzała się na palniku mojej wyobraźni, dopracowywałem szczegóły, detale bohaterów, by uczynić ich jeszcze bardziej realnymi. Robiłem notatki, pisałem na fiszkach, ale wciąż nie mogłem ułożyć pierwszego zdania. Nic nie pasowało, nic nie oddawało tego, co chciałem przekazać.

To miała być powieść katastroficzna, o ludziach walczących o przeżycie, o tragedii na światową skalę.

Tylko to pierwsze zdanie...

Zacząłem chodzić na spacery, każdego dnia coraz bardziej sfrustrowany. Zabierałem ze sobą laptopa i siadałem na trawie, oczekując na inspirację niesioną wiatrem, ten chwilowy przebłysk geniuszu – tylko na kilka słów. Potem pójdzie z górki – powtarzałem sobie. Wszystko rozplanowałem, każdy dialog, każdą akcję. Głęboko wierzyłem, że ta historia skradnie serce jakiemuś redaktorowi, ten zaniesie ją do szefa wydawnictwa i oznajmi z wypiekami na twarzy, że dawno nie czytał czegoś równie wspaniałego.

Mało tego! Liczyłem, że powieść zyska nie tylko przychylność wydawnictwa, ale i czytelników – tak polskich, jak i zagranicznych. Marzyłem o głośnym debiucie, o wywiadach i spotkaniach autorskich, na które brakuje miejsc; pragnąłem wystąpić w telewizji śniadaniowej, opowiadać przed kamerami jak wpadłem na pomysł napisania tak wspaniałej i przerażającej historii. Czekałem na wywiady dla zagranicznych serwisów, intratne kontrakty, wyczekiwałem zachwytów jak w przypadku skandynawskich kryminałów.

Byłem gotów.

Niestety, wszystko to kryło się za pierwszym zdaniem, którego wciąż nie mogłem dostrzec.

Rwałem włosy z głowy, kląłem, piłem, paliłem, odchodziłem od zmysłów; aż dziw, że na moim czole nie rosił się krwawy pot. Wszędzie zapisywałem zdania, które przychodziły mi do głowy – na biletach, rachunkach, chusteczkach higienicznych, na dłoniach – i przyglądałem im się z rosnącą frustracją. Czułem się jak naukowiec, który jest o krok od rozwiązania.

Pierwsze zdanie ustawia całą powieść – wierzyłem w to równie mocno, jak nie wierzyłem w Boga i życie pozagrobowe. Ale to już wkrótce miało się zmienić.

Odwiedził mnie Diabeł.

 

* * *

Wtedy oczywiście nie wierzyłem. Siedziałem w kuchni przy stole, ćmiąc papierosa.

Za oknem panowała późna noc, w okna stukał gęsty deszcz. Przy komputerze leżało kilka wydrukowanych kartek – wszystkie zapełnione pierwszymi zdaniami.

Pomyślałem, że w zamian za pierwsze zdanie oddałbym duszę Szatanowi. I właśnie wtedy zapukał do drzwi.

Otworzyłem. Miał pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt lat i wyglądał na cwanego oraz charyzmatycznego staruszka, którego wzrok przewiercał mnie na wylot.

Spytał, czy może wejść. Zgodziłem się. Może potrzebował pomocy?

Przedstawił się.

Jestem Diabłem – powiedział i w tym momencie, jak w tanim filmie, za oknem piorun uderzył w ziemię z potwornym grzmotem.

Nie dałem mu wiary, a mimo to wpuściłem go do środka, zaproponowałem herbatę i spytałem, czy potrzebuje do kogoś zadzwonić.

Nie potrzebował.

Przeszedł do kuchni zdecydowanym krokiem, jakby wiedział, gdzie jest, i usiadł przy laptopie. Wtedy zaproponował umowę.

Napiszę pierwsze zdanie twojej powieści, jeśli oddasz mi swoją duszę.

No tak, dziadek zwariował.

Nieprawda – odpowiedział, a mnie zatkało.

Zaintrygował mnie ten cały… Diabeł.

O czym piszesz?

O katastrofie – powiedziałem. Czułem suchość w gardle.

Co zatem stoi na przeszkodzie?

Pierwsze zdanie.

Wytłumaczyłem mu, że to musi być coś. COŚ. Absolutny majstersztyk.. Ta historia musi znaleźć oddźwięk w mediach, wydawnictwa mają bić się o prawa do jej wydania, a Hollywood błagać o pozwolenie na produkcję filmu.

Krótko mówiąc, o tej historii ma usłyszeć cały świat.

Diabeł uśmiechnął się szelmowsko.

Jeśli oddasz mi swoją duszę, napiszę pierwsze zdanie, a wtedy cały świat usłyszy o tej historii.

Żartowniś – pomyślałem, ale się zgodziłem. Diabeł wyciągnął dłoń, a ja ją uścisnąłem.

Spojrzał na monitor, podrapał się palcem po brodzie i niby od niechcenia wklepał pierwsze zdanie.

Do zobaczenia – powiedział, wychodząc. – Bo na pewno jeszcze się zobaczymy.

Zamknąłem za nim drzwi, pokręciłem głową – muszę uważać, kogo wpuszczam do domu – i wróciłem do laptopa.

Zdanie, które staruszek – czy też Diabeł – napisał, było genialne. Wpatrywałem się w nie przez dłuższy czas. Idealne, wspaniałe. Kilka słów, jeden przecinek – i wszystko było jasne. Próbowałem dodać coś od siebie, coś zmienić, ale nic nie równało się z tym, co napisał Diabeł.

 

* * *

Na drugi dzień wziąłem wolne, by poświęcić powieści jak najwięcej czasu. Czułem, że to będzie to. Zdania wylewały się ze mnie, odgłos stukania w klawisze rozchodził się po całym domu. Mało jadłem, mało piłem. Musiałem zarwać kilka nocy – pisałem właśnie kluczowe, jak się okazało, fragmenty. Bałem się, że je stracę, jeśli zostawię je na następny dzień.

Tydzień później napisałem ostatnie zdanie i postawiłem kropkę. Po głębokim oddechu dopisałem „koniec”. Nie wybuchły fajerwerki, nie usłyszałem muzyki. Poczułem za to cały ten tydzień w kościach – tyłek i plecy bolały mnie niemiłosiernie, w głowie miałem pustkę, a w oczach jakby piach.

 

* * *

Następny dzień spędziłem przed telewizorem, z przerażeniem wgapiając się w jego ekran. Katastrofa zdarzyła się naprawdę. Na własne oczy widziałem to, co napisałem.

Nadawały o tym wszystkie media, wszystkie bez wyjątku – każda stacja radiowa i telewizyjna, a nazajutrz miała dołączyć do nich prasa.

Teraz jednak słuchałem i oglądałem wybuchy, które rejestrowały dziesiątki, jeśli nie setki kamer. Ujęcia z każdego kąta, opatrzone komentarzami reporterów. Relacje świadków, płacz, ucieczkę ludzi na ulicach, zakrwawione twarze. Gęsty dym zasłaniający słońce i niebo.

Całe oczy świata były zwrócone na to, co napisałem.

Nie musiałem zaglądać do laptopa – doskonale wiedziałem, że koszmar jeszcze długo się nie skończy. Będzie się ciągnął tygodniami wraz z nowymi ciałami niewinnych ludzi, ich szczątkami odnalezionymi w gruzach. Płacz rodzin czekających na powrót bliskich.

Ojcowie dzieci i żony mężów będą mówić do kamer i mikrofonów, że ciągle wierzą, że nadzieja umiera ostatnia. Jednak każdy, kto widział w telewizji, co się działo, zrozumie, że to przegrana sprawa. Ocalałych będzie znacznie mniej niż tych, którzy zginęli. I tylko ja wiedziałem, że to jeszcze nie koniec.

To potrwa się znacznie dłużej, pochłonie więcej ofiar niż można sobie wyobrazić.

Tego dnia, w tym jedynym miejscu, zginie więcej ludzi niż kiedykolwiek wcześniej.

Dokładnie tak, jak napisałem.

Cały świat usłyszy o tej historii – tak powiedział Diabeł.

I usłyszał. Miał słyszeć jeszcze długi czas. Pojawią się nowe fakty, indywidualne historie ofiar, służby specjalne znajdą winnych, a koszmarne ujęcia będą powtarzane przy każdym wydaniu wiadomości, programów śniadaniowych i gdzie tylko się da.

Moja dusza.

Cały świat usłyszał o tej historii, dokładnie tak, jak powiedział. A co z moją duszą?

Nie wiem. Boję się. Czy czeka mnie ponowne spotkanie z Diabłem? Może przyjdzie do mnie jutro, może jeszcze dzisiaj, i zaproponuje kolejny układ? Czy po śmierci moim udziałem będzie piekło, kąpiele we wrzątku i spacery po żarze? Nie wiem. Wiem tylko, że się boję.

 

* * *

Diabeł spisał się znakomicie. Wszyscy o tym słyszeli, cały świat widział, co wydarzyło się tego pamiętnego dnia. Wy też widzieliście, jestem tego pewien. Jeśli nie – sprawdźcie w Internecie. Wpiszcie tylko „11 września”.

Wszystkich Świętych – Michał Chmielewski

Stanął przed bramą z wielkim metalowym napisem – „CMENTARZ BASKIN ZACHODNIE” – przepuszczając kilka osób. Wziął głęboki oddech i wszedł na teren nekropolii.

Pierwszy listopada, Święto Zmarłych, godzina dziewiąta wieczór. Wszystkie nagrobki pokryte były płonącymi zniczami, które tworzyły wielką łunę widoczną z drugiego końca miasta. Odwiedzających było mnóstwo – krążyli pomiędzy nagrobkami, czytali epitafia, pocierając dłonie.

Zauważył sporo trzymających się za ręce par.

Czyżby w takim miejscu mogło być coś romantycznego? – pomyślał.

Panował melancholijny nastrój. Niektórzy zamieniali ze sobą kilka uprzejmych zdań i rozchodzili się w swoje strony. Co chwila zawiewał lodowaty, listopadowy wiatr – zwiastun nadchodzącej zimy.

Hej, Piotr! – Jakub podbiegł do niego, klepiąc go w ramię. – Wcześnie jesteś w tym roku.

Chciałem z nim porozmawiać – odpowiedział.

Z Markusem?

Przytaknął.

O czym? Zresztą, znasz go. Przecież wiesz, że nic ci nie powie. Będzie się tylko mądrzył, jak to zawsze on, i tyle sobie z nim porozmawiasz.

Wzruszył ramionami. Może tak, może nie. Nie miał nic do stracenia – już nie – więc warto było spróbować.

Dużo nowych w tym roku? – spytał.

Trzydziestu siedmiu. W tym jeden tragik.

Szli środkiem deptaka. Nikt nie zwracał uwagi na ich głośną rozmowę.

Ile on już tu jest?

Markus? – Jakub zrobił teatralną minę wyrażającą głębokie zastanowienie. – Nie wiem. Długo. Kilkadziesiąt lat na pewno. Dzisiaj widziałem go w rogu cmentarza, za niemowlakami.

Piotr przełknął ślinę. Niemowlaki. Nigdy nie lubił tam chodzić. Spojrzał ukradkiem na Jakuba, zastanawiając się, w jaki sposób zachowuje taki optymizm wobec tego wszystkiego.

Ach! – zawołał Jakub. – Chodź, muszę coś ci pokazać! Dzisiaj się nauczyłem!

Niechętnie ruszył za nim między nagrobki.

Co takiego? – spytał zniechęcony. Przede wszystkim musiał – musiał! – porozmawiać z Markusem i nie chciał marnować ani chwili.

Jakub stanął przy czuwającej czteroosobowej rodzinie.

Patrz – powiedział i szybkim dmuchnięciem zgasił jeden ze zniczy. Potem drugi i trzeci.

Cholerny wiatr – odezwał się mężczyzna.

Rysiek! – skarciła go żona, po czym podała chłopcu zapalniczkę. – Tomuś, zapal je z powrotem, dobrze?

Chłopiec podszedł do pierwszego znicza, zatrzymując się tuż przy Jakubie. Próbował odpalić zapalniczkę, ale przy każdej próbie Jakub zdmuchiwał – puff! – pojawiający się płomyk. Wraz z dźwiękiem odpalania – cyk! – posypały się malutkie iskierki.

Nie działa – mruknął chłopiec.

Na pewno działa – powiedziała matka. – Spróbuj jeszcze raz.

Scena powtórzyła się jeszcze kilka razy. Cyk – puff! Cyk – puff! Cyk – puff!

Jakub drażnił się z chłopakiem jeszcze chwilę, dopóki nie zauważył, że Piotr obrócił się na pięcie i odszedł w stronę deptaka.

Ej, poczekaj! – Jakub pobiegł za nim, skacząc po marmurowych płytach. – Nie bądź taki sztywniak!

Skacząc z jednej na drugą, poruszył kilka wieńców i zniczy. Stojący w zamyśleniu ludzie przypisali to wiatrowi, który nawet jak na tę porę roku był nie do zniesienia.

Niektórzy poczuli jeszcze dziwny niepokój, coś jakby wewnętrzny chłód.

Nie skacz po nagrobkach! – krzyknął Piotr. W dalszym ciągu nikt nie zwracał na nich uwagi.

Daj spokój, człowieku.

Piotr stanął w miejscu, przyglądając się Jakubowi. Stał teraz na grobie Wacława Zielonkowicza, przy którym czuwało kilka osób.

Zejdź.

Dobra, już dobra. – Jakub zeskoczył, potrącając znicz. Jedna z kobiet natychmiast go podniosła i odpaliła z powrotem. – Nie jesteśmy dziś w sosie, co?

Nie o to chodzi. Chciałbyś, żeby ktoś tak traktował twój wieczny spoczynek?

E tam. Na pewno mi zazdrościsz. Zazdrościsz mi, co, bo teraz mogę poruszać przedmiotami. W końcu mogę się czuć jak prawdziwy duch. Wiesz, ile na to czekałem?

Piotr patrzył na niego z politowaniem.

Tylko na tym ci zależy? Serio, tylko na tym?

A na czym może mi zależeć? – Jakub krzyknął na cały cmentarz. Nikt go nie usłyszał. – Jesteśmy martwi!

 

* * *

Jakub był nieugięty.

Tracisz czas – powiedział.

Jak mówiłeś. Mam całą wieczność.

Nie, jeśli chcesz zrobić to, co myślę, że chcesz zrobić.

Piotr nie odpowiedział.

Szli deptakiem, zbliżając się do trzech dziewcząt. Siedziały na ziemi, tworząc trójkąt.

Siema, dziewczyny! – zawołał Jakub.

Gdzie idziecie? – spytały wszystkie naraz.

Piotr przerwał Jakubowi.

Przejść się. Zaraz wracamy.

Gdy odeszli, Jakub spytał go szeptem, dlaczego nie powiedział im prawdy. Piotr zauważył, że spacerujący ludzie omijają utworzony przez dziewczyny trójkąt i zadał sobie pytanie, czy robią to świadomie. Pewnie nie.

Poszłyby za nami – odpowiedział Jakubowi. – Chcę porozmawiać z nim sam.

Jakub kopnął leżącą na ziemi gałąź.

Wiesz, może on faktycznie wie, co jest po drugiej stronie. Mówi, że wie i większość z nas mu wierzy. Ale on nigdy nie powiedział o tym ani słowa. Każdy, kto chce się tego dowiedzieć, musi tam iść sam. Dlaczego w ogóle teraz nagle się tym interesujesz?

Bo chcę tam iść – pomyślał. Zbliżali się do tylnej bramy cmentarza. Po lewej, ponad nagrobkami, majaczył zarys postaci.

To do zobaczenia – powiedział Piotr, zostawiając Jakuba. Wszedł między stare nagrobki, zapomniane przez rodziny i zniszczone przez czas.

Stanął przy grobie. Na wielkim, marmurowym krzyżu siedział Markus. Wyglądał na dwadzieścia parę lat. Miał długie włosy i dwudniowy zarost.

Prawie jak Kurt Cobain – ocenił Piotr.

Bardzo trafnie – powiedział Markus. – Lubiłem go, słuchałem jego muzyki. Wielki gość.

Czyta w myślach?

Tak – powiedział Markus, sięgając po jedynego zapalonego znicza. – Czytam wszystko.

Odpalił papierosa i odłożył znicz na miejsce.

Patrzył jak papieros wędruje do ust Markusa, patrzył jak się zaciąga i wydmuchuje dym.

Ciekawe, jak smakuje? – pomyślał.

Jak powietrze – rzekł Markus.

Przyjrzał się nagrobkowi. Tak jak inne w tej części cmentarza, ten również nie prezentował się najlepiej. Epitafium głosiło „Markus Herman, kochany synek”.

To twój? – spytał Piotr.

Markus odpowiedział skinięciem głowy.

Dlaczego chcesz wiedzieć? – spytał Piotra, nie spuszczając z niego wzroku. – Po co ci wiedza, co jest tam, po drugiej stronie?

Spodziewał się tego pytania. Miał przygotowaną odpowiedź, nawet kilka, wszystkie ułożone tak, by pociągnąć Markusa za język. Był martwy, miał przed sobą całą wieczność tu, na Ziemi, w postaci niczego. Mógł widzieć, nie mógł nawiązać kontaktu. Nie mógł czuć zapachu, dotyku, wzroku żywej osoby ani z nią rozmawiać.

Nie tego chciałem – odpowiedział. – Nie tego oczekiwałem, gdy odbierałem sobie życie.

 

* * *

Markus wciąż ćmił papierosa.

To, gdzie teraz jesteśmy – powiedział, omiatając ręką cmentarz – można nazwać to czymś w rodzaju stanu przejściowego. Poczekalni.

Kilku chłopaków zapuściło się w tę część cmentarza, opowiadając sobie historie o nawiedzających go duchach. Jeden z nich zerkał podejrzliwie w ich stronę. Coś wyczuwał.

Jak tam jest? – spytał Piotr.

Po drugiej stronie? Nie wiem, czy mogę udzielić ci zadowalającej odpowiedzi. Nie wiem, czy są takie słowa.

Ale byłeś tam, tak?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin