Joanna Jodełka - Siostry Raj 2 - Pamiętnik karła.pdf

(1625 KB) Pobierz
Text copyright © by Joanna Jodełka 2021
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2021
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpo-
wszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naru-
szenie prawa.
Redaktor: Małgorzata Chwałek
Projekt i opracowanie graficzne okładki, ilustracja na okładce oraz logo serii: Zuzanna Miśko
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego:
Pamiętnik karła,
wyd. I, Poznań 2021)
ISBN 978-83-8188-853-0
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail:
rebis@rebis.com.pl
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie
Zecer
M
ĘŻCZYZNA ODGARNĄŁ SIWIEJĄCE WŁOSY Z CZOŁA,
, zrobił kilka kroków w tę i we w tę, po czym
zatrzymał się i zapatrzył na bruk ulicy Ślusarskiej. Po dłuższej chwili podniósł głowę, zerknął na szyld
introligatorni, kilka razy głęboko odetchnął i wrócił do pracowni. Przekręcił klucz w drzwiach. Jeszcze
dla pewności szarpnął za klamkę. Zamknięte, tak jak powinno być. Został sam. Wybrał dzień i porę, tak
by w zakładzie nie było żadnych pracowników, klientów czy gości. Żadnych pilnych spraw, żadnego
pośpiechu, żadnego rozpraszania. Wyciszył telefon i wyłączył lampę w oknie. Oświetlona witryna
mogła przyciągnąć kogoś ze znajomych włóczących się wokół Starego Rynku. Nie chciał, by ktokol-
wiek dzwonił albo pukał w okno.
Udał się w głąb pracowni. Uprzątnął potrzebny mu stół. Przetarł go wilgotną, a potem suchą ście-
reczką. Na koniec wygładził drewniany blat grzbietem dłoni. Oczyścił jeszcze – wcale niezakurzoną –
stuletnią gilotynę, nie mniej wiekowe ręczne prasy śrubowe i starą złociarkę. Miała dziewięćdziesiąt
dziewięć lat, czyli dokładnie tyle, ile pracownia. Pogłaskał ją z ufnością, po czym zlustrował pozostałą
przestrzeń. Wszystko już było gotowe, ale przesunął jeszcze kilka rulonów. Taśmy, grzbietówki,
sznurki, nici pochował na swoje miejsce, choć nie zawadzały, tak samo jak bibułki japońskie i klajster.
Panował ład i porządek. Mimowolnie po raz kolejny rozejrzał się wokół. Jakby szukał kogoś, kogo tu
nie było.
– Tak. Patrzą mi teraz na ręce – odgadł w końcu, zerkając na zdjęcia ojca i dziadka zrobione lata
temu, na tle tych samych maszyn. Wisiały na ścianie pracowni zawsze, ale nie pamiętał, kiedy ostatnio
odczuł ich obecność. Może wtedy, gdy do oprawy trafiła książka, którą naprawiał już i jeden, i drugi.
Rozpoznał wklejone przez nich znaczki.
Uśmiechnął się do portretów i poszedł do swojego gabinetu. Wysunął ostatnią szufladę w biurku
i ostrożnie wyjął starodruk. Zaniósł na stół.
Książka, która przed nim leżała, nie była najstarsza, z jaką miał do czynienia.
– Lekko ponad dwieście – mruknął pod nosem, gładząc przyjemne w dotyku kartki. – Ale udało się
jej – powiedział już głośno.
Papier był ręcznie robiony. Pochodził z ostatniego okresu, nim wprowadzono maszynową produkcję
i zaczęto używać starych, byle jakich szmat. Włókna, z których powstały te kartki, były z czystej
bawełny, a może z lnu lub konopi. Nie kruszyły się po brzegach, nie ścierały od przekładania. Były miłe
w dotyku. Nawet jeśli miały gdzieniegdzie plamki i przebarwienia, to patyna czasu dodawała uroku
zadrukowanej przestrzeni. Przeglądał kolejne strony, na których ustawiały się w rządkach litery wyróż-
niające się akcentami.
Była po francusku, nie znał jej treści. Przetłumaczył tylko tytuł i to wystarczyło, by wiedział, że ma
do czynienia z wyjątkową pozycją. A jeszcze bardziej niezwykłe było zamówienie.
Klient dostarczył czyste kartki, które polecił wszyć do środka. Czyste, niezapisane, z niemal iden-
tycznego papieru. Też miały ponad dwieście lat. Znak wodny świadczył, że powstały w którymś z fran-
cuskich młynów. Introligator wiedział, że na świecie ciągle odbywają się aukcje starego papieru. Kolek-
cjonerzy płacą bajońskie sumy za pojedyncze kartki. Pojęcia nie miał, ile mogło kosztować te kilkana-
ście sztuk. Na pewno fortunę. A on miał je skleić w specyficzny sposób. I zrobił to. Udało mu się. Były
nie do odróżnienia.
Tak jak miało być, myślał, wodząc po grzbiecie palcem. Kilkanaście godzin pracy. Dobrej pracy.
Pokiwał głową, spoglądając na swoich antenatów. Pochwaliliby. Skinęliby z uznaniem. Ale nie rozpły-
wał się już dłużej we własnym zadowoleniu. Czekało go jeszcze dokończenie oprawy… ją również
wykonał na szczególne zamówienie. Za sam materiał zapłacił niebotyczną kwotę. A i zadanie nie było
łatwe.
W pergaminową, doskonałą, najcieniej wyprawioną koźlą skórę miał wtopić złote litery i ozdoby.
Wokół brzegów i na grzbiecie. Nie ze zwykłej, połyskującej pigmentem folii, lecz z płatków prawdzi-
wego dwudziestoczterokaratowego złota.
Miał już przygotowane starannie dobrane i ułożone czcionki składające się na tytuł. Jeszcze raz je
sprawdził i rozgrzał prawie stuletnią złociarkę. Nigdy go wcześniej nie zawiodła.
I tym razem też nie! Gdy skończył, otarł pot z czoła i westchnął, patrząc na złoto, które idealnie wto-
piło się w skórę, tworząc spektakularny napis.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin